Bez wstydu
„Planeta Singli”

17 minut czytania

/ Film

Bez wstydu

Grzegorz Stępniak

Komedie romantyczne nad Wisłą sprowadzają najczęściej kobiecość do garści stereotypów kulturowych, pętają w patriarchalne normy, bez możliwości wyjścia i ucieczki, i śmieją się ze swoich bohaterek

Jeszcze 4 minuty czytania

Kobiety podobno uwielbiają komedie romantyczne. Tę genderową specyfikę gatunku szybko dostrzegli producenci filmowi, również nad Wisłą. W efekcie – na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat powstają częściej mniej, rzadziej – bardziej udane filmy tego typu, w których aż roi się od rozmaitych bohaterek przeżywających rozliczne dylematy emocjonalne. Ciężko jednak powiedzieć, czy faktycznie mamy do czynienia z rozwojem nurtu. Wszak nawet najmniej wyrobieni oraz obyci intelektualnie i kulturowo widzowie dostrzec bez trudu mogą schematyczność fabuł rodzimych komedii romantycznych, papierowość zaludniających je postaci, drewniane dość aktorstwo, sztywne, nienaturalnie brzmiące kwestie, wypowiadane przez znane z plotkarskich portali i rozlicznych seriali twarze i unurzaną w patriarchacie „made in Poland” kobiecość.

Na tak zarysowanym pokrótce tle, na istną rewelację kulturową wyrasta niekwestionowany hit tegorocznego box office’u – komedia romantyczna „Planeta Singli” – w reżyserii Mitji Okorna. Od czasu premiery, przezornie zaplanowanej na początek lutego, czyli okres, gdy w witrynach sklepowych niepodzielnie królują czerwone serca i urocze kartki okolicznościowe przedstawiające zakochane pary, dzieło to obejrzała rekordowa liczba widzów – bo ponad dwa miliony. Ogólny zachwyt gawiedzi został jednak, wyjątkowo przy okazji tego typu produkcji, uprawomocniony istnymi peanami krytyków, którzy dostrzegają tu i doceniają niezwykłą lekkość, z jaką twórcy przeplatają wątki, motywy i konwencje, znane z najlepszych anglosaskich przedstawicieli gatunku. Począwszy od „To właśnie miłość”, a skończywszy na „Pretty Woman”. Nie mówiąc o przekornej i łobuziarskiej via comica odtwórców głównych, a nawet drugoplanowych ról, których kunszt sprawia, że doprawdy nie sposób nie identyfikować się z sercowymi i nie tylko problemami bohaterów. Jak łatwo można wnieść po niniejszym, dość sarkastycznym pasażu, delikatnie mówiąc, nie kupuję tej uroczej filmowej „walentynki” i całego inwentarza jej niewątpliwych dóbr kulturowych. Ale zamiast narzekać, w recenzenckim tonie, skupię się tutaj na krótkim, acz krytycznym odczytaniu ideologicznych sensów i znaczeń, jakie wyłaniają się z filmu Okorna. Wierząc, że komedie romantyczne są tym gatunkiem filmowym, w którym jak w soczewce skupiają się i ogniskują społeczne problemy i napięcia określające zjawisko, jakie Walter Benjamin i inni podobni mu zdeklarowani entuzjaści porywów serca zwykli określać jako „zeitgeist”. Analogicznie postąpić zamierzam z dwiema innymi polskimi nowymi komediami, podlanymi obficie miłosno-uczuciowym sosem, o wielce wymownych tytułach: mianowicie „Kochaj” Marty Plucińskiej oraz „Kobietami bez wstydu” w reżyserii Witolda Orzechowskiego.

Nie bez przyczyny, idąc za chronologią kinowych premier w Polsce, zacznę od „Planety Singli”. Wszak głównym problemem jest tutaj znalezienie „drugiej połówki”. Zmaga się z nim, jak tylko może, urocza nauczycielka Ania (grana przez Agnieszkę Więdłochę, która, trzeba to uczciwie przyznać, do perfekcji opanowała sztukę „robienia wielkich, zdziwionych oczu”), nieporadna życiowa, o stylu mocno pensjonarskim. Jej i tak już wystarczająco ciężką sytuację życiową i pozycję tożsamościową całkiem zamożnej, wykształconej kobiety z ładnym mieszkaniem w dużym europejskim mieście, pogarsza jeszcze toksyczna relacja z nadopiekuńczą matką (Danuta Stenka, która, o nostalgio, jeszcze kilkanaście lat temu sama szukała szczęścia i/w miłości, tańcząc w deszczu na moście Świętokrzyskim w ekranizacji bestsellera Katarzyny Grocholi). No a przede wszystkim – brak chłopaka. Ale dzielna Ania nie poddaje się tym przeciwnościom losu i uparcie randkuje przy użyciu, ewidentnie wzorowanej na Tinderze, matrymonialnej aplikacji na telefon – tytułowej Planety Singli – wirtualnej przystani dla samotnych serc. Wszystko jednak zmienia się diametralnie, gdy spotyka na swej wyboistej drodze Tomka Wilczyńskiego (filuterny i zawadiacki Maciej Stuhr), gwiazdę popularnego programu telewizyjnego, który natchniony niewinnością i pensjonarskością Ani, wpada na iście genialny pomysł. Od tej pory bohaterka będzie zwierzała mu się z kolejnych mniej lub bardziej udanych randek, a on na wizji przekłuwał będzie te opowieści w scenki rodzajowe o szukaniu miłości we współczesnej Warszawie, celnie wymierzając ostrze swej satyry i ironii we wszelkiej maści życiowych nieudaczników, z jakimi spotyka się zarówno realna, jak i marionetkowa Ania, występująca w jego jajcarskim show. Pewnego dnia jednak poczciwa i spragniona miłości nauczycielka poznaje oszałamiająco przystojnego, a przy tym dojrzałego emocjonalnie (a wszyscy pamiętamy, że o takich ciężko, mając na uwadze przygody Bridget Jones z całą rzeszą emocjonalnych popaprańców) Antoniego. Tymczasem Tomek orientuje się, że być może, possibly maybe, troszeczkę, ciut, ciut, mini, mini – czuje jednak miętę do Ani. Jak to się skończy, łatwo odgadnąć, trzeba jednak docenić, że twórcy i tak starają się przełamać absolutne panowanie jakże romantycznej heteronormy. Nieśmiało wprowadzają tutaj postać geja, przyjaciela z dzieciństwa Tomka, o wdzięcznym imieniu Marcel (Piotr Głowacki), który jest producentem jego programu, oraz silnej kobiety, szefowej stacji, Oktawii (Ewa Błaszczyk), wypominającej bohaterowi seksizm niektórych z jego telewizyjnych żartów. Z całości można podprogowo wyczytać jednak dość opresyjną diagnozę społeczną – świat to bynajmniej nie żadna „planeta singli”, a życiu sens nadaje tylko i wyłącznie druga osoba, którą przecież tak ciężko znaleźć, jeśli jesteś dobiegającą trzydziestki atrakcyjną kobietą. Tym samym film potwierdza tezę, że single to obecnie „najbardziej dyskryminowana mniejszość seksualna”, postrzegana jako wynaturzenie i gorsza kategoria człowieka, co przekonująco udowadnia w swojej książce Michael Cobb. Nie trzeba jednak czytać wielopoziomowych, skomplikowanych kulturowych analiz, żeby przekonać się o jej zasadności, a wystarczy obejrzeć „Planetę Singli”.

O krok dalej w stosunku do obrazu Okorna idzie Marta Plucińska z filmem „Kochaj”. Wszak główna bohaterka, Sawa (miotającą się po ekranie wte i wewte, Olga Bołądź) szykuje się do zamążpójścia – spełniając tym samym ultymatywne marzenie każdej singielki. Póki co jednak jej ukochany przebywa het daleko, w egzotycznym kraju, a dziewczynę czeka spędzenia całego wieczoru, a właściwie dnia panieńskiego, w towarzystwie trzech najlepszych przyjaciółek, jeszcze z okresu dzieciństwa. Wyzwolonej obyczajowo i nieco szalonej Anki (Roma Gąsiorowska-Żurawska); wychowującej samotnie dziecko, trochę spiętej miłośniczki azjatyckiej kuchni, Weroniki (Magdalena Lamparska) i sztywnej, acz odnoszącej niebywałe sukcesy zawodowe prezenterki telewizyjnego programu politycznego, uwikłanej w dodatku w romans z premierem, Oliwii (Aleksandra Popławska). Przyjaciółki, jeszcze dziecięciem będąc, złożyły śluby panieńskie, niczym Klara i Aniela z komedii Fredry, że gardzić będą rodem męskim i „nigdy nie zostaną żoną”, o czym informują widzów wstawki stylizowane na archiwalne nagrania, typu domowe VHS. Tymczasem dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień, a każda z nich biega po mieście jak szalona, usiłując zapewnić nieco rozpieszczonej Sawie moc wrażeń i jakże ekstremalnych przeżyć przed zamążpójściem. W wydaniu kobiecym należeć do nich mają: picie alkoholu, rozmowy o seksie i uwaga, palenie skrętów! Wyraźnie inspirowane amerykańskimi i feministycznymi z ducha komediami, w rodzaju „Druhen” Paula Feiga, „Kochaj”, reklamowane jako „prawdziwa komedia o kobietach”, z feminizmem ma jednak tyle wspólnego, co Małgorzata Kożuchowska (grająca tutaj zresztą macochę Sawy, wredną karierowiczkę) z awangardowym performansem konceptualnym. Czyli, napiszę to dla pewności, NIC. Wszak bohaterki rozmawiają głównie o mężczyznach. A większość ich rzekomo dzikich i wyzwolonych przygód, w trakcie których, nawiasem mówiąc, nieustannie się myją i przebierają, kręci się wokół mniejszych oraz większych miłostek i romansów z kolejnymi facetami. A na kolosalny problem wyrastają tu nagle rozbudzone pod wpływem znajomości z pewnym aktorem wątpliwości Sawy, czy aby dokonała właściwego uczuciowego wyboru. Jakby tego dramatyzmu było mało, w bonusie dostajemy jeszcze złote rady przyjaciółek bohaterki, przy których rubryki w „Cosmopolitan” zdają się być wyszukane i kulturowo wywrotowe. Moja ulubiona, a zarazem jedna z „lepszych” kwestii w polskim kinie ostatnich dziesięcioleci: „jak kochasz, to kochaj!” (proszę zauważyć subtelną i „bardzo meta” grę z tytułem niniejszej produkcji). Ukoronowaniem tej kinowej reprezentacji „prawdziwej kobiecości” jest oczywiście ślubny kobierzec, na którym staną nie ci, którzy powinni, i nie tak, jak powinni. Grunt jednak, że każda szanująca się polska niewiasta musi choćby otrzeć się koniuszkiem białej sukni o świętą instytucję małżeństwa. Nawet taka, co to czasem wypije odrobinę za dużo z koleżankami, albo, nie daj Boże, zapali sobie jointa.

„Kobiety bez wstydu”

Teraz chciałbym napisać o najnowszym z trzech analizowanych tutaj tytułów, którego premiera miała miejsce w drugiej połowie lipca, czyli o „Kobietach bez wstydu” Witolda Orzechowskiego. Kiedy oglądałem zwiastun tej produkcji, obmyśliłem sobie i chciałem pokazać, że nie bez przyczyny film ten pojawia się w kinach jako ostatni. Prezentuje bowiem kobiety jako „matki, żony i kochanki” (by odwołać się do kultowego serialu TVP z lat dziewięćdziesiątych) – ukazując zawiłe koleje ich życia i losy już po zamążpójściu. W tym ujęciu byłaby więc to ideologiczna kontynuacja „Planety Singli” i „Kochaj”, składająca się na niepisaną „trylogię polskiej kobiecości” w najnowszym rodzimym kinie. Wyznaczaną przez poszukiwania chłopaka, ślub i rodzinno-obyczajowe perypetie w dojrzałym życiu – iście patriarchalną trajektorię. Ale niestety, ten koncept szlag trafił, gdy zobaczyłem całość tego godnego politowania, żenującego i niezmiernie głupiego filmu. W stosunku do którego określenia: seksistowski czy mizoginistyczny zdają się i tak być aż nazbyt delikatne. Szkoda również marnować energię i trzaskać palcami w klawiaturę, siląc się na złośliwości pod adresem „Kobiet bez wstydu”. Nie wspominając o dwudziestu zetach, jakie moglibyście wydać na kupiony w upalnym szale bilet, licząc po cichu na materiał na modelową bekę wynikającą z obejrzenia dzieła ostentacyjnie złego. Fabuła tego über-gniota wygląda tak: rzekomo czarujący, istny „magnes na baby” – pracujący w Wiedniu kelner Piotr Rola (Michał Lesień – poniżej wszelkiej krytyki), za namową psychoterapeutki-erotomanki i dominy (Agnieszka Warchulska) zaczyna wkręcać się w psychoanalizę freudowską. Szczycąc się po drodze tym, że nikt tak jak on nie wie, jak dotrzeć do punktu G u każdej kobiety (na bank zespół Blenders znał się na tym lepiej, bo przynajmniej nie bał się pytać w swoim ponadczasowym hicie „Punkt G”). Z Austrii powraca do malowniczego Krakowa, gdzie odziedziczył wielkie mieszkanie po ciotce. Bohater spotyka na swej drodze jasnowidzkę, Jadwigę (Anna Dereszowska), zresztą jego sąsiadkę, która wróży mu wielką karierę. Od tej pory Piotr, zmieniwszy nazwisko na Kossak, zaczyna przyjmować w zaimprowizowanym gabinecie dzikie tłumy sfrustrowanych i nieszczęśliwych kobiet, z którymi ochoczo spółkuje, wierząc, że jego przyrodzenie jest lekiem na całe zło. Zakochuje się w nim do szaleństwa kipiąca erotyzmem i mega nadziana Alicja Marczak (Joanna Liszowska), której mąż jest wmieszany w szemrane interesy z ruską mafią, wszak handluje benzyną. Po drodze nasz bohater przeżywa jeszcze krótki romans ze swoją sekretarką, Anetą (Weronika Książkiewicz) i matką jednej z pacjentek, graną przez Ewę Kasprzyk. Wychodzi więc na to, że każda z kobiet w tym uniwersum spragniona jest jedynie porządnego „ruchanka”, które ma im zagwarantować powabny i jurny samozwańczy psychoterapeuta, „znawca kobiecości”. Jego myśli niestety poznajemy dość dogłębnie, gdyż nieustannie towarzyszy kolejnym bolesnym w odbiorze scenom zwerbalizowany daimonion Piotra, który wypowiada takie mądrości, jak: „Rynek Wielki w Krakowie” (zdaje się, że chodzi o Główny) i „męski fallus” (ostatnio, jak sprawdzałem, to fallus z definicji jest raczej męski, chyba że chodzi twórcom o queerową polemikę z kobiecym fallusem typu dildo i dekonstrukcję gender, ale śmiem wątpić).

Nie widzę jednak sensu w wyszydzeniu artystycznych i estetycznych wartości reprezentowanych przez film Orzechowskiego. Dość napisać, że na tle reszty aktorów Joanna Liszowska błyszczy talentem, jakby była co najmniej Meryl Streep. Ale czego spodziewać się po produkcji, w której Michał Milowicz wygłasza bynajmniej nie przewrotny, ale krótki, na szczęście, monolog o swej zabójczej urodzie? Idzie mi tu bardziej o rodzaj kulturowej i politycznej interwencji, bo poziom seksizmu i uwłaczania godności kobiet, z jakim się tu spotykamy, jest czymś niebywałym. Nie dość, że mamy do czynienia z wizją kobiecości wprost z bazaru lub wyobraźni niewyżytego satyra, odzianą w panterki, zeberki, wydekoltowane obcisłe sukienki, a przede wszystkim – w niebotycznie wysokie szpilki (jak słusznie zauważyła towarzysząca mi podczas tego męczącego seansu koleżanka: żadna z rozlicznych bohaterek nie słyszała chyba nawet o płaskim obuwiu), to jeszcze serwuje się widzom jakże „zabawne” żarciki wokół potencjalnego gwałtu. Mało tego, naczelna myśl prezentuje się mniej więcej tak: kobiety w rzeczywistości nie mają wstydu, jak głosi już sam tytuł, a każdej idzie tylko o satysfakcję erotyczną, wodzenie mężczyzn na pokuszenie i usidlenie jakiegoś chłopa. Do tego dołóżmy płynące z ekranu bon moty, typu: „kobietom zależy na serdecznej rozmowie” czy fakt, że na intelektualistkę wyrasta tu bohaterka, która czyta gazety. Bowiem kobiety w świecie przedstawionym nie łapią absolutnie żadnych kulturowych i intertekstualnych aluzji, jakie serwuje Piotr Kossak. A te do wyszukanych nie należą, bo oscylują głównie wokół twórczości Balzaca. Finał, który zdradzę, w nadziei, że absolutnie nikt z was nie wybierze się na tę szmirę do kina i nie da zarobić w istocie bezwstydnym twórcom „Kobiet bez wstydu” – jasno daje do zrozumienia, że kobiety nie mają również mózgu i ani krzty inteligencji emocjonalnej. Bo absolutnie wszystkie dają się nabrać na oczywiste oszustwa tępego jak but Piotra (uwaga dla fikcyjnego bohatera i reżysera oraz scenarzysty, pana Orzechowskiego – otóż we współczesnej psychoanalizie bynajmniej wcale nie używa się teorii i metod Freuda, na którego nieustannie się tu powołuje). A jasnowidzka Jadwiga, jako jedyna mająca środki i moce, żeby przejrzeć go na wylot – wszak regularne niewiasty, jak sugeruje reżyser, są głuche, ślepe, no i tępe – kończy, zostając jego najnowszą oblubienicą. Na koniec warto dodać, że do tej apologii seksizmu rękę przyłożyła występująca tu w trzecioplanowej roli, a znana wszystkim teatromanom i słynąca ze swego kunsztu, aktorka Teatru Polskiego, Ewa Skibińska. Ale rozumiem, że do etatu w teatrze trzeba sobie jakoś dorobić. Na przyszłość może jednak lepiej przeczytać uważniej scenariusz i nie brać udziału w jak najbardziej współczesnym, kinowym holocauście kobiecości? Holocauście, bo nakręcenie tak deprecjonującego kobiety filmu ociera się o płciowy faszyzm.

Kończąc, chciałbym zaznaczyć, że doskonale zdaję sobie sprawę z reguł gatunku i konwencji, jakimi rządzą się komedie romantyczne. Ich aspiracje kulturowe nie muszą być wszak wygórowane. Jak pokazują przykłady „Planety Singli” i „Kochaj” – w Polsce można nakręcić tego typu filmy, które mimo licznych niedoskonałości i niedociągnięć oraz dającej się z nich wyczytać podprogowej opresyjności względem kobiecości, nie uwłaczają jednak jej godności. W przeciwieństwie do „Kobiet bez wstydu”. Można się czepiać, że przesadzam, że to tylko filmy, w dodatku komedie, więc o co cały ten ambaras? Chyba o to, że kino nie powstaje w próżni i jest barometrem społecznych napięć, wyobrażeń i temperatur. A komedie romantyczne nad Wisłą sprowadzają najczęściej kobiecość do garści stereotypów kulturowych, pętają w patriarchalne normy, bez możliwości wyjścia i ucieczki i śmieją się, nie – wraz z bohaterkami, a z nich. Może więc czas najwyższy coś z tym zrobić?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.