Maciej Malicki, „Ostatnia [sto piętnaście opowiadań o tym samym]”

Zofia Król

„Sto piętnaście opowiadań o tym samym” Malickiego to sama radość zapisywania. A książka powstaje przy okazji

Jeszcze 1 minuta czytania

Ktoś kiedyś – jak dowiadujemy się z rozdziału trzydziestego dziewiątego – napisał biogram: „Maciej Malicki [ur. 1945], pisarz, mieszka w M.”. „Wywal słowo pisarz” – poprosił Malicki. „I tak poszło”.

Autor „Ostatniej” nie chce być pisarzem. On tylko (aż?) zapisuje to, co zobaczone, usłyszane. Inwentaryzuje świat w jego najdrobniejszych przejawach. Napisy, strzępy rozmów, widoki. Ochłapy mijanych słów. Zdania pomyślane. Zatrzymane kadry, uchwycone w prostokącie okna pociągu. „Sto piętnaście opowiadań o tym samym”. Sama radość zapisywania. A książka powstaje przy okazji.

Maciej Malicki, „Ostatnia [sto piętnaście
opowiadań o tym samym]”
. Czarne, Wołowiec,
360 stron, w księgarniach od 14 kwietnia 2009
Czytelnik nie musi oczywiście autorowi wierzyć. Bo literatura, która pozornie nie chce być literaturą, która poprzestaje na zapisywaniu, tym bardziej bywa literaturą.

Czytelnik nie musi wierzyć, że to powieść „ostatnia”. Czasem trudno ją czytać. Czasem omija się stronę lub dwie. Długie listy obecności, szczegółowe opisy dni bez przecinków, wyliczanie ulic i możliwych tras. Drobiazgowość i entuzjazm dziecka. Spis z natury.

A jednak Malickiego powinno się czytać dokładnie, słowo za słowem. Bo każde słowo, każda rzecz, każda osoba na jego listach istnieje po to, żeby pokazać, że nie jest nieważna. Nawet jeśli jest drobna, stanowi pełnoprawny element rzeczywistości. A może tym bardziej.

Rozdziały u Malickiego urywają się bez pointy. „Buty [...] w ułamku sekundy nabierały wodę”. „Zobaczył na wystawie sklepu zoologicznego pytona królewskiego”. Bo właśnie o nic więcej nie chodzi. Urwane opisy, zamknięte formy krótkich rozdziałów, kilkuwyrazowe zdania. Są jak poszatkowane wersy japońskiego haiku: „stary staw – / żaba wskakuje / dźwięk wody” (Basho). Dzięki temu łatwiej być tu, tuż, skupić uwagę na tym co „przed nosem”.

Ale „żeby zauważać to, co się ma przed nosem, trzeba się nieźle namęczyć”. Rzeczywiście. Co dzień rano na przykład Malicki jadł na śniadanie „górne pół bułki”. I jednego tylko – wśród natłoku szczegółów, wśród czekających w kolejce do zapisania bajek, zdarzeń i napisów – zapomniał dodać. Jedyne może poważne pytanie, które warto Malickiemu zadać, bo byłoby lojalne wobec jego ogromnego wysiłku zapisywania – co właściwie robił rankiem z dolną połówką bułki?