Papierowa pogoda
Hersson Piratoba / CC BY-NC-ND 2.0

10 minut czytania

/ Literatura

Papierowa pogoda

Maciej Woźniak

Nie w tym rzecz, że Siwczyk przestał jak dawniej zanudzać i męczyć (bo nadal zanudza i męczy), ale w tym, że robi to z wytrawniejszą ironią, mniej pretensjonalną metaforyką i już prawie bez tych licealnie naburmuszonych grymasów, które trapiły go dość długo

Jeszcze 3 minuty czytania

Na antenie radiowej „Dwójki” Krzysztof Siwczyk powiedział, że nie tyle ogląda, co czyta świat. Konsekwencją tego wyboru, sięgającego do filozofii średniowiecznej, jest odsunięcie czytelnika świata (jako systemu znaków) na dystans, gdzieś obok. Poręczna definicja Heideggera – że „metafizyka jest miejscem namysłu nad istotą bytu i rozstrzygania o istocie prawdy” – informuje nas, gdzie to „obok” jest. I czyni Siwczyka poetą metafizycznym. Gest zastąpienia szklanej szyby przez szybę papierową był uczyniony przez poetę z Gliwic nie tylko wbrew debiutanckiej książce (świetnie przyjętemu tomowi „Dzikie dzieci” z 1994 r.), ale także przeciwko deklaracji Marcina Świetlickiego, który w wierszu-manifeście „Dla Jana Polkowskiego” pozbywał się drzwiczek z tektury.

Interesująco brzmi w tym kontekście opinia jury Nagrody Kościelskich, które przyznając Siwczykowi wyróżnienie, nazwało go autorem „wydawanych od dwóch dekad tomów poezji, określanych niekiedy jako głos «pokolenia MTV»”. Jurorzy sugerowali w ten sposób, że pokolenie wychowane w raju poprockowych teledysków o „pieniądzach za nic i laskach za darmo” trafiło na jałową ziemię negatywnej scholastyki (wszystko pic na wodę, fotomontaż – quod erat demonstrandum), skrywającej się za tabelkami w Excelu i kursami franka szwajcarskiego. Kto z czytelników Krzysztofa Siwczyka pamiętał, czym była MTV na przełomie lat 80. i 90., a czym stała się dwie dekady później, bazując na trywialności i szmirze reality shows („Odpicuj mi brykę”, „Z kamerą u Kardashianów”, „Ekipa z Warszawy”), ten podzielał, chcąc nie chcąc, rozczarowanie autora światem widzialnym, a przynajmniej kreowanym przez media światoobrazem.

Powodem czytelniczego nolens volens była sprzeczność w literackiej strategii: poeta godził w literaturę zużytych konwencji i podważał dominujący porządek kultury, ale robił to, adresując komunikat do wąskiego grona wtajemniczonych, dla których nie były to żadne rewelacje (bo czytali tych samych postmodernistycznych pisarzy i poststrukturalnych myślicieli). W ten sposób Siwczyk, etatowy literacki opozycjonista, dorobił się przez lata twardego elektoratu, ale jego książki nie przenikały do głównego obiegu literatury. I oto ten długoletni układ niespodziewanie zburzył sukces tomu „Dokąd bądź” z 2014 roku – wydanego już nie w oficynie od młodej poezji, lecz w szacownym Wydawnictwie a5, po czym uhonorowanego prestiżową Nagrodą Kościelskich.

Krzysztof Siwczyk, „Jasnopis”Krzysztof Siwczyk, „Jasnopis”. Wydawnictwo a5, 74 strony, w księgarniach od maja 2016Choć styl poety pozostał niezmieniony (stawiając opór lekturze przyjemnościowej, a kusząc mroczną rozkoszą barokowych meandrów semantyki i syntaktyki), to poemat „Dokąd bądź” spotkał się z uznaniem zarówno gremiów podtrzymujących tradycję modernizmu, jak i grupy młodszych krytyków. Próżno jednak szukać zgody między nimi. Kiedy Piotr Kępiński widział w książce „Bildungsroman napisany po latach”, a w autorze kogoś, kto „chciał zaakcentować, że ma już dosyć «przesypywania» słów”, Anna Kałuża odpowiadała jasno: „Nic z tego. Na żaden powrót syna marnotrawnego do domu ojca-sensu i matki-konwencji w «Dokąd bądź» się nie zanosi”. Sam Siwczyk wyraźnie sprzyjał interpretatorom na obu skrzydłach, gdy powoływał się na Barańczaka, mówiąc, że poeta „to jest depozytariusz nieufności, zwłaszcza wobec świata tandetnych, egzystencjalnych ofert” , albo mieszał porządki kultury, stwierdzając, że „w tej książce rozmawiam ze Żwirkiem i Muchomorkiem, Rumcajsem, Fryderykiem Nietzsche i Julianem Kornhauserem”.

Wydana właśnie przez Wydawnictwo a5 książka „Jasnopis” potwierdza, że Siwczyk pozostaje świadomy rozdarć i ambiwalencji, w jakie zabrnęła… no, nie jego poezja przecież, ale cała zachodnia kultura. A jednocześnie – co zdaje się sugerować już tytuł tomu – czuje, że to, co przez lata było traktowane jako nowina niedobra i głoszona pokątnie, w końcu może i zabrzmieć, i zostać odebrane inaczej. Nie w tym rzecz, że Siwczyk przestał jak dawniej zanudzać i męczyć (bo nadal zanudza i męczy), ale w tym, że robi to z wytrawniejszą ironią, mniej pretensjonalną metaforyką i już prawie bez tych licealnie naburmuszonych grymasów, które trapiły go dość długo. Nasiąkająca za młodu Cioranem i Blanchotem skorupka trąci frazą, która oddziałuje już nie tylko na suche nozdrza intelektu.

Widać, jak obciążeniowy, niemal stustronicowy trening „Dokąd bądź” dobrze zrobił kilkuwersowym utworom z początkowych stron „Jasnopisu”. Jak przenika się w nich solenny żywioł wirpszowski i kapryśny żywioł białoszewski, frasobliwa tanatyczność z lektur filozofów i niefrasobliwa codzienność, która drwi ze śmierci. Warto zacytować drugi z wierszy w książce. Dlatego, że przypadł do gustu także wydawcy (więc trafił na skrzydełko okładki), ale i dlatego, że pojawia się w nim postać znana już z poprzedniego tomu Siwczyka (czyli jego maleńka córka), której obecność miała – według różnych krytyków: rzekomo lub nie rzekomo – wpłynąć na zmianę stylu i postrzegania świata przez poetę.    

Przechodniość

więc to już wymarsz, wyjście
w kierunku przed siebie za chodzikiem
pistacjowa delikwentka powiada dada
cienie pod metalicznym kinkietem odpowiadają
tak nie może dłużej być jasno
musi się zejść w jedną większą ciemność
kocha rozdokazywane dnienie
bez niej niekochane są dni

Początek tomu jest lekki i zwięzły, ale tylko do strony 12, kiedy wątek rozmowy z cieniami pod kinkietem i powodów, dla których dłużej nie może być jasno, podejmuje kilkunastostronicowy, rozpisany jak sceniczny dramat utwór „Mechanizm obronny”. Jest to podzielony na kilka aktów – dających się wyodrębnić dzięki skromnym, acz istotnym didaskaliom – dialog, reprezentujący skrajnie odmienne postawy wobec istnienia (którego ramy określa język) oraz języka (fundującego ramy dla istnienia). Całość ma surową formę beckettowską, a Głos 1 i Głos 2 spotykają się w duchowej scenerii dobrze znanej z utworów irlandzkiego dramaturga. Siwczyk bierze od jednego z najważniejszych inspiratorów swojej poezji już nie tylko przesłanie ideowe, ale także formę, na tym jednak nie koniec, bo przy okazji włącza się w dyskusję o własnej poezji. Głos 1 to oglądanie świata, a Głos 2 to czytanie świata – i oba są dość sprawiedliwie obdzielone racjami. Głos 1 ufa bezpośredniości zmysłów i potrafi bystro zakwestionować aprioryczne pretensje języka:

Głos 1: To są przecież słowa dla ciebie zrozumiałe
Głos 2: Razi mnie ich zrozumiałe miano, ciemne znaczenie
Głos 1: Bo nie patrzysz, tylko od razu mówisz, najpierw mówisz

Natomiast Głos 2 zdaje sobie sprawę, że nawet będąc tylko Głosem, ma się za pazuchą całą ponurą strukturę mówiącego podmiotu i jego mrocznych mocodawców:

Głos 2: Niekochane są dni
Głos 1: Nie można tak mówić
Głos 2: Nie można, a mówię
Głos 1: Łatwo tak mówić, kiedy nikt nie słucha
Głos 2: Ktoś słucha wyraźnie, ktoś jest twoim nie można tak mówić

Cały późniejszy (i niewesoły) rozwój wypadków z jednej strony oddaje przebieg kryzysu, w którym augustiańsko-kartezjański podmiot ludzkiego „ja” pogrążał się przez ostatnie stulecie (od rewelacji trójcy Nietzsche – Freud – Darwin), a z drugiej strony wyjaśnia, dlaczego Siwczyk staje jednak po stronie Głosu 2. Jest w tym trochę autorskiej arbitralności i stronniczych machlojek światłem, ale zarówno wejście w Beckettowskie buty, jak i komentarz w sprawie własnej poezji, wyszły Siwczykowi całkiem zręcznie.

Przede wszystkim jednak „Mechanizm obronny” ustawia resztę tomu: kolejne utwory są masywniejsze i utrzymane w ciemniejszej tonacji niż te na początku książki. Ale nawet tak smutne rozważania, jak te, które dopadają ojca obserwującego córeczkę w piaskownicy („Porachowanie”) albo czytelnika Czechowicza (energiczne motto „Żyjesz i jesteś meteorem” poprzedza wiersz „Złostan”), albo poetę piszącego elegię dla innego poety („Skoro o tym mowa” inspirowane śmiercią Zdzisława Jaskuły), starają się przemienić osobiste malkontenctwo w malkontenctwo z wyższej półki. Czyli takie, które, skoro już się uporało „z błyskawicznym résumé własnej nieistotności”, może rozejrzeć się – jeżeli nie okiem, to językiem – szerzej.

Siwczyk, rocznik 1977, to przedstawiciel pokolenia, które potrafi sięgnąć pamięcią także do czasów sprzed MTV, czyli nie tylko do „Heaven” Briana Adamsa, z bohaterem osaczonym przez własną twarz na ekranach, ale i do „Szklanej pogody” Lombardu, nie tylko do „Loosing My Religion” R.E.M., ale i do „Dorosłych dzieci” Turbo. „Jasnopis” najlepiej czytać dwutorowo: jako zapis duchowych rozterek kogoś, kto spowodował, że ktoś inny (własne dziecko) „upadł w czas”, i jako diagnozę naszej mikroepoki, rozpiętej między momentem, kiedy Beatlesi byli popularniejsi od Chrystusa, a momentem, kiedy prowadzi nas betlejemska gwiazda w kształcie pupy Kim Kardashian.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.