Jeszcze 2 minuty czytania

Weronika Murek

SAMOUCZEK: Trzykrotka

Weronika Murek

Weronika Murek

„Jestem bratem kochanki Wojaczka”, mówi mężczyzna, „a to są moje jajka”. „Wspaniale”, odpowiadam, czując, jak ogarnia mnie rozpacz (po tylu latach na Śląsku człowiek chciałby poznać kogoś, kto nigdy nie miał nic do czynienia z Wojaczkiem)

Droga, bestyjeczka.

Ale zanim: trzy ulice Bolesława Chrobrego; jedna przepadająca pomiędzy blokami, druga zerwana trzy numery od celu, na końcu trzeciej pod drzwiami biblioteki starszy mężczyzna płoszy wróble klaskaniem: pierwsze klaśnięcie jest dźwięczne i pełne, kolejne coraz słabsze, za trzecim razem jeden ptak podnosi skrzydła do lotu i zaraz je składa.

Sztuka płoszenia ptaków jest równie stara jak ludzkość i mężczyzna stawia na jej pierwszą, mechaniczną odmianę; cień niby nożyc ogrodniczych na mlecznym osadzie przy trawie. Za nic ma skomplikowane maszynerie balkonowe, za nic złogi rękawiczek nizane na patyk (pierwszy palec wskazuje północ, drugi północ, trzeci – i tak dalej); za nic rozstawione na polach drewniane klekotki budowane przez ludzi wierzących w leczenie kąpielami, na nic taśmy ze srebrnej lamy, na nic spódnice w kształcie dzwonów, kolekcje ziół, za nic ćwierkające owady, tajemne sposoby mistrzów: wypęd i wynalazki – pośród całej tej blagi starszy pan po prostu uderza w dłonie, niemal gambit, niemal otwarcie partii szachów z poświęceniem pionka; wróbel podnosi głowę, rozpościera skrzydła i zaraz je składa, reszta ptaków pochyla się nad ziemią, nad mlecznym osadem na trawie i nad plamami brunatnej ziemi przypominającej pieprzyk na skórze – wabik.

Nie, nie można płoszyć ptaków.

Ale zanim: trzy ulice Bolesława Chrobrego; jedna przepadająca pomiędzy blokami, druga zerwana nagle trzy numery od celu, wreszcie: miejska biblioteka i spotkanie autorskie – niby rozmowa, ale tak naprawdę odpieranie –  że się przegra, to wiadomo od razu, pytanie o styl klęski i o jej rozmiary: czy popieram śmierć na świecie, czy może uważam, że nie jest rozwiązaniem? czy w miejscu, z którego przybywam, da się na pierwszy rzut oka odróżnić drezynę od lekkiego pilśniowego kapelusza? czy można u mnie wyczuć tętno tak normalnie – palcami?

W połowie spotkania zjawia się mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce i z płócienną torbą obszytą pomarańczowym haftem, sporadycznym, dziwacznym, niby nanoszonym niedbale przez kogoś wyszywającego kolejne inicjały na żaglach. Mężczyzna siada w pierwszym rzędzie, kiwa głową, zadaje pytania – książkę czytał, kontekst zna, po spotkaniu kręci się jeszcze w pobliżu, trąca palcem klawiaturę starej maszyny do pisania, potem staje nade mną, „dziwnie trzyma pani długopis”, mówi, „trudno sobie wyobrazić, że ktoś może go trzymać w ten sposób”. Widzę, że chce jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie pasuje, wychodzi, za chwilę znów wraca: „nie zajmę pani zbyt wiele czasu”, mówi, „chciałbym tylko pokazać jajka”; wyciąga z kieszeni przezroczystą koszulkę na dokumenty, a z niej – zaskoczenie niemal darowane – dwa jajka: jedno malowane niby pozłacana matrioszka, drugie spękane, gipsowe – właściwie nie jajko, a skamielina, która zastygła w kształt jajka. „Jestem bratem kochanki Wojaczka”, mówi mężczyzna, „a to są moje jajka”. „Wspaniale”, odpowiadam, czując, jak ogarnia mnie rozpacz (po tylu latach na Śląsku człowiek chciałby poznać kogoś, kto nigdy nie miał nic do czynienia z Wojaczkiem), „tak”, mówi tamten, „to malowane, proszę panią, to jest jajko funeralne. Pomyślałem, że przypadnie do gustu. Robię takie jajka dla instytucji kulturalnych i takie samo mógłbym kiedy zrobić dla pani”. Milczę przez chwilę, więc próbuje znowu: „jeśli pani chce, zrobiłbym jajko dla pani – jajko zawsze się nada, jajko jest zawsze jak znalazł”, na co ja, „wie pan, nie wiem, czy w czasie obecnym aktualnie potrzebowałabym właśnie jajka”, „proszę?”, „mówię, że nie wiem, czybym ewentualnie jajka tego potrzebowała”. Przez chwilę znów cisza; ja z jajkiem-skamieliną w dłoni, on z jajkiem na złoto malowanym. „Ale nie jest pani obrzydliwa”, mówi, „to dobrze. Byłaby pani obrzydliwa, nie wzięłaby pani jajka do ręki”, a po chwili ciszy dodaje: „czy radia pani słucha?”, „nie, w radiu o tych jajkach gadali?”, „ja kiedyś słuchałem”, mówi, „ale teraz co puszczam, to leci wrzątek, a ja, proszę panią, wolałem, jak kapało. Wie pani? Wolałem, jak mi z radia kapało, kap, kap. Wolniej wszystko szło, człowiek musiał mieć cierpliwość; teraz włączam radio i zaraz cofam ręce, jakby mnie parzyło, tak szybko wszystko, głośno, tak na raz i od razu. Kap, kap”, mówi, „tego już nie ma w radiu. A pani?” „Ale co ja?”, „No, czy z radia pani leci wrzątek, czy pani z radia kapie, kap, kap?”. „O, wie pan, ja już od tak dawna radia nie słuchałam”. „Nie można włączać i od razu ręce podstawiać – trzeba kręcić gałką jak kurkiem, proszę pani, włączyć troszkę, troszeczkę, ucho jak rękę nastawić, sprawdzić, czy się pani zgadza na taką temperaturę radia, trzeba kręcić kurkiem, obracać je to w lewo, to w prawo, żeby jak najmniej chlapało”.

Widzę potem, jak przystaje przed biblioteką nad tym mlecznym osadem na trawie i nad plamami brunatnej niby wabik ziemi; kilka metrów od mężczyzny, który płoszy ptaki; upycha do folii malowane jajka, folię składa na pół i wkłada do kieszeni; tamten klaszcze, ten podrywa głowę i jako jedyny daje się przepłoszyć.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.