Głód mebla

14 minut czytania

/ Sztuka

Głód mebla

Błażej Brzostak

Przed sklepem ludzie czekali już od świtu, lub nawet przez całą noc, na atrakcyjną dostawę. Magazynierowi dawali łapówki, aby zechciał wydobyć meble z obiciem o interesującym ich wzorze lub barwie – 14 maja MSN opuszcza Emilię, dawny salon meblowy. Publikujemy fragmenty książki opowiadającej dzieje budynku

Jeszcze 4 minuty czytania

Do chwili otwarcia Emilii nie było w Polsce sklepu meblowego o podobnej skali. Czterokrotnie mniejszą powierzchnię miał warszawski pawilon Meble przy ulicy Przeskok, otwarty pod koniec 1962 roku. Był on wówczas najbardziej prestiżowym tego rodzaju obiektem i w nim właśnie zorganizowano w następnym roku wystawę „Meble dla małych mieszkań”, która cieszyła się ogromnym zainteresowaniem, ponieważ właśnie takich mebli najbardziej brakowało. Przeprowadzono konkurs, w którym zwiedzający wybrali najlepsze projekty: zwyciężyły komplety Mieczysława Puchały, Bogusławy i Czesława Kowalskich oraz Olgierda Szlekysa. Było to jednym z impulsów do wdrożenia masowej produkcji tych mebli. Już w drugiej połowie 1963 roku pojawiły się w warszawskich sklepach i natychmiast zostały wykupione.

W ten sposób rozbudzono apetyt na „mebelki funkcjonalne”, o których śpiewali w scenerii pawilonu przy ulicy Przeskok bohaterowie komedii „Małżeństwo z rozsądku” Stanisława Barei z połowy dekady. Był to ważny czas w ewolucji powojennej Polski. Po przejściach wojny, okupacji i stalinizmu zarysowała się „mała stabilizacja” – określenie z dramatu Tadeusza Różewicza, które około 1963 roku weszło do publicystyki i stało się diagnozą sytuacji. Składał się na nią wyraźny wzrost stopy życiowej w poprzednich latach i zarysowanie się nowych aspiracji, zagrożonych jednak pośród niedoborów w gospodarce i wchodzenia w dorosłość pokolenia wyżu demograficznego, które mogło rozsadzić napięte już założenia rozwoju miejsc pracy i mieszkalnictwa. Skłoniło to władze do ostrych cięć: aby utrzymać masowość budownictwa i produkcji, należało obniżyć koszty. Wtedy właśnie aspiracje stabilizującego się społeczeństwa zaczęły się rozmijać z „realnymi możliwościami”, jak o swojej polityce mówił reżim Gomułki.

„Pożegnanie Emilii”, 6 – 14 maja 2016.

Cykl wydarzeń związanych z opuszczeniem przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej  dotychczasowej przestrzeni wystawienniczej w dawnym salonie meblowym Emilia. Przez kolejne miesiące Muzeum będzie działać na tyłach budynku, przy ul. Pańskiej, a od marca 2017 w tymczasowym pawilonie wystawienniczym nad Wisłą. Wiecej informacji:  artmuseum.pl

„Głód mebla”, jak to nazwał w 1948 roku wybitny architekt Jerzy Hryniewiecki, piętnaście lat później wcale nie był mniejszy – zwiększyły się apetyty, za którymi nie nadążał aparat produkcyjny państwa. Dawniej, w pierwszych latach powojennych, głód ten miał znaczenie elementarne: zasób mebli został w czasie wojny przetrzebiony, uzupełniany był sprzętami z ziem poniemieckich, cenionymi zresztą jako solidne i okazałe. Hryniewiecki sądził wtedy, że takie właśnie, „natchnione duchem mieszczańskim” meble muszą stać się przeszłością. Zmniejsza się przeciętna wielkość mieszkania i zmienia styl życia, wymagające funkcjonalności i masowej produkcji mebli lekkich i uniwersalnych, nie z drzewa, a z żywic syntetycznych i aluminium. Takie wytwarza się już na świecie, głównie dla biur i szkół, lecz – jak pisał – w zniszczonej Polsce tego rodzaju meble będą musiały zaspokoić potrzeby domowe. Nim jednak uda się wdrożyć masy plastyczne, trzeba udoskonalić stolarstwo, uwalniając je od „patetycznych” projektów, które mają odtwarzać w małych wnętrzach mieszkalnych „dawne, dobre czasy”.

Otwarcie Emilii, 15 stycznia 1970.


Nadszedł jednak stalinizm, a wraz z nim socrealizm, doktryna wroga modernizmowi i legitymizująca elementy „gustu mieszczańskiego”, mimo propagandowego odcinania się od wszystkiego, co związane z burżuazją. Potrzeba wskrzeszenia „dawnych, dobrych czasów” była zresztą autentyczną potrzebą społeczną, którą zaspokajały wówczas w pewnej mierze meble „cehapedowskie”, czyli rozprowadzane przez Centralę Handlową Przemysłu Drzewnego, od 1948 roku jedynego zbywcę produktów z wytwórni podporządkowanych Centralnemu Zarządowi Przemysłu Drzewnego. Kształty tych mebli odległe były od tendencji propagowanych przez Hryniewieckiego. Odpowiadały – w skromnej formie – konwencjonalnym wyobrażeniom o pokojach stołowych, „sypialkach” i orzechowych kredensach. Elitarną, inteligencką alternatywę stanowiły sosnowe meble „ładowskie” ze znanej spółdzielni, działającej od lat międzywojennych, teraz pod zwierzchnictwem Cepelii. Poszukiwania nowych form, zwłaszcza inspirowanych sztuką ludową, prowadził też założony w roku 1950 Instytut Wzornictwa Przemysłowego. Trudno było jednak wdrożyć je do produkcji w ociężałym przemyśle meblarskim. Topniejąca zaś grupa prywatnych wytwórców, zmagająca się z narzuconą przez państwo drożyzną surowców i brakiem kleju stolarskiego, nie mogła być czynnikiem żadnej modernizacji. Wszystko zaczęło się szybko zmieniać w połowie dekady, gdy fiasko wielkich planów gospodarczych i zmierzch socrealizmu otworzyły drogę do „nowoczesności”. To właśnie pojęcie stało się symbolem dążeń elity projektantów i organizatorów, starających się odtworzyć tendencję, o której pisał wcześniej Hryniewiecki. Zwrócono się na Zachód, ku modernizmowi, a zwłaszcza jego nurtowi zwanemu organicznym, i ku lekkim materiałom, jak sklejki, płyty wiórowe, drut, igelit. W 1956 roku powstał projekt słynnych krzeseł „Muszelek” Teresy Kruszewskiej i wiele innych ciekawych projektów przedmiotów codziennego użytku, które starano się, z różnym skutkiem, wprowadzić do produkcji. W meblarstwie opór był chyba wyjątkowo duży, zważywszy na dominację tradycyjnych technologii, ale także „gust mieszczański”, który ponownie stał się tematem publicznej krytyki.

Bohaterowie „Małżeństwa z rozsądku” śpiewali do słów Agnieszki Osieckiej, że „dziadek i babcia”, gdy się pobrali, to się „długo, bardzo długo urządzali. / Kupowali szafy, stoły, dąb i jesion, / by świeciły, by zdobiły lat sześćdziesiąt”. W istocie jednak nie dziadkowie, a współczesne rodziny ustawiały w swych mieszkaniach okazałe meble, utrudniające „racjonalne”, jak pisali inteligenccy krytycy, wykorzystanie przestrzeni. Były to najczęściej meble odziedziczone, które już funkcjonowały „lat sześćdziesiąt”. Oto łóżka „przedwojennej firmy Jarnuszkiewicza z Warszawy są jeszcze po dzień dzisiejszy przekazywane w niejednych rodzinach z pokolenia na pokolenie, co świadczy bardzo dobrze o walorach łóżka i solidności producenta, ale mniej o gustach naszych rodaków” – twierdził publicysta. Nowa produkcja spółdzielni meblarskich ukazywała zresztą podobny styl i kunszt rzemieślniczy. Te meble z epoki wczesnego Gomułki – lite trzydrzwiowe szafy na ubrania, pękate kredensy z przeszklonymi nadstawkami, okrągłe stoły o grubych nogach – bywają dziś kwalifikowane jako „art déco”. Meble takie odpowiadały aspiracjom zwłaszcza rodzin robotniczych, skłonnych wydzielać w dwupokojowym mieszkaniu reprezentacyjny pokój stołowy oraz sypialnię, kosztem zatłoczenia tej ostatniej, a nawet spania całej rodziny na jednym łóżku. Starały się jadać w ciasnej kuchni i zmieścić w niej ciężki kredens. Rodziny inteligenckie dążyły raczej do wydzielania w mieszkaniu „kątów” dla poszczególnych osób i sypiania w osobnych pokojach. Miały też skłonność do form „nowoczesnych” i praktycznych – lekkich mebli, dekoracji w postaci ceramiki czy grafiki, kolorowych zasłon.

Taki właśnie gust starano się rozpowszechnić wśród urządzających się obywateli, nie tylko z powodów estetycznych, ale też dla uchronienia ich od niewygód. Wedle normatywu z roku 1959 mieszkanie dla czterech osób (M4) mogło mierzyć najwyżej 48 m² i naprawdę trudno było w nim zmieścić „szafy, stoły, dąb i jesion”. W 1962 roku wspomniane małżeństwo Kowalskich zdobyło pierwszą nagrodę w konkursie na zestaw mebli do takiego właśnie mieszkania, rozpisanym przez Zjednoczenia Przemysłu Meblarskiego. Zaproponowali prototyp swej słynnej wkrótce meblościanki: modułów, które można było łączyć w różny sposób i dostosować do kształtu pomieszczeń. Produkcja ruszyła w następnym roku. Meblościanki wykupiono i wkrótce sami Kowalscy zostali zasypani prośbami o pomoc w ich zdobyciu. Na tle tych właśnie „mebelków funkcjonalnych” śpiewali Elżbieta Czyżewska i Daniel Olbrychski w „Małżeństwie z rozsądku”. Puenta była jednak następująca: znudzony sprzedawca oświadczył, że są to tylko „meble z ekspozycji”, których „nie sprzedajemy. Mogą być tamte”. I wskazał na typowy salonik drobnomieszczański, ustawiony na antresoli.

Emilia, zdjęcia archiwalne.

W tych latach przed sklepami meblowymi ludzie czekali już od świtu, lub nawet przez całą noc, na atrakcyjną „dostawę”. Magazynierowi zaś dawali łapówki, aby zechciał wydobyć meble z obiciem o interesującym ich wzorze lub barwie. Bowiem, zwłaszcza w dużych miastach, w latach 60. meblowaniem się rządziły wyraźne mody i upodobania. Wbrew utrwalonemu obrazowi „małej stabilizacji” jako epoki siermiężnej i szarej, następowały wówczas wyraźne postępy w codziennej konsumpcji. Około 1963 roku w rodzinach pracowników umysłowych wydatki na żywność spadły poniżej pięćdziesięciu procent budżetu domowego, a w drugiej połowie dekady, mimo pogarszającego się klimatu gospodarczego, ta statystyczna zmiana nastąpiła w rodzinach robotniczych. Wiązał się z tym wzrost zakupów dóbr trwałych i dodatkowa koncentracja na wyposażeniu mieszkania. Rozprzestrzeniało się zjawisko „domatorstwa”, a mężczyźni spełniali się w majsterkowaniu. Takie domowe hobbies rozwijały się także w krajach Zachodu: francuski filozof Edgar Morin uznawał je za charakterystyczną skłonność człowieka miejskiego drugiej połowy XX wieku. W PRL odgrywały jednak rolę szczególniejszą, służąc uzupełnianiu niewydolnych usług i urządzaniu się w gospodarce niedoboru. Pewna pani magister historii pisała w prasowej ankiecie o swym mężu jako o domatorze lubiącym spędzać czas z rodziną, której imponuje „wszechstronnymi umiejętnościami”: „sam zrobi lampę, regał, stolik”. Trzeba było jednak wielkiej biegłości, aby rywalizować z atrakcyjnymi kompletami mebli pojawiającymi się w handlu. Nie mniejszej zapobiegliwości wymagało ich „wystanie” i „złapanie”.

„Emilia. Meble, muzeum, modernizm”. Wydawnictwo Karakter i Muzeum Sztuki Nowoczesnej, premiera: 6 maja, 2016, MSN„Emilia. Meble, muzeum, modernizm”. Wydawnictwo Karakter i Muzeum Sztuki Nowoczesnej, premiera: 13 maja, 2016, MSNRozpędzony w pierwszej połowie dekady polski przemysł meblarski (wśród największych inwestycji znajdowała się fabryka w podwarszawskim Wyszkowie, uruchomiona w 1962 roku) wytwarzał teraz krótsze i dłuższe serie w wielu odmianach. Wiadomo było jednak, że najlepsze wyroby są przeznaczone na eksport: w latach 60. produkcja mebli (mierzona wartością w cenach stałych) wzrosła dwukrotnie, ale ich eksport – pięciokrotnie. Tymczasem popyt krajowy był coraz większy, a wyobrażenia nabywców o własnym mieszkaniu stawały się bardziej złożone, także pod wpływem wiadomości o wypuszczaniu nowych kompletów. „Handel” odpierał szturmy klientów, starając się wpłynąć na „przemysł”, aby dostarczał więcej poszukiwanych towarów. Zwykle daremnie. Na rok 1970 „handel” zamówił 15 tysięcy kompletów „Bari”, ale „przemysł” oferował tylko 800. Na 11 tysięcy zamówionych kompletów „Grażyna” – zapewnić mógł 500. Równie wiele oczekiwano kompletów „Ewa”, których jednak „przemysł” nie obiecywał wcale. W momentach dostaw sklepy były oblężone, a o jakiejkolwiek ekspozycji trudno było mówić: wszystko znikało wprost z samochodów i ramp. Większość spośród 550 sklepów prowadzonych pod koniec dekady przez Centralę Handlu Meblami w zasadzie nie nadawała się do swych funkcji. Były tak małe, że meble raczej tam składowano, niż pokazywano. Ponieważ zaś „przemysł” wypuszczał spore komplety, zwykle nie było możliwości zgromadzenia ich w sklepie. Poszczególne partie umeblowania „transport” rozsiewał tam, gdzie się udało je zmieścić, a nabywcy starali się potem odszukiwać je i kompletować. W tych warunkach system poczty pantoflowej, a także łapówek dla „transportu”, miał znaczenie zasadnicze. Innym problemem, właściwym dla gospodarki tej doby, były narastające zapasy towarów „niechodliwych” – sklepy były zapchane meblami, których nikt nie chciał. Przedstawiano to w prasie jako korzystny objaw wzrostu aspiracji, ale i krytykowano surowo „przemysł”, który nie potrafił dostosować się do zmiennych gustów. To zresztą w obliczu kryzysu było coraz trudniejsze. Sami projektanci w drugiej połowie lat 60. rezygnowali z zamówień na meble, nie tylko z powodu niekorzystnych cenników, ale coraz trudniejszej współpracy z „przemysłem”. Nie wdrażał on ambitniejszych wzorów, gdyż zmagał się z wszelkiego rodzaju niedoborami, zwłaszcza oklein, materiałów tapicerskich, pianki poliuretanowej i innych tworzyw sztucznych. Polskie meble stawały się coraz mniej atrakcyjne; przeciwstawiano je rozchwytywanym kompletom importowanym z Jugosławii czy Węgier.



Można sobie więc wyobrazić satysfakcję, jaką odczuwali panowie w ciemnych garniturach inaugurujący Emilię – sklep, w którym wreszcie potencjał organizowanego przez nich meblarstwa mógł się jakoś objawić. Na piętrze umieszczono meble segmentowe, w tym komplety Kowalskich i Puchały, meble „wyszkowskie” i zestawy kuchenne. Na parterze, obok krajowych, ustawiono meble sprowadzane. Zgodnie z oczekiwaniami, lśniący w zimowym pejzażu pawilon otoczył tłum klientów i ciekawych, ale zdaje się, że nie stłuczono żadnej szyby. Dom „zamknął pierwszy dzień utargiem przeszło 4 mln zł. Kupowano głównie komplety, meble segmentowe i kuchenne oraz jugosłowiańskie materace” – donosiło „Życie Warszawy”. Informowano, że dom zatrudnia przeszło stu pracowników i oferuje bezpłatne porady fachowe projektantów wnętrz, a specjalne mikrobusy dowożą klientów do magazynów na Służewcu. Dla tych ostatnich najważniejsza była chyba inna wiadomość: „Dom dysponuje zapasem mebli wartości 25 mln zł”.