WIEŚ: Bajarz

11 minut czytania

/ Literatura

WIEŚ: Bajarz

Rozmowa z Stanisławem Aleksandrem Nowakiem

Wiejskości, paradoksalnie, można dziś szukać w mieście – tam wciąż żyje pewne marzenie o wsi. Wieś za to chce się za wszelką ceną upodobnić do miasta – twierdzi autor „Galicyan”

Jeszcze 3 minuty czytania

MICHAŁ SOWIŃSKI: Urodził się pan we Wrocławiu?
STANISŁAW ALEKSANDER NOWAK: Nie, w Rzeszowie.

Czyli jest pan Galicjaninem z pochodzenia.
Tak, ale nigdy nie mieszkałem na wsi, spędzałem tam tylko wakacje. Moja książka jest pokłosiem obserwacji wtedy czynionych. Pomysł na „Galicyan” miałem od samego początku.

Pytam o pana pochodzenie, ponieważ nie jest pan „typowym” wrocławianinem, czyli potomkiem przesiedlonych z Galicji.
Moja babcia pochodziła ze Lwowa, ale Wrocław, nie tylko dla mnie, jest swego rodzaju „drugim Lwowem”.

Pana podejście do pisania jest dziś rzadkie. „Galicyanie” powstawali przez 8 lat – to gigantyczny wysiłek. Jak pan rozumie pracę literacką?
Literatura to moje życie, pasja. A pasja to miłość i cierpienie. Nie ma przerw w pisaniu. W pisaniu nie tylko cel jest ważny – równie ważna jest droga. Moja książka obejmuje w zasadzie całą historię Galicji, więc jej pisanie siłą rzeczy musiałem poprzedzić kwerendą. Czytałem oczywiście dużo literatury naukowej, ale najchętniej sięgałem po beletrystykę, pamiętniki chłopów, zesłańców, powstańców styczniowych, tych, którzy wyjeżdżali za chlebem do Brazylii, a także po gazety. Tak rodzili się „Galicyanie”. Kiedy zauważyłem, że kapitulacja twierdzy Przemyśl w czasie I wojny światowej, zwłaszcza wysadzanie fortów, pasuje do Apokalipsy św. Jana, a flagi zaborców mają barwy czterech koni jeźdźców Apokalipsy, zrodził się pomysł tetralogii. To rzeczywiście był koniec świata. W czasie oblężenia ludzie przymierali głodem – zjadali koty, psy, ptaki… Potem okazało się, że magazyny były pełne, ale ich zawartość nie była przeznaczona dla mieszkańców. Kiedy Austriacy wylali do Sanu zepsute mleko, rzeka zrobiła się biała. Takie obrazy rozpalają wyobraźnię. To literacki samograj.

WIEŚ

Nowy jesienny cykl tekstów i wywiadów w dwutygodnik.com. Jaka jest współczesna polska wieś? Jaka jest jej historia i kultura? W ostatnich latach rozmowa o polskiej kulturze zdaje się traktować ją coraz poważniej. Czy tak daleko z miasta do wsi? A co jeśli przenikają się one znacznie bardziej, niż chcielibyśmy sądzić?

Ale praca faktograficzna też była niemała.
Uważam, że nie ma kogoś takiego jak Nikifor – ani w literaturze, ani w żadnej innej dziedzinie. Moją książkę traktowałem trochę jak pracę naukową. Kapuściński powiedział kiedyś, że zanim napisze 1 stronę, musi przeczytać 100 – i ja się tego trzymam.

Jest w panu potrzeba wiernej rekonstrukcji rzeczywistości? Odtworzenia świata, którego już nie ma? Czy to etyczna potrzeba związana z tym, że nie chce pan wymyślać ani fantazjować?
Nie do końca. Na pewno chcę odtworzyć tamtą rzeczywistość, ale materiały źródłowe traktuję też jako inspirację dla pracy wyobraźni. Wiele historii, które gdzieś znalazłem, miało już w oryginale olbrzymi potencjał literacki – wystarczyło je tylko odrobinę podkręcić.

W „Galicyanach”, poza rozmachem, zwraca uwagę właśnie język.
To była gigantyczna praca językoznawcza – każde nietypowe słowo użyte przeze mnie miało przypis i występuje tylko raz. Język galicyjski wymyśliłem trochę z przekory, bo denerwują mnie anglicyzmy. Polszczyzna jest przebogata, mamy się czym pochwalić. Na przykład takie słowa, jak „przejrzadło” czy „pradawnia”, których używam na samym początku powieści – jeden wyraz potrafi zbudować cały poetycki obraz! Ale w tej pracy nie chodziło mi tylko o kwestie patriotyczne, nie chciałem być drugim Mickiewiczem. Po prostu wierzę w siłę słowa. Cennino Cennini w „Traktacie o malarstwie” radzi, by pejzaże malować farbami sporządzonymi z substancji znajdujących się w danym pejzażu. Pomyślałem, że Galicję można odmalować tylko jej słowami. I tak powstały język jest kolorowy jak szopka krakowska, pstrokaty jak połatane łachmany żebraka z podrzeszowskiej Szkoły Dziadów.

Pojawiły się nawet porównania do „Finneganów trenu”.
Pochlebia mi porównanie do Joyce'a, ale język „Galicyan” tylko pozornie jest hermetyczny. Chciałem, żeby był oniryczny. Żeby było jak we śnie. Gdy wiemy, że nie znamy obcego języka, a mimo to rozumiemy go, a nawet biegle nim władamy. Bardzo lubię Joyce’a. To prawdziwy alchemik słowa niebojący się eksperymentów. Lubię go też za uczciwość literacką. Pisząc pamiętniki, wysłał list do brata, aby ten ustalił, jakie drzewo rośnie na konkretnej ulicy w Dublinie. Nie mógł się zadowolić ogólnikowym „drzewem”, musiał wiedzieć, jaki to gatunek. Stanisław Aleksander Nowak, „Galicyanie”. W.A.B.Stanisław Aleksander Nowak, „Galicyanie”. W.A.B., 864 strony, w księgarniach od kwietnia 2016

Czy pisząc o Galicji, której już od dawna nie ma, odczuwał pan nostalgię za przeszłością?
Kocham tamten świat, ale jednocześnie czasami go nienawidzę. To są bardzo silne emocje – moje dzieciństwo, najbliżsi…

Porównywano pana do Reymonta. W tle naszej rozmowy jest oczywiście także proza Myśliwskiego. Nie miał pan problemu z tą olbrzymią tradycją w polskiej literaturze?
Nie, „Galicyanie” to oryginalny projekt literacki. Chciałem się sprawdzić. Uważam, że pisanie o wsi daje ogromne możliwości, również gatunkowe. No, i jeszcze sam język galicyjski był dla mnie wielkim wyzwaniem. Dzieło literackie jest jak balon – trzeba je maksymalnie odciążyć, żeby wzleciało. Wobec tej gigantycznej spuścizny trzeba wszystko wymyślić na nowo, inaczej to nie ma sensu. Trzeba pisać po swojemu. Choć są wzorce, gotowce. Choć mamy Schulza, w którego „Sklepach cynamonowych” jest o niebo więcej magii niż we wszystkich Harrych Potterach razem wziętych. Choć mamy Myśliwskiego, który jest dziś dla polskiej literatury jak Wisłok dla zaborowian. Dla nich Wisłok to Wisłok, a reszta to rzeki.

A sama kultura chłopska – jaki ma pan do niej stosunek? Z jednej strony widać w pana powieści dystans do niej – w końcu była to kultura bardzo patriarchalna, opresywna, ksenofobiczna, antysemicka – ale, z drugiej strony, jest pan nią wyraźnie zauroczony.
To trochę jak z rodziną – każdy ma krewnego, którego poglądów się wstydzi… Wady, które pan wymienił, są oczywiste i bezdyskusyjne. Ale w kulturze chłopskiej urzekła mnie przede wszystkim tradycja opowiadania historii, najczęściej w kuchni. Nawet jeśli ktoś wpadł tylko na chwilę, musiał usiąść i porozmawiać, poopowiadać. Na wsi galicyjskiej był tzw. bajczarz – osoba, która opowiadała ciekawe rzeczy. Tylko za to w każdej austerii dostawała nocleg i jadło.

Czym różni się Galicja od innych regionów, np. Mazowsza?
Odpowiedź można najłatwiej znaleźć w języku. Galicja była tyglem kultur, inne regiony niekoniecznie, a na pewno nie w tym stopniu. W języku Galicji pełno jest rusycyzmów, germanizmów, judaizmów. Ludzie różnych kultur żyli z sobą we względnej zgodzie. To było społeczeństwo multi-kulti. Ta różnorodność jest bardzo literacka.

Czy coś jeszcze zostało z tamtego chłopskiego świata? Jakieś powidoki?
Myślę, że tamta rzeczywistość bezpowrotnie odeszła. Życie wsi toczyło się nieśpiesznie, teraz jest to trudne, ale nie niemożliwe. Mimo pędu cywilizacji czas na wsi ciągle jeszcze biegnie wolniej niż w mieście. Płynie powieściowo, jak w czytelni. Pozwala na refleksję i filozofię. Poza tym na wsi jest bliżej do nieba. Człowiek jest tam nie tylko bliżej natury, ale też bliżej źródeł i bliżej rzeczy ostatecznych. I pewnie dlatego wieś przyciąga pisarzy. Ale nie ma „pisarzy wiejskich”. Schulz nie jest „miastowy”, a Myśliwski nie jest „wsiowy”.

Stanisław Aleksander Nowak

ur. 1958, ukończył nauki polityczne na Uniwersytecie Wrocławskim oraz handel zagraniczny na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Dziennikarz, prozaik, dramaturg. Stały felietonista „Słowa Polskiego”, „Gazety Wrocławskiej” i „Wieczoru Wrocławia”. Laureat kilku konkursów literackich, m.in. nagrodzony w konkursie poznańskiej Sceny na Piętrze za tragikomedię „Szkoła Katów” i w konkursie Uniwersytetu Gdańskiego za fragment epopei „Galicyanie”.

Można zapytać nieco prowokacyjnie – czy w ogóle istnieje jeszcze wieś, czy może to już tylko dalsze i bliższe przedmieścia?
Wiejskości, paradoksalnie, można dziś szukać w mieście – tam wciąż żyje pewne marzenie o wsi. To ludzie z miasta, którzy decydują się je opuścić, budują domy z dużym ogrodem, piecem chlebowym, grządką warzyw itp. Wieś za to chce się za wszelką ceną upodobnić do miasta.

Czy pisząc tę książkę, miał pan w głowie problem klasowy? Weźmy choćby rabację… Historię w Polsce pisze się prawie zawsze z perspektywy szlachty, ziemiaństwa.
Interesowała mnie tragiczna sytuacja chłopów, których podpuszczono do zbrodni. Szybko jednak zdali sobie sprawę, że zostali oszukani i wykorzystani. Jednak pisząc „Galicyan”, nie byłem adwokatem sprawy chłopskiej. Chciałem pokazać przede wszystkim pojedynczych ludzi. Sytuacja chłopów w rabacji była tragiczna, ale też trochę komiczna – nie można tu ustalić jednej, wiążącej perspektywy. Poza tym lubię niedopowiedzenia i nie chciałem stawiać kropki. Na ogólniejszym poziomie próbuję to osiągnąć przez kompozycję szkatułkową.

Od początku planował pan „Galicyan” jako dzieło monumentalne, niemalże totalne?
Tak. Uważam, że debiutancka powieść powinna być jak pierwsza dawka antybiotyku – uderzeniowa. Mamy w Polsce zbyt wielu bajecznie utalentowanych pisarzy, żeby cichutko pukać do drzwi literatury. Trzeba wejść z futryną. To musi być zauważone. Musi być oryginalne, własne, świeże, uczciwie napisane. Liczba stron nie ma tu nic do rzeczy. Objętość „Galicyan” to po prostu konsekwencja tetralogii, sagi i epopei. I bardzo dobrze. Od średniowiecza żyjemy w świecie skrótów, czego nie znoszę.

Nie miał pan problemów ze znalezieniem wydawcy? To trudna i ryzykowna książka.
Do tego wymagająca odwagi i bezczelności ze strony wydawcy i nie mniejszego zaangażowania. „Galicyanie” mają szczęście do ludzi. Redaktorki nie tylko nauczyły się języka galicyjskiego, ale i nierzadko tworzyły go. Kolejną książkę też chciałbym wydać tak, jakby była debiutem. Może nawet pod pseudonimem. Wtedy zasady są uczciwe – tekst podoba się albo nie. Nie ma znaczenia, że napisał go pisarz z pewnym dorobkiem.

Jest rys szaleństwa w tak gigantycznym projekcie.
Oczywiście, bez szaleństwa nie ma pisarstwa.

Ostatnio przeniósł się pan do Karpacza, żeby zbierać materiały do nowej książki. Może pan już powiedzieć, o czym ona będzie?
Ziemie odzyskane to fascynująca historia. Zachwyciły mnie zbiory Książnicy Karkonoskiej w Jeleniej Górze. Postanowiłem, że akcję powieści umieszczę właśnie pod Śnieżką, tuż po wojnie. Proszę sobie wyobrazić: po ulicach jeżdżą tramwaje z napisami „tylko dla Polaków”, Niemcy noszą białe opaski. Nie ma jeszcze nowych nazw własnych – Karpacz nazywa się jednocześnie Sterlingowo, Karbacz i Krzywa Góra. Działa AK, żołnierze wyklęci, ale także dezerterzy armii radzieckiej i polskiej, szabrownicy oraz wszelkiej maści przestępcy. To fascynujący czas. Jeszcze nie wiem, co ostatecznie z tego wyjdzie. Może to będzie kryminał, którego akcja rozgrywa się w Budnikach? Dziś to część Karpacza. Od 26 listopada do 16 marca w tej dawnej wsi nie ma słońca. A może będzie to w jakimś sensie kontynuacja historii Galicjan, którzy właśnie tutaj przenieśli się po wojnie?