Jeszcze 3 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

STAN WODY: Bielawa

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Eskapistyczny i seksistowski żywioł motozlotowych fantazji okazał się czymś niepokojąco prawdziwym, może nawet trafnie opisującym rozpaczliwość potransformacyjnej kultury

Czasem fascynacja zaczyna się od irytacji. Leżeliśmy na miłej, piaszczystej łasze na brzegu zalewu. Bez nadmiernego tłoku, ciesząc się świeżymi powiewami wiatru, który łagodził nadmierne działanie słońca. A jednak tę niemal doskonałą wakacyjną równowagę zakłócał jeden dotkliwy szczegół. Wraz z wiatrem znad drugiego brzegu docierał natarczywy i co rusz wzmagający się odgłos silnika motorowego. Po dłuższej chwili stało się jednak jasne, że to nie motorówki – uprawianie sportów motorowodnych jest na tym niewielkim akwenie szczęśliwie zabronione. Spalinowy skowyt nie ustawał, wznosił się z uporem godnym podziwu i zarazem, jak się zdawało, całkowicie bezsensownym. Wreszcie, od ust do ust, między grupkami plażowiczów, co rusz rozglądających się za taplającymi się przy brzegu pociechami, to znów strzygących z niepokojem uszami, zaczęło krążyć to krótkie, ale wyjaśniające wszystko słówko. Co? Zlot. Osłaniając przed słońcem ekran telefonu, łapczywie chwytałem każdy kolejny wyraz: Międzynarodowy Zlot Motocyklowy w Bielawie. Pierwsza Edycja.

Znane są powszechnie starania środowisk motocyklowych na rzecz poprawy ich wizerunku wśród pozostałej części społeczeństwa. No cóż, wysiłki te budzą nawet szacunek, jednak linia podziału wydaje się trudna do skruszenia. Część z nas lubi ponadprzeciętnie głośny i objawiający się na ogół raptownie odgłos silnika spalinowego, a część – chyba nawet większa – wcale nie. Na wakacjach jest jednak więcej czasu, można się spokojnie zastanowić nad własnymi uprzedzeniami, a nawet przyjrzeć im krytycznie i powziąć plan poprawy. Tak więc już kilka godzin później stawiłem się przy bramce z pieszą wejściówką na zlot. Inwestycja w wysokości 10 złotych wydawała się doprawdy niczym wobec obietnicy wielkiego empatycznego zwrotu, a przynajmniej zrozumienia, czym różnią się dwie podstawowe dyscypliny uprawiane przez motozlotowców, czyli badanie głośności motocykli i konkurs palenia gumy (dla niecierpliwych: w tym drugim wypadku oprócz świdrującego jazgotu silnika dochodzą efekty zapachowe i imponująca zasłona dymna).

W tym miejscu winien jestem nieco szersze spojrzenie na okolicę. Proszę więc sobie wyobrazić: Sudety. Ziemie odzyskane. Jest sobota, a nawet sobota wieczór. Znajdujemy się u podnóża Gór Sowich nad niewielkim sztucznym zalewem zbudowanym w pierwszej połowie lat 70. XX w. na potrzeby miejscowych fabryk tekstylnych, które od ćwierćwiecza obracają się w malownicze, porośnięte chwastami ruiny. Prowadząca nad zalew ulica wiedzie przez niewielkie osiedle zwane pieszczotliwie Manhattanem. Podłużne, jednopiętrowe budynki budzą zgoła odmienne skojarzenia, jak się okazuje – trafne. Wzniesione w latach 40., służyły jako baraki hitlerowskiego obozu pracy. Po wojnie zaadaptowane na potrzeby mieszkaniowe, posłużyły m.in. jako lokum dla greckich uchodźców (tu w Bielawie urodziła się sławna Eleni). Dziś to miejsce nadal budzi respekt, chociaż częściowo już ostyropianowane budynki i poparkowane między drzewkami mirabelek i zdziczałych czereśni samochody oraz zadbane ogródki z dmuchanymi dziecięcymi basenami sugerują, że i tu średni poziom PKB podniósł się. Może nie jakoś raptownie, ale właśnie średnio.

W oddali ponad dachami Manhattanu widać panoramę miasta ze strzelistą gotycką wieżą kościoła, oklepywaną właśnie świeżą, miedzianą blachą. Za plecami zaś wypiętrzają się już lesiste wzgórza. Jednak przed samą granicą lasu mieszczą się jeszcze efektowne rezydencje. Część z nich lśni nowością, są to z rozmachem pomyślane siedziby, które w odważny sposób miksują architektoniczne tradycje polskiego dworu z amerykańskim podmiejskim glamourem. Sąsiadują one bezkompromisowo z wyjątkowo okazałymi poniemieckimi willami z początku XX stulecia. Dwie z nich zostały pieczołowicie wyremontowane i służą jako luksusowe hotele otoczone malowniczym parkiem z imponującym starodrzewem oraz mniej już udanymi architektonicznie nowymi pawilonami: domem weselnym i pawilonem grillowym. A ponieważ jest sobota wieczór, i tu rozkręca się zabawa – jest i wesele, i czyjeś urodziny przy grillu i szlagierach z lat 80. Odgłosy tanecznych korowodów mieszają się wdzięcznie z nieustannie dochodzącymi znad zalewu spazmami silników motocyklowych. Ujmując to najprościej: jest fajnie.

Wchodzę na starannie wygrodzony teren zlotu dosyć już ubogacony kulturową złożonością bielawskiego krajobrazu. Tutaj tymczasem czekają kolejne wyzwania i przeżycia, które wszystko to, co zostało dotąd powiedziane na temat tożsamości tego miejsca i czasu, komplikują w sposób znakomity. Po pierwsze więc rozwiejmy podejrzenia, że motocyklowy zlot jest spontanicznym, a przez to nieokiełznanym ruchem motorowych hippisów. Odpowiedzialny za organizację portal motozloty.com jest producentem podobnych imprez – od wiosny po jesień – w całym kraju. I wszystkie, jak się zdaje, reżyserowane są według podobnego, dobrze sprawdzonego scenariusza. Są tu stoiska z motocyklowymi gadżetami i akcesoriami, swojskim jadłem i piwem, pole namiotowe, scena z koncertami i rozmaite mniej lub bardziej rubaszne konkursy. Zgodnie z obietnicą zawartą w programie, jest tu faktycznie bezpiecznie, ludzie spokojni i nastawieni przyjaźnie. W razie czego ochrona reaguje błyskawicznie, a nawet sami zlotowicze spontanicznie poskramiają wylewaniem piwa na głowę bardziej krewkich kolegów próbujących jazdy motorem w zgromadzony pod sceną tłum.

Są okolicznościowe T-shirty i odmieniany na różne sposoby motyw czaszek – kufle w kształcie czaszek i czaszki na naszywkach obok znaków Polski Walczącej i koszulek z powstańcami, z husarią oraz wizerunkami podobnie uskrzydlonych roznegliżowanych niewiast na motorach. Ten szczególny rodzaj fantazji dominuje zresztą całą imprezę. Jest to, powiedzmy jasno, świat męskich fantazji, przerywanych kolejnymi próbami silników i ekstatycznym paleniem gumy w konkurencji ze skromnymi efektami dymnymi na scenie muzycznej. Tego wieczoru kulminacją i ucieleśnieniem fantazji będzie Lodzia – choć brzmi to jak sztubacki żart, to postać, jak zapewnia ze sceny prowadzący, autentyczna, dobrze znana zlotowiczom.

Nim jednak dojdzie do kulminacji, na scenie pojawia się legendarny anarcho-punkowy skład Sedes z Wrocławia. Nie wiem, jak nihilistyczne przesłanie tej grupy ma się do rycerskiego etosu części motocyklowej braci. Z pewnością spożycie piwa stanowi tu płaszczyznę bazowego porozumienia, jest jednak jeszcze coś znaczącego w występie 50-letnich rockmenów na zlocie motocyklowym. W jednym i drugim wypadku mamy bowiem do czynienia nie tylko z ludźmi w sile wieku, ale też ze wspólnotą wierną raz obranej filozofii i w jakiś sposób dumną z wieloletniego doświadczenia funkcjonowania poza bardziej skomplikowanymi formami współżycia społecznego:

Nie byłem nigdy w Arizonie
Nie byłem wierny mojej żonie
Nie byłem chytry ani chciwy
Byłem pijany i prawdziwy
Kurwa jego mać! Kurwa mać!

Bo zlot można też przeczytać jako wzlot – weekendowe oderwanie od codzienności. Sam uległem przecież tej pokusie, chociaż nie ja jeden, bo wśród publiczności jest więcej pieszych. To przeważnie młodzież z Bielawy, ale również matki z dziećmi, chwilami lekko zatroskane, gdy kolejna salwa spalin i wizgu eksploduje w bezpośrednim sąsiedztwie wózka z ich rocznymi pociechami.

Element lokalny w programie zlotu odgrywa zresztą istotną rolę. Po wrocławskim Sedesie występuje nie mniej kultowy Defekt Muzgó o wałbrzyskich korzeniach, a potem zespół Artnika z Nysy. I tu już wkraczamy w świat fantazji bardzo konkretnie sprofilowanych. Ze sceny znikają instrumenty i wzmacniacze, a w ich w miejsce pojawia się 3-metrowej wysokości lśniąca metalowa rura. Wieczór nie jest szczególnie upalny, ale członkinie grupy z Nysy występują w bieliźnie, wykonując w takt muzyki doprawdy skomplikowane akrobatyczne figury na niepokojąco chwiejącym się przyrządzie. Tłum pod sceną zdecydowanie gęstnieje. Efektowny pokaz pole dance'u prowadzący opisuje w kategoriach artystycznych, ale z trudem ukrywa już ekscytację przed ostatnim punktem programu.

Finał należy do Lodzi. Co prawda w zamykającej wieczór konkurencji występują również trzy inne ochotniczki, jednak po dwóch dogrywkach szala zwycięstwa przechyla się zdecydowanie na korzyść zlotowej weteranki. Panie tańczą na scenie w zlotowych T-shirtach, polewane obficie wodą z ogrodowego węża. W przerwach prowadzący w niewyszukanych aluzjach zachęca je do większej śmiałości i gdy w końcu mokry podkoszulek Lodzi na krótką chwilę unosi się do góry, publiczność zdaje się wzdychać z ulgą. Werdykt jest przesądzony i ostatecznie odtrąbiony jeszcze jedną próbą głośności silników.

Jest już po północy i teraz w tle za sceną szczególnie efektownie prezentuje się barwna iluminacja fontanny. Stanowi ona centralny element placu Elfickiego – czegoś na kształt betonowego amfiteatru wzniesionego w ostatnich latach nad brzegiem zalewu. Inwestycja sfinansowana została ze środków unijnych w ramach projektu „Zagospodarowanie zdegradowanych terenów wokół zbiornika wody przemysłowej Sudety w Bielawie”. Fontanny – świecące i grające – stały się emblematem rewitalizacji przestrzeni publicznych polskich miast i miasteczek. Tej nocy w Bielawie wyświetlił się w pełni tępy i bezcelowy blask tych wodnych fajerwerków. Odchodząc, po raz pierwszy szczerze się ucieszyłem – wycie silników zagłuszało plusk wody. Eskapistyczny i seksistowski żywioł motozlotowych fantazji okazał się czymś niepokojąco prawdziwym, może nawet trafnie opisującym rozpaczliwość potransformacyjnej kultury, w której wszystkie możliwe kompleksy, lęki i atawizmy mieszają się ze sobą jak w spazmatycznym wodotrysku o szczelnie zamkniętym obiegu.

Motocykliści odjechali, ale ledwie kilka dni później „Wiadomości Bielawskie” doniosły, że w tegorocznej edycji gminnego programu budżetu partycypacyjnego zwycięskim projektem zostało – z miażdżącą  przewagą nad pozostałymi – „przystosowanie obiektów OSiR Bielawa do meczów i treningów futbolu amerykańskiego”.