Głos większości
tom-b / CC BY-NC-SA 2.0

Głos większości

Rozmowa z Maciejem Maciejewskim

Bohaterowie romantycznych dramatów polskich głównie monologują. Nie ma tu mowy o dobrym dialogu. Nie mamy zaplecza solidnego mieszczańskiego dramatu, ale marną literaturę  – mówi scenarzysta jednego z najlepszych polskich seriali „Gliny”

Jeszcze 4 minuty czytania

ANNA BIELAK: Produkowanie seriali w Polsce traktuje się poważnie?
MACIEJ MACIEJEWSKI: Chyba tak. Płatne stacje telewizyjne zaczynają budować swoją tożsamość na solidnych zagranicznych serialach.

Produkcja solidnych polskich seriali jest jednak w powijakach. Dlaczego?
W Polsce to się nie kalkuluje, bo nie można liczyć na dużą widownię. Ambitne zagraniczne seriale ogląda garstka osób. 

Garstka, czyli ile?
Dr House” miał w Polsce zaledwie około miliona widzów (dla porównania – najsłabsze wyniki, jakie osiąga przeciętny polski serial w TVN-ie, to co najmniej 2,5 miliona). Dla zachodniego producenta, który traktuje Polskę jako jeden z wielu rynków zbytu, to i tak sukces. Co innego, jeśli stacja musiałaby wydać pieniądze na wyprodukowanie ambitnego serialu według zachodniego formatu. Wtedy milionowy wynik byłby traktowany jako mizerny. Polski serial rzadko wychodzi poza granice kraju, więc ma ograniczoną widownię. Kilka lat temu HBO negocjowało z TVP opcję nabycia praw do pierwszego sezonu „Gliny”. Chciano wykorzystać go do przetestowania, jak polski serial poradzi sobie w telewizji w Czechach, na Ukrainie, Słowacji i Węgrzech. Ale niewiele z tego wyszło, bo pewnie dostawałbym jakieś tantiemy.

Zatem z czego żyje polski scenarzysta?
[śmiech] Generalnie z pisania. Tantiemy nie są porywające i są nieporównywalne z kwotami, jakie za pracę otrzymują scenarzyści w Europie, ale da się dzięki nim przeżyć. Serial „Glina” pracuje na mnie cały czas. 

Wielu producentów publicznie zapewnia scenarzystów, że na dobry kryminalny serial case’owy zawsze znajdą się pieniądze.
Nie sądzę, żeby to była prawda. Miałbym wtedy dużo pracy, której nie mam. 

NInA Wersja Beta: Nowa Fala Seriali

Pierwsze w Polsce wydarzenie, które w całościowy sposób zaprezentuje jeden z najbardziej ekscytujących fenomenów w globalnej kulturze audiowizualnej ostatniej dekady – nową falę seriali autorskich. Festiwal odbędzie się w dniach 19–22 maja 2016 w siedzibie NInA. Szczegółowy program.

Dziwi mnie to. O „Glinie” w niemal samych superlatywach mówi się do dziś.
Pierwszy sezon „Gliny” pisałem całkowicie dla siebie, do szuflady. Mój kolega powiedział kiedyś, że jego zdaniem przyszedł czas, żeby zrobić w Polsce kryminał z prawdziwego zdarzenia i zasugerował, że powinienem o tym pomyśleć jako scenarzysta. Przespałem się z tym i uznałem, że ma rację. Kilka miesięcy później zacząłem pisać serial – ale bez pośpiechu i bez deadline’u. Nie miałem zamówienia. Zarabiałem, pracując na planach filmowych, więc miałem pieniądze na życie i nieprzeciążoną głowę. Potem „Glina” trafił do produkcji, a sukces, jaki odniósł pierwszy sezon był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Ale i udowodnił mi, że bywam człowiekiem bardzo naiwnym. Poczułem wtedy, że od teraz będziemy robić poważne, solidne, wysokobudżetowe seriale z dobrymi reżyserami i doborową obsadą. Rozgrzałem się, przygotowałem kilka nowych projektów, ale okazały się za drogie i zbyt ryzykowne. Zresztą już podczas pracy nad drugim sezonem „Gliny” telewizja zaczęła kombinować, na czym można zacząć oszczędzać.

To świadectwo braku długodystansowego myślenia.
Tak. Choć liczę na to, że polskie oddziały AXN, Canal+ i HBO zaczną coś zmieniać.  

Póki co eksperymentami na rynku seriali w Polsce zajmują się jednak głównie krytycy – kiedy piszą o tym, co dzieje się za granicą.
Bo dobry serial to duże pieniądze. W Polsce takich nie ma. A nawet, gdyby się znalazły, z punktu widzenia stacji telewizyjnych byłaby to kasa wyrzucona w błoto. Ale już w Wielkiej Brytanii opłaca się zainwestować w serial, w głównych rolach obsadzić szekspirowskich aktorów, a scenarzyście zapłacić świetne pieniądze i tłuc go po głowie tak długo, aż wyciśnie z siebie arcydzieło. Dlaczego? Bo kiedy Anglicy robią serial, wiedzą, że pół Europy go od nich kupi, a Amerykanie – jeśli nie zrobią tego samego – to kupią prawa do scenariusza i nakręcą własną wersję.

Dlaczego wymiana nie następuje też w drugą stronę?
Tu też chodzi przede wszystkim o pieniądze. Prawa do amerykańskiego formatu są znacznie droższe niż do formatów europejskich, które można sprzedawać i kupować za stosunkowo niewielkie pieniądze, a potem realizować na poziomie. Poza tym, powiedzmy sobie szczerze, prawami do formatów handluje się zwykle wtedy, kiedy serial nie jest wybitny. Formatu „Breaking Bad” prawdopodobnie nikt by nie sprzedał. Zresztą lokalne rynki europejskie nie są dla Amerykanów atrakcyjne. A dla Europejczyka samo wejście na amerykański rynek jest ogromnym sukcesem. 

Amerykański model dominuje też w pracy nad serialami – na świecie i w Polsce. Jak on wygląda w praktyce?
W telewizjach funkcjonują zespoły scenarzystów, którymi dowodzi pomysłodawca serialu lub headwriter. Dokładnie tak samo, jak w Stanach. Zespół spotyka się regularnie, dyskutuje o pomysłach, planuje się do pięciu odcinków w przód i rozdziela pracę między scenarzystów. Headwriterem byłem jednak tylko raz. Pracowałem przy serialu „Na dobre i na złe”, ale nie trwało to długo. Zostałem wyrzucony. 

Maciej Maciejewski

Pisarz i scenarzysta, autor „Gliny”, jednego z najlepszych seriali polskich ostatniego ćwierćwiecza

Dlaczego?
Powiedzmy, że jestem dosyć pryncypialny w pracy – wymagam od innych równie dużo, co od siebie. Pamiętam, jak pracując nad scenariuszem „Na dobre i na złe”, zaplanowaliśmy wątek, który w mojej wyobraźni rozwijał się przez co najmniej pięć odcinków, a scenarzyści z zespołu zarżnęli go w trzecim. I trudno. „Na dobre i na złe”, choć to klasyczna weekly drama, nie jest jednak realizowana sezonami. Określiłbym ten serial mianem cotygodniowej wersji telenoweli. W takim przypadku losy można pleść sukcesywnie. Planuje się kilka odcinków, a potem zastanawia, co może być dalej. Jak mówi przysłowie, tak „krawiec kraje, jak mu materii staje”. Tylko zamknięte sezony muszą mieć żelazną logikę, której trzeba się trzymać. Przy produkcjach codziennych pracuje tymczasem kilku scenarzystów odpowiedzialnych za budowanie dramaturgii i rozwijanie linii narracyjnej oraz grupa rozpisująca sceny na dialogi.

Dialogów w polskich serialach zwykle nie da się słuchać.
Miałem na grzbiecie dobre czterdzieści lat, kiedy dojrzałem do pisania dialogów. To wcale nie jest łatwe. Trzeba mieć słuch, tekst musi mieć rytm. W wyczuwaniu go bardzo pomógł mi fakt, że jestem mężem aktorki. Swoim studentom zawsze jednak powtarzałem, że nie mamy dobrych tradycji literackich i nie powinniśmy się do nich odnosić, szukając inspiracji. W Polsce kanonem sztuki scenicznej wciąż jest dramat romantyczny, którego centralną figurą jest bohater stojący na górze Mont Blanc i mówiący do Boga. Z przyczyn naturalnych Bóg mu nie odpowiada. Bohaterowie romantycznych dramatów polskich – Mickiewicza, Krasińskiego, Norwida, Słowackiego – głównie więc monologują. Nie ma tu mowy o dobrym dialogu. Nie mamy zaplecza solidnego mieszczańskiego dramatu, ale marną literaturę.

Możemy sięgać po zagraniczną.
Dlatego powtarzam też studentom, że powinni trzymać na biurku dwie książki – „Hamleta” albo „Makbeta” Szekspira i zbiór dramatów Czechowa. Zajrzenie do nich od czasu do czasu niebywale dyscyplinuje. Żaden Strindberg ani Ibsen nie są już potrzebni. Anglicy są przesiąknięci szekspirowską tradycją jak gąbka. Szekspirowskie cięte dialogi mają we krwi. Wystarczy iskra talentu, żeby to przetworzyć i wykorzystać w trakcie pisania serialu. U nas ta iskra nie ma się od czego odbić.  

Może więc wcale nie chodzi o to, że brakuje utalentowanych scenarzystów i pieniędzy; że pracuje się według wadliwych metod i za szybko. Kiepskie seriale są odbiciem polskiej mentalności – nie mamy dobrej literatury mieszczańskiej ani kryminalnej, wstydzimy się mówić o seksie i jesteśmy homofobami – więc nie ma mowy, żebyśmy nakręcili serial w stylu „Prawa ulicy”, „Dziewczyn” albo „Spojrzeń”.
Seriale tak odważne, podejmujące ryzyko i obliczone na skandal nie są dobrze widziane nad Wisłą. Brytyjczycy nie boją się eksperymentować i są też cholernie odważni w sferze obyczajowej. Polska jest katolickim, poprawnym i pruderyjnym krajem, więc Polak nie kupi naturalistycznego seksu na ekranie. Światło ma być zgaszone, a intymność schowana pod kołdrą. Kiedy myślę o seksie pokazywanym na ekranie polskiego telewizora, przypomina mi się zresztą scena z „Barbarelli” Rogera Vadima, w której Jane Fonda uprawia seks, dotykając się z kochankiem dłońmi. Nie sądzę jednak, że chodzi o obawy stacji telewizyjnych, która nie chce w polskich serialach pokazywać seksu tak, jak wygląda on np. w „Dziewczynach”, ale o wiedzę, że polska widownia w polskim wydaniu tego nie łyknie. Tutaj ogląda się „Plebanię” i „Na dobre i na złe”. Przez siedem lat pracowałem przy produkcji jednego z polskich seriali i w tym czasie niejednokrotnie przeprowadzaliśmy szeroko zakrojone badania widowni. Nie robią ich firmy, które badają preferencje polityczne Polaków, ale wielkie koncerny medialne, którym zależy na precyzyjnej analizie reprezentacyjnych grup społecznych. I oglądamy później takie seriale, jakich chce większość.

Część tej widowni chce jednak oglądać ambitne produkcje.
I może to robić, ale póki co jest za mała, żeby się liczyła. Wszyscy gracze, którzy wchodzili na rynek telewizyjny w Polsce, wiedzieli, że wcześniej czy później muszą ruszyć z polską produkcją, bo na starcie przegrywali z TVP, która miała polskie seriale i oglądalnością biła na głowę najlepsze zagraniczne propozycje. „Na dobre i na złe” miało kiedyś emisję w niedzielne popołudnia – do kotlecika. W związku z tym wyniki oglądalności pojawiały się w poniedziałek. Pamiętam jeden z takich poniedziałków, kiedy półprzytomny szwendałem się z kawą po swoim gabinecie i w pewnym momencie zadzwonił producent. Wie pan, jaki mamy wynik?– spytał. Usłyszałem, że przeskoczyliśmy Małysza i jesteśmy gorsi tylko od transmisji mszy papieskiej na Błoniach. W tamtą niedzielę jedenaście milionów widzów zjadło obiad przed telewizorem, oglądając serial o perypetiach Zosi i Jakuba. Długo nie schodziliśmy poniżej dziewięciu milionów. Ale kiedyś konkurencja była mniejsza. Dzisiaj takie wyniki się niemożliwe. TVN stawiało pierwsze kroki, a Polsat był discopolową stacją.

Te stacje się rozwinęły, ale my nadal jesteśmy trochę w tyle.
Podczas gdy w Skandynawii pisano kryminały, u nas była milicja obywatelska i towarzysz porucznik, który gonił imperialistycznych szpiegów sikających w cement i opóźniających budowę Nowej Huty. Nikt tu nie fantazjował o zmęczonym życiem prywatnym detektywie, który do porannej kawy wali whisky, pali fajki, ma byłą żonę i dzieci, które nie chcą go znać. Oficer milicji nosił nienagannie wyprasowaną koszulę, miał rodzinę, która go kochała i codziennie o piętnastej ciepły obiad na stole. W dwie dekady nie nadrobimy dystansu, który nas dzieli od Europy i Stanów Zjednoczonych. Zanim zaczniemy się nimi bawić, musimy najpierw przerobić schematy. Nie jest jednak tak, że na świecie realizuje się tylko wybitne seriale, a Polska nie nadąża. Każdy kraj na świecznik wystawia tylko to, co najlepsze. Nikt nie ekscytuje się operami mydlanymi, które są dla każdej telewizji chlebem powszednim.

Naturalnie. Ale Polacy nie mają czego pokazać światu.
Stacje niekodowane rzadko i niechętnie wchodzą w produkcje ambitnych seriali, bo nie są one obliczone na przyciągnięcie masowego widza. Amerykańskie seriale produkowane przez podobne stacje – jak „Lost” FOX-a – wyzwalały adrenalinę, bo budowały piramidalne napięcia. Konstrukcja losów była jednak prosta jak budowa cepa. W Polsce oglądano je hurtowo.

A kablowe, jakościowe telewizje, które rzekomo nie dbają o oglądalność, niczego nie zmieniły na polskim rynku? Wyprodukowana przez HBO „Wataha” była próbą realizacji serialu na europejską miarę.
Wataha” to ciekawy przypadek. [Maciejewski jest współautorem 4. i 5. odcinka serialu – przyp. red.]. Na pierwszym spotkaniu, na które zostałem zaproszony, był też obecny ówczesny przedstawiciel stacji odpowiedzialny za produkcję na terenie Europy Środkowo-Wschodniej, Anthony Root, Amerykanin. Pilot serialu był już nakręcony. Zwróciłem uwagę na to, że nie ma w nim ani jednej kobiety. Biorąc pod uwagę modę na kobiety w kinie i telewizji i produkcje takie jak „Forbrydelsen” czy „Wróg numer jeden” [w 2013 roku nominowany do Oscara w czterech kategoriach, nagrodzony za montaż dźwięku – przyp. red.], było to dosyć zaskakujące. Góry, faceci, błoto i pot. Zapytałem Anthony’ego, czy naprawdę tego chcemy? A on odparł, że dokładnie tego – sweaty sex on the wall. Być może Polska jest wciąż traktowana jako obszar specjalnej troski i kraj o nieco prymitywnych gustach. Osobiście z napięciem czekam jednak na „Belfra” [wyprodukowany przez Canal+ i wyreżyserowany przez Łukasza Palkowskiego serial kryminalny z Maciejem Stuhrem w roli głównej – przyp. red.].

Andrzej Gajewski, bohater „Gliny”, w drugim odcinku pierwszego sezonu mówi, że „każda zbrodnia ma swoją logikę”. Każdy serial też. Jak je pisać?
Kiedy prowadziłem zajęcia ze studentami, każdemu rocznikowi mówiłem na dzień dobry, że podstawową regułą w pisaniu scenariuszy jest kompletny brak reguł. Z drugiej strony każda narracja powinna mieć swoją logikę. Dla autora kryminałów jest to element nadrzędny – kiedy go brakuje, serialu nie da się oglądać. Opowiadanie o zbrodni jest opowiadaniem o pewnej logice zdarzeń. Kiedy chcemy, żeby widz się doszukiwał związków między nimi – należy ukryć ciąg przyczynowo-skutkowy (ale nie z niego rezygnować!). Kiedy ma być wiadomo, do czego zmierza historia, kładziemy karty na stół. Serial to gatunek. Podręczniki dla scenarzystów pisane przez hollywoodzkie wygi w latach 50. i 60. są dziś jednak do wyrzucenia.

Zatem skąd scenarzyści mają czerpać wiedzę?
Powinni cały czas oglądać i drobiazgowo analizować interesujące ich filmy, seriale, poprowadzone wątki, fantastycznie zbudowane postaci. Ja wciąż tak właśnie się uczę. Chodzę do kina i oglądam zagraniczne seriale, bo wychodzę z założenia, że trzeba się uczyć od lepszych, a nie od gorszych. Obecnie zajmuję się wyłącznie kryminałami, więc oglądam je w pierwszej kolejności. Pierwszy sezon duńskiego „Forbrydelsen” wbił mnie w ziemię. Uwiódł mnie prostotą, choć z warsztatowego punktu widzenia był też cholernie inspirujący. Oglądam zresztą głównie brytyjskie seriale, bo na każdym poziomie są oryginalne. Fenomenalne są proste case’owe seriale dla szerokiej widowni – „Vera” z Brendą Blethyn w głównej roli albo „Hinterland”. Ich twórcy w mistrzowski sposób opowiadają o prowincjonalnych zbrodniach, budują klimat, dłubią w duszy bohaterów tak głęboko, jak to tylko możliwe. W serialu mamy trzynaście godzin na opowiadanie o postaci. Ten czas pozwala scenarzyście i aktorowi bawić się postacią, drążyć w jej psychice, powoli odsłaniać kolejne aspekty charakteru. Sądzę, że nie dojrzeliśmy w Polsce do tego, by w pełni korzystać z tej czasoprzestrzeni.

Jak zbudować silną i ciekawą postać, która uniesie kilka sezonów?
Postacie w serialach powinno się budować tak, jak konstruuje się bohaterów literackich. Tworzę postaci, jakie lubię pisać i jakie chcę oglądać. Czytam, oglądam, analizuję, przekładam inspirację na papier – nigdy jeden do jednego. Czasem mam bardzo luźną fabułę, bohater jeszcze się nie zarysował, ale już widzę przed oczami konkretną scenę z udziałem danej postaci i wiem, od czego się odbijam. Zazwyczaj staram się opowiadać historie o ludziach zwyczajnych. Nie tworzę bohaterów, którzy na dzień dobry odróżniają się od reszty społeczeństwa. Z tego względu nie mogłem się zgrać emocjonalnie z pierwszym sezonem duńsko-szwedzkiego serialu kryminalnego „Most nad Sundem” (kanał Ale Kino zakończył niedawno emisję trzeciego sezonu, który wreszcie był dobry!). Jego bohaterką jest policjantka dotknięta zespołem Aspergera, który objawia się nierespektowaniem pewnych norm zwyczajowych. Mówi, co jej ślina na język przyniesie. Miałem z nią problem. Lubię zwykłych ludzi – nie młodych, nie ładnych, ale interesujących antybohaterów, których niezwykłość rodzi się w momencie ich zderzenia się ze światem. 

A co z kobiecymi bohaterkami polskich seriali? Nawet w „Glinie” były sportretowane w dosyć mizoginicznym stylu.
Zgadzam się z tym zarzutem, już zebrałem za to baty i odpokutowałem [śmiech]. Co więcej, w chwili zawodowego zawieszenia napisałem kryminalną powieść [„W piekle lepiej być nikim”, wyd. Świat Książki, 2011], której główną bohaterką jest policjantka w średnim wieku – typowa antybohaterka, na pozór mało atrakcyjna. Za opowieść o niej dostałem już dobre recenzje [śmiech]; pisano, że udało mi się stworzyć wiarygodny kobiecy portret. Później napisałem jeszcze storyline serialu, w którym w jednej z dwóch pierwszoplanowych ról też widziałem kobietę. Niestety projekt zakładał również międzynarodowe lokacje, więc okazał się zbyt kosztowny.

A co w ogóle z serialową rewolucją w Polsce? Miała miejsce?
Wciąż na nią czekamy. Ale wydaje mi się, że coś zaczyna się dziać.  


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.