Jesteś czarny. Jesteś przeklęty

Łukasz Najder

„Czarny jak ja” okazuje się po półwieczu boleśnie aktualny, i to zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak w Europie, w której wraz z napływem uchodźców z Bliskiego Wschodu narastają postawy ksenofobiczne

Jesteś czarny. Jesteś przeklęty

Jeszcze 4 minuty czytania

Jesteś czarny. Jesteś przeklęty

Günter Wallraff, niemiecki mistrz reportażu uczestniczącego, w rozmowie z Katarzyną Bielas przytacza następującą anegdotę:

Kiedy wcieliłem się w Turka Alego, własna matka mnie nie poznała. Kiedyś po pracy przyszedłem do niej jako Ali, kolega jej syna. Wszedłem do kuchni, zamieniliśmy parę słów i wyszedłem. Potem przebrałem się i wróciłem już jako ja. „Co to za nieprzyjemny człowiek tutaj był? – zapytała. – Miał takie czarne, świdrujące oczy”. Powiedziałem: „To był mój najlepszy przyjaciel, bez niego w pracy nie dałbym sobie rady”. A ona: „Ty za bardzo ufasz ludziom. Zobaczysz, on ci jeszcze zaszkodzi. Ja znam się na ludziach”.

Prócz niewątpliwej uciechy, dostarcza nam ona także wiedzy o słynnej metodzie dziennikarskiej Wallraffa. Stanowi świadectwo profesjonalizmu i zaangażowania, z jakimi podchodzi on do swojej roboty: kiedy na użytek demaskatorskiego tekstu przemienia się w reprezentanta którejś z wyzyskiwanych bądź prześladowanych branż, nacji czy grup społecznych, to jest to przemiana totalna; Wallraff jako turecki gastarbeiter, bezdomny, uchodźca z Somalii czy grecki opozycjonista protestujący w Atenach przeciwko juncie czarnych pułkowników – wyglądał, mówił i zachowywał się dokładnie tak, jak gastarbeiter, bezdomny etc. Anegdota pokazuje również, iż okrutnie złudne bywa nasze przekonanie o tym, że we współczesnym świecie nie ocenia się już ludzi po kolorze skóry, kraju pochodzenia bądź zamożności. Trudno chyba o boleśniejszy i bardziej wymowny dowód na to, że rasizm wciąż trzyma się dobrze, niż fakt, że akcent, ubiór i aparycja Alego kompletnie „przesłoniły” matce jej syna.

Podobne doświadczenia, tyle że ćwierć wieku wcześniej – niedolę Alego opisał Wallraff w książce „Na samym dnie”, która ukazała się w roku 1985 – stały się udziałem Johna Howarda Griffina. Ten amerykański dziennikarz, aktywista i bohater wojenny (należał do francuskiego ruchu oporu i ratował we Francji żydowskie dzieci) postanowił – dosłownie! – przekonać się na własnej skórze, jak to jest być Afroamerykaninem w ojczyźnie wolności, czyli w Ameryce w roku 1959.

Choć od zniesienia niewolnictwa mijało już prawie sto lat, to jednak czarnoskórych obywateli wciąż spotykały liczne szykany i ograniczenia podstawowych swobód. Obowiązująca wówczas – głównie w południowych stanach – segregacja rasowa separowała Afroamerykanów od Amerykanów w miejscach publicznych: ci pierwsi nie mogli korzystać z tych samych szkół, toalet, restauracji czy niektórych środków transportu, a małżeństw międzyrasowych zakazywano. Prócz tego zinstytucjonalizowanego rasizmu kwitł w najlepsze rasizm codzienny, lokalny, prywatny. Zwłaszcza na Południu Afroamerykanów traktowano przy byle okazji z pogardą, ubliżano im, utrudniano życie na wszelkie możliwe sposoby i tuzinami produkowano wygodne dla białej supremacji stereotypy: „Murzyna – gwałciciela białych kobiet”, „Murzyna leniwego”, „Murzyna szczwanego”, „Czarnego głupka” itp.

Afroamerykanów również fizycznie gnębiono i bestialsko zabijano, po częstokroć w ramach frenetycznego, radosnego festynu, w którym brało udział całe świątobliwe miasteczko. We wstrząsającym reportażu „Lincze w Ameryce. Pocztówka ze śmiercią” Katarzyna Surmiak-Domańska pisała: „W latach 1882–1968 w USA w samosądach zostało zamordowanych co najmniej 4743 obywateli, głównie Afroamerykanów. Sprawcy nigdy nie ponieśli konsekwencji” oraz „Instytut Tuskegee – zajmujący się historią Afroamerykanów – ma dowody, że po zniesieniu niewolnictwa w USA odbyło się 3446 linczów na Afroamerykanach oraz 1297 linczów na osobach innych ras. To jest szacunkowe minimum, bo policzyć da się tylko te, o których jest jakaś wzmianka w prasie, książce, zdjęcie. O których ktoś opowiedział”. Na zbadanie i poznanie takiej właśnie Ameryki wyruszył John Howard Griffin.

John Howard Griffin, „Czarny jak ja”. Przeł. Katarzyna Glasenapp, W.A.B., 256 stron, w księgarniach od lipca 2016

Gdyby Griffin, biały Teksańczyk, człowiek mediów, udał się po prostu na głębokie Południe, nie dowiedziałby się zapewne niczego. Nie odpowiadała mu rola uprzywilejowanego widza w społecznym teatrzyku – chciał przejść na drugą stronę, stać się obywatelem najniższej kategorii, zaznać brutalnej codzienności „czarnuchów”. Bezpośrednim impulsem była lektura naukowego raportu, w którym pisano o wzroście liczby samobójstw wśród Afroamerykanów zamieszkujących tamten region. „Zupełnie jakby osiągnęli stan, w którym stało im się obojętne, czy będą żyli, czy nie” – zauważał Griffin.

Oddał się swojemu projektowi bez reszty. Ogolił głowę, naświetlał się godzinami lampą kwarcową, by zintensyfikować ciemnienie skóry, przyjmował medykament o nazwie Oxsoralen, który wykorzystywano w leczeniu bielactwa. A kiedy transformacja dobiegła końca i spojrzał w lustro, przeżył wstrząs:

patrzyła na mnie twarz kogoś obcego – ponurego, łysego, bardzo czarnego Murzyna… [Griffin konsekwentnie posługuje się w swojej książce tego rodzaju nomenklaturą z lat 50. – przyp. red] Pojąłem, że nie ma czegoś takiego jak zamaskowany biały człowiek, o ile czarnego koloru nie da się zmyć w każdej chwili. Człowiek o czarnej skórze jest całkowicie Murzynem, bez względu na to, kim był wcześniej.

„Czarny jak ja” (warto zaznaczyć, że pierwsze wydanie książki ukazało się w Polsce w 1962 roku w przekładzie Józefa Giebułtowskiego) to zasadniczo dziennik prowadzony pomiędzy 28 października a 15 grudnia 1959 roku – plus wstępy, epilog i posłowia informujące o życiu autora przed publikacją i po niej. Griffin zdaje w nim relację z niezwykłej wyprawy, tego eksperymentu na sobie samym i amerykańskim społeczeństwie. Rozpoczął go w Nowym Orleanie i w Nowym Orleanie zakończył. Pomiędzy były: Poplarville, Hattiesburg, Biloxi, Mobile, Selma, Montgomery i Atlanta – Missisipi, Alabama i Georgia – stare, dobre Południe.

By należycie je poznać i przede wszystkim poczuć, jak to jest być tam Afroamerykaninem, Griffin nie stronił od żadnych miejsc i działań. Spacerował o zmroku po niebezpiecznych dzielnicach, zachodził do gett, nocował w podrzędnych hotelach, wystawał na dworcach, szukał pracy i robił za pomocnika nowoorleańskiego pucybuta. Przemieszczał się autobusami i autostopem. Jadał w tanich barach. I cały czas notował. O ile jeszcze w Nowym Orleanie, w końcu mieście kosmopolitycznym, nie było aż tak źle – choć jego wysiłki, by znaleźć sobie posadę, okazały się daremne, bo nikt z białych nie chciał mieć czarnoskórego pracownika – to im dalej było w głąb Południa, tym gorzej. Wprawdzie poza jednym przypadkiem, kiedy sugerowano mu, co spotyka nazbyt wścibskich i pewnych siebie „czarnuchów”, nie znalazł się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia zdrowia czy życia, to jednak ilość obostrzeń, ataków, nieprzyjemności i demonstracji pogardy była nie tylko zatrważająca, ale dowodziła, że istnieje tu potężny system legalnej i nielegalnej opresji wymierzonej w Afroamerykanów.

Nawet wykształcony Afroamerykanin miał kolosalne trudności ze znalezieniem porządnej, a często – jakiejkolwiek pracy. W najlepszym razie mógł liczyć na etat na poczcie, nauczanie w szkole lub kaznodziejstwo. „Sprawiają, że nie możemy dobrze zarabiać, a zatem płacić przyzwoitych podatków, bo nie mamy dużych dochodów, a potem oznajmiają, że to oni płacą największe podatki, więc mają prawo decydować o wszystkim. To błędne koło” – mówi jeden z rozmówców Griffina. Inny zaś wskazuje na kolejny problem, z jakim boryka się afroamerykańska społeczność: „Możesz przeżyć tu całe życie, ale nigdy nie wejdziesz do żadnej eleganckiej restauracji, chyba że kuchennymi drzwiami, do pracy”.

Griffin przekonał się o tym osobiście. Pal sześć „elegancką restaurację”, ale jemu, Afroamerykaninowi, odmawiano prawa korzystania z toalety, realizacji czeku, kupna jedzenia i picia, umycia rąk, odpoczynku w parku. By znaleźć te same przybytki, tyle że „dla czarnych”, musiał niekiedy przemierzyć parę kilometrów. Co dla białego było oczywistością, dla Afroamerykanina stanowiło zdobycz, za którą musiał wytrwale gonić; luksus, na który należało sobie zasłużyć. Kierowcy autobusów w najwymyślniejszy sposób dręczyli Griffina i jego pobratymców: nie wypuszczali go na tym przystanku, na którym chciał; podczas długiej podróży międzymiastowej nie pozwolili żadnemu z Afroamerykanów opuścić pojazdu, by ci mogli udać się do baru lub WC. W Biloxi „kolorowi” mieli zakaz wstępu na plażę – wszędzie za to byli traktowani jak potencjalni złodzieje, musieli białych puszczać przodem, reagować błyskawicznie na zawołanie „chłopcze” i zastygać w ich towarzystwie w pokornej bierności: „Siedziałem więc tak jak oni – bez ruchu, z pustym spojrzeniem, udając, że niczego nie słyszę”. Najtrudniejsza do zniesienia była jednak wszechobecna nienawiść.

Podała mi [kasjerka na dworcu w Nowym Orleanie – przyp. red.] informację niegrzecznym tonem, patrząc przy tym na mnie z taką pogardą i odrazą, że od razu pojąłem, że oto właśnie spotyka mnie coś, co Murzyni nazywają „spojrzeniem nienawiści”. Pierwszy raz w życiu doznałem czegoś takiego. Było to o wiele gorsze niż zwykły wyraz dezaprobaty, z jakim czasem każdy ma okazję się zetknąć; na twarzy tej kobiety malowała się tak przesadzona nienawiść, że gdybym nie był kompletnie zaskoczony, miałbym chyba ochotę się roześmiać.

To był biały mężczyzna w średnim wieku, krępy i dobrze ubrany. Siedział parę metrów dalej, wpatrując się we mnie. Nie da się opisać grozy tego uczucia. Człowiek czuje się zagubiony, staje ze ściśniętym sercem wobec tej nieskrywanej nienawiści, nie tyle z powodu zagrożenia, ile dlatego, że widzi ludzi w tak nieludzkim świetle.

Wypowiadane na głos niepochlebne uwagi w rodzaju: „z każdym dniem robią się coraz bardziej bezczelni!”, napominające syknięcia, grymasy, władcze gesty, przeganianie z miejsca na miejsce, zakazy i nakazy liczone w dziesiątkach – w takiej oto sieci szamotali się każdego dnia Afroamerykanie u kresu lat 50. Do tego dochodziła jeszcze ambicjonalna, irracjonalna wręcz obsesja białych, by w niczym „nie przegrać” z dawnymi niewolnikami, oraz uzasadnianie obecnego stanu rzeczy, czyli segregacji i rasizmu, rzekomą „tradycją”, „naturalnym porządkiem”, „starymi regułami Południa”.

Griffina, prócz tej rozpanoszonej i otwartej wrogości, zaskoczyła niewyobrażalna hipokryzja białych, zwłaszcza mężczyzn, którzy demonstracyjnie oznajmiali wyższość jednej rasy nad drugą, odnosili się do czarnych współobywateli niczym do niewolników, którzy chwilowo mają wolne, a jednocześnie uganiali się za Afroamerykankami i byli chorobliwie zafascynowani czarnym ciałem, czarnymi genitaliami i fizjologią czarnego człowieka. Griffina zamęczano dociekliwymi pytaniami o to, jak wygląda seks u czarnych i z czarnym – proszono go nawet, by się obnażał.

…wszystkich dręczyła niezdrowa ciekawość dotycząca życia seksualnego czarnych. Wszyscy też mieli w głowach ten sam stereotyp Murzyna jako niezmordowanej maszyny do uprawiania seksu, z wielkim penisem i bogatym doświadczeniem w dziedzinie najróżniejszych technik i upodobań. Wierzyli, że każdy Murzyn na pewno robił te wszystkie „specjalne” rzeczy, na które sami nigdy się nie zdobyli. Sprowadzali rozmowę na najdziksze manowce zdeprawowania.

Z relacji Griffina wyłania się ponury obraz kraju, a dokładniej: części kraju, w której króluje pogarda, bieda i beznadzieja – Afroamerykanie wydawali się skazani na wieczne trwanie w roli popychadeł i służących. Choć tu i tam pojawiał się jakiś pozytywny akcent – niektórzy młodzi spośród białych nie byli tak zajadli w swojej niechęci względem czarnych jak ich dziadkowie i ojcowie, w Atlancie afroamerykańska społeczność próbowała się organizować i walczyć o swoje – to wymowa „Czarnego jak ja” pozostaje bardzo gorzka. Białych i czarnych dzieli bowiem „przepaść obcości”. Sam Griffin, choć jako działacz społeczny i dziennikarz walczył z dyskryminacją Afroamerykanów, chyba nie do końca wierzył, że kiedykolwiek uda się tutaj cokolwiek poprawić.

I raczej nie przewidział, jak wielką burzę wywoła „Czarny jak ja”, najpierw opublikowany w afroamerykańskim piśmie „Sepia”, a potem jako książka. Griffina porwało medialne tournée, pojawiał się w popularnych programach telewizyjnych i radiowych, występował na spotkaniach autorskich, wygłaszał liczne wykłady, napisał o nim „Time”, słano do niego tysiące listów ze wsparciem. To z jednej strony. Z drugiej – zaczął otrzymywać telefony z pogróżkami, w Mansfield, w którym mieszkał, powieszono jego kukłę w centrum miasta, a następnie pozostawiono ją na wysypisku śmieci pod tabliczką z napisem „ZAKAZ WYRZUCANIA PADLINY POD KARĄ GRZYWNY 25$”. Z czasem wraz z rodziną musiał się stamtąd wyprowadzić.

Ale ostatecznie to Griffin zwyciężył. Może nie wstrząsnął jakoś dogłębnie sumieniem Ameryki, ale przynajmniej je poruszył, wywołał debatę i za cenę własnego poświęcenia udowodnił, że to „my”, Amerykanie, jesteśmy rasistami, niedostrzegającymi człowieczeństwa u tych, którzy mają czarny kolor skóry. Nawet jeśli uzyskano go za pomocą promieni UV i farbki.

„Czarny jak ja” to wciąż ważna i pożyteczna lektura, nie tylko dlatego, że napisano ją w przededniu burzliwej dekady, która nie do poznania zmieniła Amerykę i stanowi dzisiaj świadectwo odległego, minionego czasu. Książka Griffina pokazuje również możliwości i siłę oddziaływania reportażu uczestniczącego/wcieleniowego. Nie dość, że w efekcie zastosowania tej konwencji powstają ciekawe, insajderskie teksty, które prezentują czytelnikowi ogląd bohaterów i spraw z innego zupełnie punktu widzenia niż zobiektywizowana perspektywa reportera z zewnątrz, to na dodatek mogą one realnie przeobrazić rzeczywistość, poprawić byt ofiar niesprawiedliwości i wyzysku, zmusić możnych do zaniechania lub ograniczania swoich niecnych praktyk, jak było to w przypadku bohaterów reporterskich książek Wallraffa, Barbary Ehrenreich czy Antonio Salasa.

„Czarny jak ja” okazuje się po półwieczu boleśnie aktualny, i to zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak w Europie, w której wraz z napływem uchodźców z Bliskiego Wschodu narastają postawy ksenofobiczne. Paradoksalnie narastają one i w Polsce, cynicznie podsycane przez środowiska prawicowe, mimo że uchodźców u nas właściwie nie ma. Niedawno starała się to zjawisko pokazać Ewa Kaleta w reportażu zatytułowanym „Muzułmanka wprasza się na Wigilię”. Nie była to jednak próba specjalnie udana, bo w tym akurat przypadku celem autorki, jak się zdaje, była raczej sama prowokacja i próba dowiedzenia z góry powziętej tezy aniżeli próba opowiedzenia o doświadczeniu muzułmanki szukającej gościny u katolików. Bywa, że dziennikarzom parającym się reportażem uczestniczącym/wcieleniowym zarzuca się, iż z premedytacją wywołują określone sytuacje, zamiast badać i relacjonować wydarzenia takimi, jakie są.

Choć świat osobnych toalet i „miejsc z tyłu dla czarnych” odszedł już na dobre, to jednak krwawe wydarzenia ostatnich lat – sprawa Trayvona Martina, demonstracje i rozruchy po zastrzeleniu Martina Browna w Ferguson, uduszenie Erica Garnera, Baton Rouge, St. Paul, czarnoskóry snajper, który niecały miesiąc temu zabił w Dallas pięciu białych policjantów i wiele innych tego rodzaju zdarzeń – dowodzą, że Ameryka nadal zmaga się z problemem rasizmu, dyskryminacji i stosowania wobec Afroamerykanów przemocy nieproporcjonalnej do ich prawdziwych lub mniemanych przewinień. „Black Lives Matter!” – słychać na demonstracjach organizowanych po tym, jak kolejny młody Afroamerykanin straci życie z rąk policji. Czarna Ameryka ucieleśniona w osobach Baracka Obamy, Beyoncé czy LeBron Jamesa to Ameryka sławna, zamożna i spełniona zawodowo. Ale nieco dalej jest ta druga – nie dość reprezentowana we władzach, niezamożna, bez większych perspektyw edukacyjnych, pogrążona w spiralach zadłużenia, wydana na pastwę gangom, dilerom narkotyków i łatwo dostępnej broni palnej. A także temu, co tak trafnie diagnozował John Howard Griffin, gdy walka o prawdziwe równouprawnienie dopiero się zaczynała: „Ludzie osądzali mnie, nie kierując się żadną inną cechą. Miałem ciemną skórę i to był wystarczający powód, by odmówiono mi praw i swobód, bez których życie człowieka traci głębsze znaczenie i sprowadza się w zasadzie do biologicznego przetrwania”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.