Recepta na klęskę

6 minut czytania

/ Film

Recepta na klęskę

Jakub Majmurek

„Legion samobójców” pokazuje, jak trudną sztuką jest ekranizacja komiksu, w której od patosu łatwo przejść do mimowolnej śmieszności. Twórcom nie udało się odmierzyć składników widowiska w odpowiednich proporcjach

Jeszcze 2 minuty czytania

Warner Bros. próbuje budować własne uniwersum filmowych superbohaterów, mające być odpowiedzią na cieszące się ogromną popularnością adaptacje komiksów ze stajni Marvela. Pierwszą wyraźną próbą był niedawny „Batman kontra Superman: Świt sprawiedliwości”. Teraz na ekrany wchodzi „Legion samobójców”. Oba filmy łączą się z wcześniejszym „Supermanem” Zacka Snydera. Niestety, trudno uznać je za udaną odpowiedź na „wyzwanie Marvela”.

„Batman kontra Superman” położyła przyciężka ręka Snydera, nadmierna powaga, jałowe barokowe rozbuchanie. „Legion samobójców” miał być bardziej zbliżony do produkcji Marvela: lżejszy, posługujący się humorem, nietraktujący siebie do końca serio, a przy tym zdolny operować w mroczniejszych rejestrach. Podobno po fatalnych recenzjach „Świtu sprawiedliwości” producenci kilka razy przemontowywali ostateczną wersję „Legionu”. Niestety, z nie najlepszym skutkiem.

„Legion” wyreżyserował i napisał David Ayer, znany z takich filmów, jak „Królowie ulicy” czy „Bogowie ulicy” – obrazów przedstawiających twardą miejską rzeczywistość Los Angeles, uliczną kulturę gangów, skorumpowaną policję. Ten sznyt z pewnością pasuje do „Legionu”. Bohaterem nie jest tu bowiem złoty amerykański chłopiec Clark Kent, ale zbieranina największych złoczyńców. Film opiera się na starym pomyśle: grupa niebezpiecznych psychopatów zostaje wysłana przez rząd na samobójczą misję, której nikt inny nie byłby w stanie wykonać.

Znamy to z „Parszywej dwunastki” Roberta Aldricha. U Ayera próżno jednak szukać inteligentnego, głęboko pesymistycznego cynizmu, jaki przesycał filmy Aldricha, ani tym bardziej klasy jego rzemiosła. Choć trzeba przyznać, że pierwszy akt „Legionu” nie jest zły. Otrzymujemy sprawnie poprowadzoną historię budowania drużyny. Niestety, potem jest już tylko gorzej. Gdzieś tak po 30 minutach scenariusz zaczyna się sypać, wpadać w kolejne dziury, fabularna konstrukcja zapada się w źle umotywowanych zwrotach, nieudolnie prowadzących do finałowej nawalanki.

Siłą „Legionu” powinni być bohaterowie. Złoczyńcy wbrew własnym instynktom ratujący świat. Barwne, ekscentryczne, charyzmatyczne, większe niż życie postaci, odległe od wzorowych superbohaterów w stylu Człowieka ze Stali. Niestety i tu „Legion” zawodzi. Wątek Deadshota – nigdy niechybiającego płatnego zabójcy odtwarzanego przez Willa Smitha – to jeden wielki łzawy moralny szantaż, absolutnie nieznośny w takim widowisku. Inne postaci to zbiory stereotypów. Jest panujący nad ogniem i wytatuowany od stóp do głów latynoski gangster z L.A., który nie potrafi pogodzić z tym, że zabił kiedyś żonę i dzieci – by widzowie nie mieli wątpliwości, z jakiej mniejszości etnicznej pochodzi, wszyscy mówią do niego obraźliwie ese. Jest też złodziej z Australii, który, jak to Australijczyk, mówi z ledwie zrozumiałym akcentem, żłopie tanie piwsko z puszki i jako broni używa bumerangu.

Inni zupełnie giną w tle. Wyróżnia się jedna postać, Harley Quinn – niegdyś lekarka psychiatra, uwiedziona i przeciągnięta na stronę szaleństwa i zbrodni przez Jokera. Obsadzona w tej roli Margot Robbie tworzy wielką kreację: jej postać jest jednocześnie mroczna i błazeńska, pociągająca i wymykająca się uprzedmiotawiającemu spojrzeniu, ekstatyczna i depresyjna, okrutna i liryczna. Taki powinien być cały ten film, nie tylko jedna rola. Przy tym Robbie gra lepszą rolę niż ta, która została dla niej napisana – scenarzysta niepotrzebnie dopowiedział to, co tkwi u podstaw relacji Harley z Jokerem, przez co tylko osłabił jej ekranowy magnetyzm.

„Legion samobójców”„Legion samobójców”, reż. David Ayer. USA 2016, w kinach od 5 sierpnia 2016Joker w wykonaniu Jareda Leto jest chyba najbardziej rozczarowującym i mdłym Jokerem w historii. Joker Nicholsona w filmie Burtona był chorobliwym dandysem, dżentelmenem-szaleńcem, ekscentrycznym artystą zbrodni. Joker Ledgera, znany z „Mrocznego rycerza”, był czystą psychozą, siłą podważającą samą zasadę rzeczywistości na rzecz niczym nieskrępowanego chaosu. Joker Leto jest tylko narwanym psychopatą w dziwacznych ciuchach.

„Legion” pokazuje, jak trudną sztuką jest filmowa ekranizacja komiksu superbohaterskiego. Z jednej strony obowiązkowa jest tu fantastyka, z drugiej postaci, w które będziemy w stanie uwierzyć. Potrzebny jest patos, ale równoważony humorem i lekkością. Od patosu bardzo łatwo jednak przejść do mimowolnej śmieszności. W filmach, w których stawką jest ocalenie świata, nie można ani przez chwilę pozwolić widzom na uświadomienie sobie, że o to ocalenie walczy grupa postaci w trykotach. Twórcom „Legionu” nie udało się pokonać tych trudności i odmierzyć składników komiksowo-filmowego widowiska w odpowiednich proporcjach. Jeśli już, dzieło Ayera jest doskonałą receptą na klęskę.

Budowanemu przez ten film ekranowemu uniwersum WB-DC nie wróży to najlepiej. Tak jak w produkcjach Marvela, po napisach końcowych pojawia się dodatkowa scena zapowiadająca kolejne odsłony: „Wonder Woman” i „Ligę Sprawiedliwości”. Niestety, po rozłażącym się „Legionie” i zapadającym się pod swym własnym ciężarem starciu Supermana z Batmanem – trudno na nie czekać z entuzjazmem.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.