Umiarkowany sukces

13 minut czytania

/ Film

Umiarkowany sukces

Barbara Kosecka

Każdy, a już zwłaszcza kosztowny serial wyprodukowany przez dużą telewizję, jest w Polsce skazany na kompromis. 13-odcinkowy „Bodo” musiał spełnić liczne oczekiwania. I prawdopodobnie jest to jeden z powodów umiarkowanego powodzenia serialu

Jeszcze 3 minuty czytania

Choć koszty produkcji i realizacyjny rozmach „Bodo” zapewne spędzały sen z powiek decydentom z TVP, historia jednego z najbardziej popularnych przedwojennych showmanów musiała kusić. Nazwisko zmarłego w 1943 roku Bogdana Eugeniusza Junoda niekoniecznie rozpala wyobraźnię najmłodszego czy nawet średniego pokolenia widzów, ale przecież Bodo był w swoich czasach legendą show-biznesu, amantem, a wreszcie wykonawcą nieśmiertelnych szlagierów („Umówiłem się z nią na dziewiątą” to do dziś jeden z symboli kultury popularnej międzywojnia), którego życiu prywatnemu, a także okolicznościom tragicznej śmierci towarzyszy wiele intrygujących zagadek. Po drugie, „lata dwudzieste, lata trzydzieste”, z ich kolorowym estradowym światkiem, z prowincjonalnym, ale barwnym kinematograficznym grajdołkiem – gdzie według jednej z dowcipnych diagnoz Antoniego Słonimskiego „szczytem wytworności są dwa fotele pluszowe, na które patrzymy z różnych stron, a poezję reprezentują hojnie rozrzucone róże” – nęcą obietnicą eskapistycznej zabawy; są epoką na swój sposób egzotyczną, od której odcięło nas traumatyczne doświadczenie wojny. Po trzecie wreszcie, trwa w Polsce dobra passa na szeroko rozumiane kino i serial muzyczny, począwszy od mało oryginalnego, ale szturmującego rodzimy box office filmu tanecznego „Kochaj i tańcz” (2008) Bruce’a Parramore’a, przez popularny rosyjski serial „Anna German” (2012) w reżyserii Waldemara Krzystka i Aleksandra Timienki, po nowoczesny w swojej bezpretensjonalnej formule musical „#Wszystkogra” (2016) Agnieszki Glińskiej czy subwersywny muzyczny horror Agnieszki Smoczyńskiej „Córki dancingu” (2015).

A po czwarte – istnieje intrygujące podobieństwo pomiędzy regułami, jakimi rządziła się kultura popularna międzywojnia, a mechanizmami dzisiejszej popkultury, z serialami włącznie. Na rewię czy kabaret 20-lecia spoglądamy często z pobłażliwością, jak na coś w rodzaju miniatury scen Berlina, Paryża czy Broadwayu. Szczególnie zaś kino tamtej epoki – produkt wiecznie niedoinwestowanej branży rządzonej przez „geszefciarzy” – jawi się jako niedorozwinięta wersja „dorosłej” kinematografii światowej czy choćby polskiego kina powojennego. Bardziej niż sumą artystycznych decyzji, film bywał zlepkiem cynicznych biznesowych kalkulacji i, od czasu do czasu, rozdmuchanego ego producentów czy gwiazd, co zresztą zabawnie pointuje w „Bodo” epizod z „bananową aferą” na planie „Głosu pustyni”, kiedy to o charakterze sceny najmniej decyduje reżyser, najbardziej zaś rozkapryszone gwiazdy i apodyktyczny producent (w tym akurat przypadku – sam Bodo). Ówczesne kino, zdominowane przez stereotyp – fabularny, charakterologiczny i estetyczny – uciekało w krainę patriotyczno-melodramatycznych westchnień, dworkowo-sielskich klimatów, a przede wszystkim romansu. Była to rozrywka przygnębiająco monolityczna, sprowadzona do pozbawionych finezji wariacji na tematy damsko-męskie.

NiNA Wersja Beta: Nowa Fala Seriali

Pierwsze w Polsce wydarzenie, które w całościowy sposób zaprezentuje jeden z najbardziej ekscytujących fenomenów w globalnej kulturze audiowizualnej ostatniej dekady – nową falę seriali autorskich. Festiwal odbędzie się w dniach 19–22 maja 2016 w siedzibie NInA.
Szczegółowy program.   

Czy w podobne koleiny nie wpadł współczesny polski serial, oczywiście traktowany jako całość (bo nie o wyjątkach mowa)? Wątek miłosny jako lekarstwo na sukces, ucieczka od jakichkolwiek trudniejszych tematów społecznych, o polityce nie wspominając, stylistyczna jednostajność – czy nie są to sprężyny napędzające najpopularniejsze rodzime seriale? Wyprodukowany przez Akson Studio 13-odcinkowy „Bodo”, którego reżyserią producent Michał Kwieciński podzielił się z Michałem Rosą, musiał spełnić liczne oczekiwania. Najtrudniejszym mogła się okazać ambicja samych twórców, by 20-lecia międzywojennego nie traktować protekcjonalnie, lecz właśnie przedstawić je jako epokę bliską współczesności – inaczej niż np. w kolorowych i otwarcie eskapistycznych musicalach Janusza Rzeszewskiego „Hallo Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy” (1978) i „Lata dwudzieste... lata trzydzieste... ”(1983), które w szarych czasach PRL-u zachwycały dekadencją i glamourem. Dlatego w serialu aktorzy nie mówią tylnojęzykowym „l”, byśmy słuchając ich, nie mieli poczucia kontaktu z pociesznym kinem papy (kto by zresztą przy takim serialu wytrwał?). Dialogi brzmią współcześnie i nie słychać w nich staroświeckich zwrotów. Wiele fryzur i strojów, zaprojektowanych przez Magdalenę Biedrzycką, wygląda swobodnie i mogłyby one uchodzić za dzisiejsze. Zwłaszcza jednak oryginalna muzyka Atanasa Valkova zwraca uwagę współczesnym brzmieniem: rytmiczna i pulsująca, chwilami wręcz nie pasuje do klimatu serialu, mimo iż bułgarskiemu kompozytorowi udało się stworzyć wiele nastrojowych wariacji głównego tematu.

Scenarzyści Piotr Derewenda i Doman Nowakowski nie chcieli rezygnować z emocjonalnej narracji o rodzącym się talencie, bez której trudno zaangażować widza, ale równocześnie zależało im na uwspółcześniającym, pozbawionym sentymentów, wręcz krytycznym spojrzeniu na bohatera i jego czasy. I prawdopodobnie jest to jeden z powodów umiarkowanego powodzenia serialu. Rozdmuchana kampanią promocyjną oglądalność pierwszego odcinka nie zawiodła, ale już wyniki kolejnych epizodów wskazywały na powolny odpływ widowni. Największe kontrowersje wywołały co prawda decyzje obsadowe, zwłaszcza powierzenie roli młodego Bogdana Junoda Antoniemu Królikowskiemu – aktorowi o raczej chłopięcym wdzięku niż męskim seksapilu (a przecież Junod jest w serialu co i rusz nagabywany seksualnie, zarówno przez panie, jak i panów!) i niestety wątpliwej scenicznej charyzmie – nie uwodzą epizody estradowe z jego udziałem, zwłaszcza te mające prezentować wrodzoną kabaretową smykałkę bohatera. Mam jednak wrażenie, że to nie tyle aktorskie występy ostudziły entuzjazm widzów, co właśnie formuła serialu, w której ironia i gorycz dawkowane są w zaskakujących porcjach, wplecionych w konwencjonalną, tradycyjnie mitotwórczą opowieść o narodzinach gwiazdy.

„Bodo”

Już od pierwszego odcinka autorzy scenariusza próbują przekonać nas nie tylko do talentu bohatera, ale także do jego fascynacji kinem, która ma budować magiczną aurę opowieści. Tą właśnie fascynacją próbuje on zarazić ukochaną Adę w jednej z bardziej poetyckich scen serialu. Cóż z tego, skoro niezdecydowana dziewczyna (jedna z fikcyjnych postaci serialu, wypełniająca emocjonalny portret bohatera w czasach młodości – i nie tylko) woli prawdziwe życie od filmowej bujdy, który to komunał powtarza irytująco protekcjonalnie kilka razy w trakcie serialu, niestety nie zniechęcając do siebie beznadziejnie zakochanego aktora. Scenka w kinoteatrze z fragmentem niemej „Bestii” z tańczącą Polą Negri, budująca klimat niezwykłości i rozbijająca go rzeczowym na koniec dialogiem, ilustruje strategię Kwiecińskiego i Rosy, by balonik sławy i fantazji nakłuwać ironią i pozbawioną złudzeń obserwacją. Dlatego „Bodo” rozbłyskuje epizodami gorzkich konfrontacji (pozbawione sentymentów pożegnanie z rodzicami pod koniec drugiego odcinka, przyłapanie koleżanki na wyrachowanym seksie z dyrektorem teatru, decyzja o kontynuowaniu występu mimo wiadomości o umierającym ojcu – i wiele innych), a czasem komicznych rozczarowań (na przykład gdy okazuje się, że bohaterem radiowych peanów na temat najzdolniejszego komedianta epoki wcale nie jest Bodo, tylko Adolf Dymsza).

Epizody te czasem prowokują i zaskakują, częściej dezorientują. Szczególnie wplecenie w serialową narrację już od pierwszego odcinka obrazów z przesłuchań Junoda w więzieniach NKWD, gdzie w 1943 roku w końcu zamęczono aktora – wybrzmiewa głucho i nie nadaje całości dramatycznego tonu. Nie zawsze jest jasne, z jaką autorską strategią mamy do czynienia: nostalgią, rodzajowym opisem czy krytyką? W pierwszych odcinkach serialu (sytuacja zmienia się wraz z rozpoczęciem przez bohatera kariery w legendarnym Qui Pro Quo i Morskim Oku) liczne frywolno-przaśne „numery” o perypetiach panów i pań zwyczajnie rozczarowują – cóż z tego, że piosenki oddają sprawiedliwość niewyszukanemu stylowi prowincjonalnego wodewilu, skoro nie satysfakcjonują ani muzycznie, ani scenicznie, ani nawet literacko, a w sposobie ich przedstawienia nie widać stylizacji ani polemicznego dystansu? „Bodo” – serial o rodzącej się legendzie przedwojennego kina – lubi zaskakiwać gorzką refleksją, lecz gorycz nie zawsze wynagradza płynnością narracji, a zwłaszcza ową szczególną mieszanką ekscytacji i magii, które towarzyszą ekranowym biografiom artystów. Czy na pewno o to chodziło twórcom serialu?

O legendarnej epoce i jedynym w swoim rodzaju artystycznym środowisku można opowiedzieć bez cienia sentymentu, a równocześnie w sposób porywający, czego dowiódł „Winyl” (2016) Martina Scorsese. Zgoda, porównywanie „Bodo” do serialu HBO, czyli bezwzględnej światowej ekstraklasy, nie jest może do końca fair, ale skoro serial TVP znalazł się w czołówce branżowego konkursu „Drama Screenings” odbywającego się podczas tegorocznych targów telewizyjnych w Cannes – to przecież o taryfie ulgowej, przynajmniej względem innych europejskich produkcji, nie powinno być mowy. Wbrew pozorom, „Bodo” wypadł barwnie na tle innych seriali, zwłaszcza w kontekście wciąż żywej na kontynencie mody na nordic noir (konkurs wygrał belgijski „Public Enemy” Matthieu Francesa i Gary’ego Seghersa o gwałcicielu i mordercy dzieci wychodzącym na zwolnienie warunkowe). Poprzeczka postawiona była wysoko i nawet w kategorii kosztownych kostiumowych dramatów Bodo” musiał mierzyć się z opowiadającą o wczesnych latach panowania brytyjskiej monarchini Victorią, przywiezioną do Cannes przez twórców „Downton Abbey” (2010).

 

Jednak dzisiejszy serial przeżywa renesans nie tylko w zakresie rozmachu produkcji i wysokiego budżetu, lecz przede wszystkim nowoczesnego stylu opowiadania i odważnej tematyki. Nikt już dziś nie pozwoli szanującemu się serialowi być konwencjonalnie „telewizyjnym” – by zwrócić uwagę, musi być bardziej „filmowy” niż samo kino: opowiadać raczej eliptycznie niż linearnie, uwodzić niedopowiedzeniami, unikać jednoznacznego obrazowania. Podobnie niewybaczalne będą scenariuszowe klisze: współczesne telewizyjne dramaty podejmują trudne tematy, są mroczniejsze i bardziej skomplikowane niż kiedyś, a ich bohaterowie – moralnie kontrowersyjni. Aktorstwo bywa wybitne, często katapultując wykonawców głównych ról na pozycje rozchwytywanych gwiazd (o ile już nie są gwiazdami, jak James Nesbitt z także brytyjskiego „The Secret” Nicka Murphy'ego). I nic dziwnego, gdyż bohaterów wyposaża się w skomplikowane, niekoniecznie sympatyczne wnętrza. Bohaterki także, bo to przede wszystkim kobiety awansowały na pozycję pełnowartościowych, niejednoznacznych postaci. Im między innymi poświęcony jest serial niemieckiej telewizji publicznej ZDF „Ku’damm 56” Svena Bohse, o bolesnej emancypacji trzech sióstr w RFN lat 50.

W tej perspektywie sukces „Bodo” jest umiarkowany. Jako opowieść o artyście usiłującym niekoniecznie eleganckimi sposobami wybić się w niekoniecznie grającym fair środowisku warszawskiej bohemy – serial Kwiecińskiego i Rosy podejmuje wyzwanie, choć w niektórych kwestiach, na przykład domniemanego homoseksualizmu bohatera, pozostaje aż nazbyt ostrożny. Jako historia egzystencjalna, uzasadniająca życiowe motywacje Bogdana Junoda i jego wielokrotnie w serialu podkreślaną samotność, pozostawia uczucie niedosytu, bo wątek niespełnionej młodzieńczej miłości (znów ten romans!) rzutującej na całe życie bohatera jest tyleż przekonujący, co z założenia banalny. Wreszcie styl serialu, niejednorodny i często konwencjonalny, nie zapadnie w pamięć koneserom oryginalnych telewizyjnych produkcji. Ferując wyroki, warto jednak pamiętać, że rozwinięty i nowoczesny przemysł telewizyjny w Polsce funkcjonuje na najbardziej konkurencyjnym rynku w całym tzw. bloku wschodnim – nigdzie indziej u naszych sąsiadów sytuacja nie jest nawet zbliżona i w morderczej walce o oglądalność nie zmaga się ze sobą aż tyle lokalnych kanałów telewizyjnych. Paradoksalnie, walka o widza paraliżuje eksperymenty – lepiej drążyć wyżłobione koleiny i nie ryzykować ekstrawaganckimi pomysłami, które natychmiast odbiją się zachwianiem oglądalności. Nawet wybitne, najbardziej głośne światowe seriale ostatniego dwudziestolecia, jak „Rodzina Soprano”, „Sześć stóp pod ziemią”, „Homeland” czy wspomniany „Downtown Abbey”, nie odniosły w polskiej telewizji frekwencyjnego sukcesu. Dlatego każdy, a już zwłaszcza kosztowny serial wyprodukowany przez dużą telewizję, jest w Polsce skazany na kompromis.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.