GŁUPOTA: Adidas for mafia
Aimee Fleck / CC BY-NC-SA 2.0

14 minut czytania

/ Obyczaje

GŁUPOTA: Adidas for mafia

Dorota Masłowska

Ci dwaj zbłąkani wędrowcy wchodzą do tego lokalu, gdzie w cieple i przyjaznej atmosferze wśród swoich metatorcików i metasałatek warzywnych bawią się artyści. Niby sami odmieńcy tacy otwarci i tolerancyjni wobec wszelkiej inności, ale…

Jeszcze 4 minuty czytania

Głupota jest wspaniała. Głupota jest wyzwalająca. Ileż to razy głupota wyzwoliła mnie od tego i tamtego! Nim jednak przejdę do Lacana i Žižka, odniosę się do faktów autentycznych, zaś osobom, które w tej chwili myślą: „faktów autentycznych! nie ma czegoś takiego, albo «fakty», albo «autentyczne»”, mówię tylko krótko: brawo! I tylko teraz minutka, bo wstawiam do dziennika piątki….

 …już. Więc oto historia. Mniej więcej w zeszłym roku znajomy mężczyzna za pomocą podwędzonego zza baru markera wodoodpornego pokrył moją rękę na całej długości różnymi tatuażami. A że nie robił tego wcześniej, to otworzył się zupełnie z tą typową gorączkowością debiutanta. Więc a to to, a to tamto, anarchia, pacyfka, genitalia, coś trochę w jidisz. Ja też jakoś nie sprzeciwiałam się. Wiadomo: to tylko ręka, jednej nie mam. Proszę mnie nie oceniać, w końcu mam dopiero 32 lata, każdemu się zdarzy chwila obojętności na takie pierdoły! Oczywiście następnego dnia rano już nie było mi to tak bardzo wszystko jedno i w histerii szorowałam to mocno gąbką, zwłaszcza to, co mogło uchodzić za….za… A pomyśleć, że w rzeczywistości było tylko pociesznym wiatraczkiem! Doprawdy, wymagałoby złej woli i wady wzroku, w ramach której rzeczy skierowane w lewo widzi się skierowane w prawo i na odwrót, by wziąć to za…za… By nie wziąć tego za wiatraczek. 

Tymczasem tatuaże okazały się wybitnie waterproof i nawet moja córka mną pogardzała (nie wiesz, że takie markery są toksyczne i przenikają przez skórę do krwi?!). Byłam zupełnie nieszczęśliwa i czułam się więźniem tych bohomazów, ale nijak nie mogłam ich zmyć. Bardzo współczułam mojej córce, że jest dzieckiem kogoś, kto chodzi popisany markerem i wiedziałam, że moja matka nigdy by tak nie postąpiła. Namazane symbole rosły mi w oczach i w wyobraźni, wywołując metafizyczny lęk przed wzajemnie sprzecznymi uniwersalnymi treściami, których hydeparkiem stała się moja skóra, ale… 

Traf chciał, że tego dnia wieczorem bawiłam na urodzinach koleżanki w lokalu X. To taki sobie lokalik, wygląda tam, jakby wejść do wewnątrz obrazu ze skóry. I nie inaczej pachnie. Wiadomo też, jak jest w takich barach, które uchroniły się przed destrukcyjną presją współczesności. Niewysokie ceny, rozwałkowany kibelek, papierosowy splin.  Nie wiesz, czy zaraz nie wpadnie Kostek Yoriadis, czy Artur Partyka nie wygra zaraz olimpiady, za to masz pewność , że twój płaszcz jeszcze przez wiele dni będzie walił petami. Na ulicy śnieżnie i mroźno, a w środku ciepło, śmiech, gwar przyjaznych wrzasków, różne torciki i inne urodzinowe imponderabilia. Bardzo przyjemnie. W pewnym momencie jednak dzieje się rzecz zaskakująca. Do środka, otrząsając się z zawiei i zamieci, wchodzą dwaj… 

No cóż, gdybym miała wyjaśnić to najprościej, to dwaj Dzwonnicy z Notre Dame. Noo… sami rozumiecie. Chodzi o te twarze, inne od ludzkich, takie jakby kubistyczne. Dresy markowe w kolorze srebrnym i złotym. Adidas for mafia, też nie wiedziałam, że mają taką kolekcję. Ale te twarze, wierzcie mi, Bóg ich nie stworzył. To znaczy może kiedyś stworzył, ale tam potem jakby coś zaszło. Jakieś perturbacje, trudności, przemieszczenia, ingerencje… Słowem popsuły się… Nie same z siebie. Rozgniecione czy roztrzaskane jakąś łopatą czy cegłą… Może po prostu spadła na nie mocniej klapa jakiegoś bagażnika… a potem ktoś jakby nieudolnymi rękami próbował pomontować, połapać to od nowa, ale nic już nie trzymało się kupy. Więc oko tam, gdzie powinno być ucho, drugie oko tam, gdzie pierwsze, nos gdzieś z boku, kawał szpondra zamiast ust (nikt się nie skapnie), kilka zębów… voilà! Z grubsza niby się zgadza, ale wiecie… takie twarze leżą często w sklepach „Wszystko za pięć złotych” na dnie wielkich koszy „Wszystko za 1 złoty”. Mało kto je kupuje.

Przepraszam, że tak się skupiam na ich wyglądzie, wiem, że liczy się wnętrze człowieka, jednak tym bardziej: ludzie tacy jak ci, nie mają w życiu miękko. Społeczeństwo nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, przechodzi na drugą stronę ulicy, nie odpowiada na pozdrowienia. Pracodawcy nie zatrudniają w handlu i usługach, przypisują od razu złe cechy charakteru: konfliktowość, nieumiejętność współpracy w grupie, wynoszenie ręczników z kibla, słaba znajomość Worda i jeszcze gorsza Excela. Ci wykluczeni, obarczeni uprzedzeniami mężczyźni zmuszeni są do pokątnej zagrażającej życiu i zdrowiu pracy przy dystrybuowaniu narkotyków, kradzieżach samochodów i handlu kobietami. Bez zusu i bez bhp. Bez umowy! Ciężka fizyczna harówa, często po nocach, dlaczego nikt się tym do cholery nie zainteresuje? 

Tak czy siak ci dwaj zbłąkani wędrowcy wchodzą do tego lokalu, gdzie w cieple i przyjaznej atmosferze wśród swoich metatorcików i metasałatek warzywnych bawią się artyści. Niby sami odmieńcy tacy otwarci i tolerancyjni wobec wszelkiej inności, ale… Tamci w swojej naiwności przysiadają się na chybił trafił do jakiegoś stolika.

Impreza trwa nadal, ale przy stopniowo obniżającej się fonii. Jakby ktoś cały czas sukcesywnie ściszał całą sytuację: rozmowy stają się stonowane, wybuchy śmiechu mało wybuchowe, przemieszczenia niewielkie. Jeśli ktoś krzyczy, to szeptem, jeśli ktoś intonuje „Sto lat”, to raczej w myślach, jeśli ktoś tańczy radośnie, to siedząc i się nie ruszając, jeśli ktoś je tort, to go wcale nie je. Właściciel kręci się nerwowo i trzęsącymi się rękami próbuje wydzwonić ochronę. Powiedzcie to jednak mojemu pęcherzowi. Ten jest odporny na wszelkie socjologiczne niuanse. Może nie miał w pierwszej klasie tej czytanki „Brawura to nie odwaga!”, którą ja pamiętam tak dobrze. Pokątnie (w swoim mniemaniu) przemykam się w kierunku wc… I teraz widzę to w zwolnionym tempie, jak już już jestem tam prawie, witam się z gąską, chwytam za klamkę… łaps. Na moim nadgarstku zaciska się duża czerwona ręka.

„Ej, masz fajne tatuaże!”
(„Tak tak!” – powtarzałam, choć niektóre źródła twierdzą, że powtarzałam „Nie nie!”, albo coś jeszcze innego…)
„Swastyka, bua ha ha!”
„Jesteś zajebista!! Chodź”.

…jedno jest pewne: widziałam tylko wielką zbliżającą się bawełniano-złotą pierś, która jak słońce zalała krajobraz ślepiącym blaskiem i zamknęła mnie w klinczu nagłej, nieznającej „nie!” zażyłości… „Ściskana przez złego” – tak zatytułowałam grafikę, którą później namalowałam na terapii dla osób z zespołem szoku pourazowego: 

„Ściskana przez złego”„Ściskana przez złego”

I myślałam potem niejednokrotnie, że to była jedna z rzadkich chwil w moim życiu, gdy alkohol nie okazał się substancją ogłupiającą, odbierającą racjonalny osąd. Substancją pozwalającą wieść godzinami dyskusje na tematy, o których nie miałam pojęcia i tańczyć do piosenek, za którymi nie przepadałam z ludźmi, których nie lubiłam, w każdym razie nie aż tak bardzo, jak nagle mi się zdawało; a nie dość, że dało mnie się nakłonić do wszystkiego, to jeszcze nie trzeba mnie było wcale nakłaniać. 

..

Okazał się zbawiennym odprężającym środkiem zapobiegającym zawałowi serca wtedy, kiedy był on tak blisko. A jednak w głowie tysiąc myśli. Gdzie były wcześniej te ręce, które teraz poklepywały mnie pobłażliwie, ale przecież przyjaźnie? Co robiły? Czy ściskający mnie mężczyzna o niewyględnej twarzy był rodzajem antyczakramu, antywody z Lourdes? Antymateracem gryczanym, który mógł przekreślić wszystkie moje starania o pozytywny biowydźwięk mojej somy? Wszystkie moje zjedzone grejpfruty, dobre uczynki, dwuzłotówki przekazane na Wielką Orkiestrę Wiadomo Czego? Hektolitry czystka, młody jęczmień? Co teraz? Czy bezpośredni fizyczny kontakt z osobą trudniącą się zawodowo złem przetransponował na mnie jakiegoś metafizycznego wirusa?  

No, jak widzicie, sprawa skończyła się generalnie dobrze, siedzę tu sobie i to wszystko piszę; nie prowadzę solarium w Nadarzynie z małym Dzwonniczkiem z Notre Dame przy piersi. Miłość była, ale nie aż taka; on szybko zrozumiał, że swastyka wcale nią nie jest, a poza nią nie mam wielu zalet jako kobieta. Że nie mamy tematów, że rozmowa tli się niemrawo jak mokra gazeta: ani ja nie mam pojęcia o MMA, ani nie umiem gotować białek z jajek, ani też moje fascynacje, moje wieczne pierdolenie o potrzebie literatury środka, o synekdochach, disyntezjach i hypestazach w prozie obozowej Borowskiego nie są jego światem. Rozstaliśmy się w przyjaźni, ale przypominałam sobie wielokrotnie tę sytuację, oglądając „Fargo”, które o tym chyba właśnie mniej więcej traktuje. O głupocie i jej właściwościach wyzwalających.
Głównie wyzwalających zło. 

„Fargo”, zarówno film matka, jak i luźna, choć przerastająca go już dawno rozmachem kontynuacja serialowa, to gatunkowo thriller, ale o tyle specyficzny, że z głupotą jako spiritus movens. Od pierwszej sceny filmu braci Coen z 1996 obserwujemy Wielki Peleton Głupców. Ileż to rodzajów i podrodzajów braku pomyślunku wyodrębnili twórcy! Mamy osoby: „głupie i przez to złe”, „złe, ale głupie”, „głupie, ale dobre”, „dobre, ale głupie”, „po prostu bardzo bardzo głupie”. Klasyfikacja zaproponowana w 1837 przez Michała Wiszniewskiego w „Charakterach rozumów ludzkich” zdaje się w tym świetle bardzo skromna, uproszczona; widać, że postęp technologiczny, zanieczyszczenie środowiska, demokracja i ogólna dostępność wysokoskrobiowej żywności w społeczeństwach zachodnich dostarczyła zjawisku zupełnie nowych odcieni i półtonów. 

Głupi jest fajtłapowaty Jerry (W.H. Macy), który, by wybrnąć z finansowych tarapatów, zleca porwanie żony. Głupi są wynajęci przez niego złoczyńcy: cipowaty, znerwicowany Carl i bardzo zły, ale zdecydowanie ociężały umysłowo Gear. Ordynarnie głupawe są bardzo brzydkie cizie, z którymi kopulują po drodze; żona Jerry’ego to też zwykła niedemoniczna stereotypowa amerykańska debilka uśmiechająca się do telewizora. Postacie pozytywne – usiłujący niezbornie pochwycić rwącą lawinę zła gołymi rękami policjanci – to też nie są tytani przemyślności. Makabryczne zbrodnie i dziwią ich, i nie dziwią, gdy tak niespiesznie stoją sobie z kubkiem kawy w śniegu, pogadując o pogodzie. Widać, że znacznie łatwiej byłoby im w to wszystko uwierzyć, gdyby to zobaczyli w telewizji. 

Zdecydowanie najbystrzej na ich tle wypada prostolinijna, ciężarna Marge (Frances McDormand). Śledztwo prowadzi sprawnie, ale jakby mimochodem – tak naprawdę szuka sobie czegoś do jedzenia. Marge w swoich podkręconych na lokówce fryzurach, oversizowych swetrach we wzory z tapet, z wyrazem niezmiennej pogody na nieładnej twarzy przynależy do rodzaju „głupia, ale dobra i przez to mądra”, zwanego też w naszej kulturze pobłażliwie „bożą głupotą”. 

W obydwu sezonach serialu korowód głupców już tylko się powiększa: znów wyzwalaczami plotów są debile. W pierwszym to depresyjny, zrezygnowany Lester Nygaard, który przy odrobinie nieuwagi mógłby poślizgnąć się na własnej ślinie. Żona suszy mu głowę, że mają przestarzałą pralkę: jego frustracja w tej kwestii powoduje śmierć jakichś 500 ludzi. W drugim podłej postury antycharyzmatyczny Rye chce postraszyć jedną osobę, a zabija cztery. Gdy próbuje uciekać z nożem do steków w plecach, wpada pod samochód niejakiej Peggy Blomquist. Krew z jego ust cieknie wprost na jej ukochane kobiece magazyny, których stosami zaścieła rzeczywistość, jakby chciała ją przed sobą zasłonić. Tak, Peggy ma skłonność do unikania faktów. W związku z tym jedzie do domu z ofiarą wbitą w przednią szybę, całość zamyka w garażu i idzie się uczesać, inicjując tym samym spiralę najgorszego. 

To nie jest jednak rozgrywająca się w Minnesocie „Idiokracja”, choć twórcy nie oszczędzają swoich bohaterów w żadnym aspekcie. Dialogi to często antydialogi: majstersztyki jałowości, antytreści, bezdroża sensu, smalltalkowe manowce.  Powtórzenia, fiksacja na pierdołach, pokraczne przekleństwa, uparcie powracające w najbardziej dramatycznych momentach rozważania meteorologiczne. Również charakteryzatorzy dokładają wiele do tego pieca. Nie dość, że w „Fargo” większość obsady to aktorzy charakterystyczni, to mają dodatkowe zęby w ustach, potrądzikowe blizny, wicherki, włosy odstające z jednej strony, wyraz twarzy „uwaga, leci ufo”, tiki, przyruchy. Słowem, wszystkie te małe rzeczy, których nie mają ludzie w Kalifornii, ale wszyscy inni mają. Nawet diabolicznie inteligentny, filozoficzny Lorne Malvo, będący kimś w rodzaju lokalnego Lucyfera, ma tu durnowatą grzywkę. 

I choć od początku do końca sypią się domina zbrodni zgoła demoniczne, wręcz upoetyzowane w swojej makabrze, przeestetyzowane (zwłaszcza w drugim sezonie), podbite przepiękną, patetyczną muzyką – tak że czasem „Fargo” zdaje się rozgrywającą w Minnesocie, zagubioną baśnią braci Grimm – to zawsze jest gdzieś na tym wszystkim odcisk bezradnej ludzkiej łapki. Noga w białej skarpecie niechcąca zemleć się w rozdrabniarce do drewna, zwłoki skulone w zamrażarce do mięsa, dancingowy męski pantofel na drzewie, krew mieszająca się z shakiem waniliowym. Zmasakrowana strzałem szczęka, opatrzona świąteczną serwetką z choinką. W jakiejś paradoksalnej reakcji biochemicznej ta mieszanina horroru, poematu i slapsticku daje coś zaskakująco bliskiego realizmu. Chciałoby się powiedzieć: innego świata nie będzie. Oto życie ludzi na Ziemi, pełne cierpienia, przemocy, zdeparowanych skarpetek i skórek od banana leżących tuż przed podium. 

Mam nadzieję, że w swojej rozprawce udowodniłam, że głupota może wyzwalać. Na koniec przedstawiam inne prace z cyklu „Ściskana przez złego”, które można też zobaczyć na zbiorczej wystawie „Bliżej siebie” w Warszawskim Ośrodku Terapii Sztuką Regresywną. 

kreski„kreski”

cisza„cisza”