Szczęście, a potem długo nic
fot. Antti Yrjonen

16 minut czytania

/ Film

Szczęście, a potem długo nic

Rozmowa z Jiřim Menzlem

Nasz świat nie jest wesoły. Rozmawialiśmy o tym kiedyś z Hrabalem i doszliśmy do wniosku, że po co przypominać o bólu, skoro i tak tego nie naprawimy. Kiedy wywołujesz u kogoś uśmiech, dajesz mu siłę – mówi autor „Pociągów pod specjalnym nadzorem”

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Zawsze powtarza pan, że cała pańska kariera to jeden wielki przypadek. Fałszywa skromność?
JIŘI MENZEL
: Szczera prawda. Jestem dzieckiem szczęścia. Ludzie niechętnie tego słuchają, ale muszę tak mówić, bo w tym, co mnie spotkało, nie ma za grosz sprawiedliwości. Kiedy chodziłem do gimnazjum, a to było jeszcze w latach 50., nie istniały kluby filmowe. Znalazła się jednak grupa entuzjastów, która zorientowała się, że w Pradze jest ogromne archiwum filmowe. Co czwartek puszczali klasykę i raz obejrzałem tam film, który zmienił moje życie. Pokazywali wtedy „Towarzyszy broni” Renoira, ale wcześniej puścili jego „Wycieczkę na wieś” na podstawie Maupassanta. Renoir nakręcił właściwie tylko plenery – najpierw zachorował mu aktor, potem uciekł do Ameryki. Więc to taki szkic, a ja wciąż do niego wracam. Dzięki „Wycieczce na wieś” dowiedziałem się, czym może być film. Albo raczej czym powinien być. Ale ja nie chciałem zajmować się filmem; chciałem zajmować się teatrem, tylko mnie nie przyjęli do szkoły teatralnej.

Potem studiował pan jednak w FAMU, więc nic strasznego chyba się nie stało.
Nie byłem dobrym uczniem, nie miałem pojęcia, co chcę w życiu robić. Ale miałem szczęście, bo kiedy Vĕra Chytilová robiła „O czymś innym”, swój pierwszy film na Barrandovie [legendarne studio filmowe w Pradze – przyp. red.], wiedziała, że wszyscy będą tam patrzeć na nią z góry. Chciała mieć obok siebie kogoś, kto będzie jej kibicował. Nie potrafiłem asystować i tylko tam siedziałem – za to mi płacili, a moją pracę wykonywał ktoś inny. Trochę później, kiedy Vĕra, Evald Schorm, Jaromil Jireš i Jan Nĕmec zdecydowali się nakręcić film na podstawie Hrabala, znowu mnie wzięli – tak powstały „Perły na dnie”. Ja zrealizowałem nowelę „Śmierć pana Baltazara” i to właśnie dzięki niej zaproponowano mi później „Pociągi pod specjalnym nadzorem”. Książka nie została jeszcze wtedy wydana, ale od razu powiedziałem, że chcę to zrobić. Potem dowiedziałem się, że przede mną trzech dobrych reżyserów zrezygnowało, ponieważ stwierdzili, że nie da się tego nakręcić. Widzi pani? Miałem szczęście.

Jiří Menzel

Urodził się 23 lutego 1938 w Pradze. Reżyser filmowy, scenarzysta i aktor. Jedna z legend europejskiego kina. Debiutował w połowie lat 60. XX wieku, zdobywca Oscara za  „Pociągi pod specjalnym nadzorem”.  Wielokrotnie pracował z Hrabalem.  Odznaczony  Czeskim Lwem za długoletni wkład do czeskiego filmu.

W 1968 roku „Pociągi...” nagrodzono Oscarem dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.
W Ameryce nie mogli uwierzyć, że to mój pierwszy film, bo każdy debiutant popełnia błędy. A on wyglądał tak, jakby nakręcił go doświadczony reżyser. Wiedziałem, co należy zrobić, żeby z książki powstał dobry film. Profesor Otakar Vávra nas tego uczył. A Hrabal obdarzył mnie zaufaniem i tak to się zaczęło. Choć chyba źle na tym wyszedł, bo jego teksty mają tyle warstw, tyle kolorów. Ja nigdy nie potrafiłem tego wyrazić – brałem z nich tylko tę weselszą część, bo na nic więcej nie starczyło mi odwagi. Dlatego potem postanowiłem zrezygnować i chciałem, żeby inni koledzy zabrali się za jego książki. Bo ja tego Hrabala zubożyłem. On był zadowolony, ale w „Perłach na dnie” widać, że każdy rozumiał go trochę inaczej.



Nigdy nie wtrącał się do tego, co pan robił?
Hrabal powtarzał: „Tekst jest mój, a film – twój”. Przychodził na plan filmowy z uprzejmości, śmiertelnie się nudził, a potem mnie chwalił. Wszystko mu się podobało, a ja chodziłem dumny. Ale pewnego dnia powiedział mojemu koledze, który też kręcił film na podstawie jego powieści, że mu się podoba, a ja wiedziałem, że mu się nie podobało. Od tego czasu traktowałem te jego pochwały z przymrużeniem oka. Hrabal to był bardzo dobry człowiek. Nie był intelektualistą i nie powtarzał: „O, ja tworzę wielką literaturę”. On pisał. Na początku nie mógł publikować, więc pisał, jak chciał. I to są te jego najcenniejsze teksty, bo później zaczęli mu się w to wtrącać różni redaktorzy. Kiedy wkroczyli Rosjanie, został wyrzucony ze stowarzyszenia pisarzy. Trzy lata później usiadł do biurka i w ciągu kilku tygodni napisał „Obsługiwałem angielskiego króla”. Są tam rzeczy, które nie mogły się przytrafić jednemu człowiekowi, ale Hrabal nie zastanawiał się nad tym, co pisze, tylko pisał, jak płynie rzeka. Kiedy po raz pierwszy to czytałem, to było tak, jakbym wsiadł na statek płynący po wodospadzie. Nie mogłem się zatrzymać.

Na zrobienie filmu musiał pan jednak poczekać wiele lat. Dlaczego?
Pod koniec lat 80., kiedy Hrabal wreszcie mógł opublikować „Obsługiwałem angielskiego króla”, mój kolega Karel Kachyňa zdecydował, że nakręci na jej podstawie film. Hrabal zapytał mnie, czy mi to nie przeszkadza, a ja powiedziałem, że nie: Kachyňa jest dobrym reżyserem i lepiej będzie, jeśli wreszcie zabierze się za to ktoś inny. Więc Kachyňa dostał pracę, ale nic nie kręcił. Bo się bał [śmiech]. Więc po jakimś czasie przyszedł do mnie producent z pytaniem, czy nie chcę tego zrobić. Powiedziałem: dobrze, ale musi się na to zgodzić Hrabal oraz Kachyňa. Hrabal był za, Kachyňa nie. Powiedział, że jeśli on nie nakręci „Obsługiwałem angielskiego króla”, to nie zrobi tego nikt inny. A już na pewno nie Menzel!

Pewnie to pana zmobilizowało?
I to jak! Znalazłem koproducenta, TV Nova, który dał producentowi cztery miliony koron, żeby rozpocząć pracę. I nic. Pewnego dnia zadzwonili do mnie, mówiąc, że zaczną kręcić na podstawie tekstu Hrabala serial. Okazało się, że ten producent podpisał z nimi umowę, która głosiła, że jeśli nie rozpocznie pracy, to może sobie te cztery miliony zachować, ale prawa będą wtedy należały do TV Nova. Półtora roku później spotkaliśmy się na festiwalu w Karlowych Warach, a on: „Cześć Jirko, jak się miewasz?”. Jak gdyby nigdy nic. Wiedziałem, że nie mogę tego tak zostawić. Powiedziałem więc asystentce, żeby mi znalazła kij i obiłem go na oczach tysiąca ludzi. Potem zwiał, a ja spokojnie usiadłem w kinie, żeby obejrzeć film. Kiedy się skończył, już czekała na mnie policja. Później miał to kręcić Honza Hřebejk, świetny chłopak, ale pewnego dnia otworzyłem gazetę i przeczytałem, że ten producent zmarł, a Hřebejk rezygnuje. Moja żona wiedziała, że nie potrafię o tym zapomnieć, więc do niego zadzwoniła i zapytała, dlaczego mi tego nie zaproponują. Dobrze się stało, bo kiedy później czytałem scenariusz, który miałem wtedy przygotowany, aż zrobiło mi się wstyd – straszna to była głupota.


Zrealizował pan sześć adaptacji prozy Hrabala, ale nie był to jedyny poważny związek w pana życiu. Z aktorem Rudolfem Hrušinským pracowaliście aż do jego śmierci – w „Dziesięć minut później: wiolonczeli” poświęcił mu pan nawet swoją nowelę.
Muszę się do czegoś pani przyznać: nie chciało mi się kręcić. A że warunkiem było tylko to, że każda nowela ma trwać dziesięć minut, wpadłem na pomysł, że ze starych filmów wybiorę sceny z Hrušinským, potem to wszystko zmontuję i po kłopocie [śmiech]. To był wielki aktor i wielka osobowość, bo dobrym aktorem nie jest ten, kto potrafi grać. Najlepsi wcale nie muszą tego robić – wystarczy właśnie ta osobowość, charyzma. Nie bez przyczyny ludzie chodzą do kina właśnie ze względu na nich. Dla mnie Hrušinský był jak Jean Gabin. Miał w sobie coś takiego, że nawet kiedy grał czarne charaktery, wydawał się sympatyczny. Jeśli porównać jego role w „Palaczu zwłok” i „Kapryśnym lecie”, to wydaje się, że zagrały je dwie zupełnie różne osoby. No ale ja jeszcze miałem to szczęście, że gdy kręciliśmy „Kapryśne lato”, zachorował na żółtaczkę i bardzo schudł, bo wcześniej był do tej roli za gruby.

Słyszałam, że „Kapryśne lato” także powstało właściwie przez przypadek.
Znałem wcześniej książkę Vladislava Vančury i kiedy tylko zobaczyłem tytuł scenariusza, powiedziałem: to niemożliwe. To jest tak piękna książka, że robiąc film, tylko się ją zepsuje. Mniej więcej tydzień później spotkałem Jaromíra Šofra – operatora, z którym zrobiłem „Pociągi pod specjalnym nadzorem” i prawie wszystkie moje filmy. Miał małe dziecko i szukał pracy. Potrzebował pieniędzy, więc od razu zadzwoniłem do producentów z pytaniem, czy to nadal aktualne.

Zagrał pan w tym filmie linoskoczka. Jak do tego doszło?
Zdarzało się, że grywałem w moich filmach różne epizody. Zwykle wtedy, gdy ktoś nie pojawił się na planie i nie było zbyt dużo kwestii – mam wadę wymowy, a Hrušinský i reszta tak pięknie mówili, że byłoby mi głupio. Kiedy mieliśmy kręcić te sceny, okazało się, że nasz aktor z dnia na dzień wyjechał do Kanady. Musieliśmy szybko znaleźć zastępstwo, a były to wakacje. I gdzie wtedy szukać aktorów? Wszyscy byli na wczasach, przymierzyłem więc kostium, nauczyłem się chodzić po linie i jakoś się udało.

Niedługo potem zrealizował pan „Skowronki na uwięzi”; premiera odbyła się jednak dopiero w 1990 roku. Zaskoczyło pana to, co się stało?
Niespecjalnie. To było w czasach, kiedy zakazywali wszystkiego, a do władzy dorwało się bydło. W sierpniu pojawili się Rosjanie, ale prezydentem nadal był Dubček, więc mogliśmy ten film nakręcić. Wszystko zaczęło się psuć w 1969 roku. Przyszła nowa władza, nowy minister kultury i nowy dyrektor. I film przeleżał na półkach 20 lat. Co w sumie wcale nie było takie złe, bo mogłem wmawiać ludziom, jakie to genialne dzieło, a może wcale takie nie było.


Dlaczego pan wtedy nie wyemigrował? Forman, Nĕmec – nie oglądali się za siebie.
Kiedy do Czech wjechały ruskie czołgi, większość narodu była przeciw. Nawet komuniści, którzy na specjalnym zgromadzeniu stwierdzili, że ta inwazja była niezgodna z prawem. Rosjanie wywieźli prezydenta, kazali mu podpisać jakąś umowę i nagle pojawili się ludzie, których wcześniej nikt nie chciał, a teraz mieli szansę zrobić karierę. Tak samo było na Barrandovie. To nie było tak, że pewnego dnia ktoś mówił: „Ty i ty nie możecie już pracować”. Ale dawali nam do czytania scenariusze, w których opisywano na przykład powstanie rurociągu. A gdzie tu materiał na film? No jest dziura w ziemi i tyle. Raz spotkałem się nawet z takimi „autorami” i spytałem ich, czy sami poszliby na taki film. Powiedzieli, że nie [śmiech]. Później dyrektor generalny zaproponował mi, żebym pojechał na przebudowę zapory wodnej. Więc powiedziałem sobie: dobrze, zrobimy film o tym, jak się buduje zapory wodne. W trakcie zdjęć jeden oświetleniowiec strasznie się spił i oznajmił mi, żebym sobie nie myślał, że mi pomoże, ponieważ ten film i tak zostanie zakazany i wyrzucą mnie z Barrandova. A on do tego ręki nie przyłoży. Okazało się jednak, że na budowie pracowało wielu ludzi, którzy zaczęli pisać, jak to są zafascynowani tym filmem i jak to działamy dla dobra socjalizmu. Te listy mnie uratowały, ponieważ klasa robotnicza stanęła po mojej stronie.

Wielu miało panu za złe ten film – „Kto szuka złotego dna” to typowy produkcyjniak. Po co to panu było?
Pozwoliło mi to nakręcić kolejne filmy. Ale wydarzyła się jeszcze taka rzecz. W pewnym momencie musieliśmy przerwać zdjęcia i wysłano mnie do Pragi do dyrektora, który oznajmił, że odbyło się posiedzenie partii komunistycznej i ustalono, że współczesne kino nie pokazuje, że za wszystko, co dobre, odpowiadają komuniści. Widać, jaka jest rzeczywistość, jakie są tramwaje, jacy ludzie, ale nie widać, jaką zasługę ma w tym partia komunistyczna. Zadzwoniłem do Zdenka Sveráka, który jest geniuszem, i napisał mi ze dwie strony dialogu pomiędzy dwoma komunistami. Jeden mówił, że trzeba komuś pomóc, a drugi, żeby się nie martwić, bo partia zawsze dba o swoich. Śmieszne to było. Potem oczywiście kazali nam to zmieniać, bo jeden towarzysz powiedział o drugim, że jest głupcem, a to już było nie do przyjęcia.

No i zabrali panu paszport.
Wezwali mnie na policję i kiedy się tam stawiłem, jeden z funkcjonariuszy od razu mi go zabrał, wrzucił do stojącego obok pudła i zawołał: „Następny!”. Tak czy inaczej i tak by mnie nie wypuścili. Po wojnie ta policja była już inna. Nie pili i nie bili, za to ciągle podsuwali coś do podpisu. Tacy wyrafinowani się zrobili. Raz chcieli, żebym podpisał deklarację o współpracy. Najpierw mi grozili, później byli mili, ale ja jestem taki, że od razu bym wszystko wygadał, więc mnie puścili. A potem w 1977 roku Václav Havel i inni intelektualiści przygotowali Kartę 77 i natychmiast nastąpiła katastrofa. W Teatrze Narodowym zorganizowano specjalne spotkanie, żebyśmy wszyscy podpisali się przeciwko Karcie – chcieli to potem opublikować w gazecie „Rude Pravo”. Ja wiedziałem, że to jest głupota i po prostu tam nie poszedłem. Szybko to zauważyli i zaczęli mnie ścigać. W rezultacie to podpisałem, ale przez długi czas nikt o tym nie wiedział. Było mi głupio, bo nawet nie wiedziałem, o co chodzi.


Żałuje pan tego?
Chciałem pracować. Wy, Polacy, zawsze walczyliście. Zawsze ruszaliście na koniach przeciwko czołgom. My, Czesi, zawsze udajemy, że wszystko jest w porządku. Tak to już niestety jest. Wy mieliście szlachtę, my nie, a jeśli tak, to nie było jej nigdzie widać. Mieliście tę przewagę, że Rosja okupowała was już dużo wcześniej i wiedzieliście, czego się spodziewać. My nie, my zawsze mieliśmy do czynienia z Niemcami i Austrią, a z Rosją kochaliśmy się jak bracia. I nawet jak wkroczyli z nową władzą, długo nie zauważaliśmy, co się wokół nas dzieje. To mi trochę przeszkadza. Chorwaci walczyli. Serbowie walczyli, Polacy, Ukraińcy. A Czesi siedzieli w kącie i zdmuchiwali pianę z piwa. Niedawno słyszałem, że podczas inwazji w 1968 roku zginęli Rosjanie. My z nimi nie walczyliśmy, ale za to upijali się do nieprzytomności, no i proszę.

Coraz rzadziej kręci pan filmy. Po „Życiu i niezwykłych przygodach żołnierza Iwana Czonkina” na kolejny trzeba było czekać aż dwanaście lat. Skąd te przerwy?
Zawsze mi ktoś pracę oferował. Teraz nie oferują, a ja nie mam odwagi prosić. Zawsze chciałem kręcić filmy, na które sam poszedłbym do kina. A teraz oglądam mało, bo mnie to nudzi. Czasami oglądam jeszcze filmy Hřebejka czy Zelenki, ale i tak wolę Chaplina. Jestem już stary i mam do tego prawo. Wolę przejść się placem Wacława i popatrzeć na ładne dziewczyny.

A potem się pan dziwi, że wyzywa się pana od starych szowinistów.
Kto tak mówi? Pewnie jakaś brzydka kobieta, która nie lubi ładnych dziewczyn? W moich filmach zawsze są ładne dziewczyny i nie wiem, co jest w tym szowinistycznego. Nie mam z tego powodu wyrzutów. Ludzie, którzy narzekają na takie rzeczy, sami mają nieczyste sumienie. Wstydzą się. I to nie jest tak, że wszystko musi być od razu na wierzchu. Kiedy coś jest ładne, wcale nie trzeba tego pokazywać. Fajnie to sobie wyobrazić. Kiedy dziewczyna jest naga, nie zawsze jest ładna. A kiedy jest trochę zakryta, można sobie wyobrazić, że mogłaby być ładna. To jest znacznie ciekawsze. Teraz, kiedy w filmach pokazuje się seks, zwykle robi się z tego jakiś ekshibicjonizm.

Opowiadał pan o różnych rzeczach, ale zawsze z pogodą. Skąd w pana filmach ta lekkość?
Tak ma być. Nasz świat nie jest wesoły. Rozmawialiśmy o tym kiedyś z Hrabalem i doszliśmy do wniosku, że po co przypominać o bólu, skoro i tak tego nie naprawimy. Kiedy wywołujesz u kogoś uśmiech, dajesz mu siłę. Tylko ten powód do śmiechu musi być trochę głębszy – nie chodzi mi tu o jakieś slapsticki. Nauczyłem się tego od Karla Čapka. Czytając jego książki, człowiek się śmieje, ale jest mu też trochę smutno.

Ludzie są śmiesznymi stworzeniami. Raczej są śmieszni niż źli i raczej trzeba im współczuć niż ich nienawidzić. Kiedy kręciłem „Obsługiwałem angielskiego króla”, pracowałem z niemiecką aktorką, która wcześniej zasłynęła rolą antyfaszystki i nie potrafiła zrozumieć, dlaczego chcę, żeby grała nazistkę. A ja jej powiedziałem: słuchaj, ta dziewczyna nie jest za to odpowiedzialna. Po prostu miała pecha, że dorastała w takim świecie. Niemcy byli dobrymi ludźmi, ale zgłupieli. Przegrali wojnę i nagle nie mieli nic do jedzenia, więc kiedy pojawił się Hitler, wszyscy mu uwierzyli. Kiedy ktoś pani mówi, że jest pani lepsza od pozostałych, że te pozostałe narody nie są ważne, że tylko my Niemcy jesteśmy tym pierwszym narodem na świecie, to miło się tego słucha. To ludzkie, ale należy się przed tym bronić. W życiu najważniejsze jest szczęście, a potem długo nic. Wiele zależy od tego, gdzie się urodziliśmy, z kim się spotykamy – to wszystko ma na nas wpływ. Człowiek jest komunistą, ponieważ jest głupi, ale nie jest głupi, ponieważ jest komunistą. Wszyscy jesteśmy z jednej matki.  


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.