Niezach na 5, gwiazdy na L4
fot. Honorata Karapuda

Niezach na 5, gwiazdy na L4

Jan Błaszczak

Trudno jest pisać o OFF Festivalu 2016, bo dziennikarski obiektywizm nakazuje wczucie się w sytuację fana The Kills – głównej gwiazdy, której koncert został w ostatniej chwili odwołany. A jakoś opornie to idzie

Jeszcze 3 minuty czytania

Tegoroczna odsłona OFF Festivalu była paradoksalna. Z jednej strony mieliśmy do czynienia ze spektakularną wizerunkową katastrofą, bo nie da się inaczej określić odwołania pięciu artystów w ciągu dni poprzedzających imprezę oraz w jej trakcie. Zarówno Anohni, jak The Kills usprawiedliwili się nagłą chorobą, a Zomby znany jest z tego, że lubi nie dotrzeć na swój koncert. Mimo to cała krytyka spadła na organizatorów. I w zasadzie się temu nie dziwię, bo trudno oczekiwać, by zawiedzeni fani atakowali ulubionych artystów. Oczywiście jest to nieracjonalne, ale internetowy hejt jakoś zawsze był mało kantowski.

Warto dodać, że OFF był do tej pory niezwykle szczęśliwy pod względem wywiązywania się artystów z umowy. Jeśli ktoś zawodził w tej relacji, to z reguły był to pewien niemiecki przewoźnik lotniczy. Teraz organizatorzy będą musieli zmierzyć się z nowym wyzwaniem i odbudować nadszarpnięte zaufanie publiczności. Może się to zresztą nie okazać aż takie trudne, co pokazuje przykład festiwalu Tauron Nowa Muzyka, któremu dwa lata temu na ostatniej prostej wypadli z programu Chet Faker, Gonjasufi i Bilal. Też zdążyliście o tym zapomnieć, prawda?

Katowickiemu konkurentowi było o tyle łatwiej wyprostować relacje z publicznością, że od lat może liczyć na wsparcie bogatego sponsora. Wszystko wskazuje na to, że OFF-owi wciąż nie udało się pozyskać partnera na miarę niegdysiejszego mBanku. Pogorszenie statusu finansowego nie bije po oczach, ale stali bywalcy zauważą zmiany: począwszy od odchodzącego w zapomnienie czwartkowego before party, skończywszy na braku książeczek z programem. To tylko hipoteza, ale nie zdziwiłbym się, jeśli tegoroczna nadreprezentacja muzyki klubowej była również wynikiem prostego rachunku – taniej ściągnąć didżeja niż kilkuosobowy zespół.

fot. Honorata Karapuda


Piszę o tym wszystkim z poczuciem pewnej ambiwalencji, bo powyższe zmiany jakoś specjalnie nie zraziły mnie do festiwalu. Przeciwnie, w kilku wypadkach ten splot niepomyślnych zdarzeń zadziałał ostatecznie na korzyść programu. Podczas koncertu Jambinai, którzy wskoczyli na główną scenę w miejsce niedysponowanych lansiarzy z The Kills, uczestnikom przypomnieć się mógł słynny problem Fausta, „co wiecznie zła pragnąc, wiecznie dobro czyni”. Problem z Goethem jest taki sam, jak z innymi romantykami wieszczącymi nowe otwarcie OFF-a, któremu niezdyscyplinowane gwiazdy miałyby otworzyć oczy na prawdziwą sztukę. „Nazwiska nie grają!”, „Dobra muzyka zawsze się obroni!” – deklamują, a ich oczy zamglone są łzą wzruszenia. I ja się chętnie pod tym podpiszę. Organizatorzy pewnie także. I jeszcze może jakieś czterdzieści procent publiczności. To naprawdę sporo. Nie ma sensu się jednak oszukiwać – OFF nie może się nagle obrazić na Alison Mosshart i jej perfekcyjnie wystylizowaną punkowość. Nie, jeśli chce zachować swój obecny status.

Dlatego nie spodziewam się rewolucji na przyszłorocznym OFF-ie, choć mam nadzieję, że organizatorzy jeszcze bardziej otworzą się na kierunek, który uratował tegoroczną imprezę. Mam na myśli „niezach” – jak określił ostatnio wykonawców z Azji i Afryki Bartek Chaciński. Wspomniałem już o postrockowym Jambinai, które rozpoczęło swój bardzo udany występ na modłę Swans, a skończyło lirycznymi kompozycjami w stylu, dajmy na to, Explosions in the Sky. Koreańczycy odnosili się do dość oczywistego wzorca, ale wyjątkowość zapewniało im instrumentarium, w skład którego wchodziło między innymi strunowe geomungo (przypominające japońskie koto) czy smyczkowe haegeum. Pozostając w krajach Orientu, dodam, że jeszcze większe wrażenie zrobili na mnie Japończycy z Goat ze swoją wspaniale zdyscyplinowaną rytmicznie muzyką przypominającą miejscami Don Caballero, Battles czy Nisennenmondai na zwolnionych obrotach.

Bohaterem festiwalu okazał się jednak Yaw Atta-Owusu występujący pod pseudonimem Ata Kak. Wraz ze swoim zespołem Ghańczyk porwał tłum (w całej historii festiwalu nie widziałem tak entuzjastycznie przyjętego koncertu) energiczną mieszanką proto-rapu (Grandmaster Flash, Kurtis Blow), funku, disco i lokalnego highlife'u. Z bardzo ciepłym przyjęciem spotkał się również mistrz afro-beatu Orlando Julius oraz egipski wirtuoz syntezatora – Islam Chipsy. Ten ostatni, występujący w trio z dwoma perkusistami, zagrał zresztą dwukrotnie, zastępując Wileya, który z niewiadomych przyczyn nie pojawił się na katowickim lotnisku. Ta powtórka świadczyła oczywiście o desperacji organizatorów, ale z drugiej strony nieprzypadkowo o powtórkę z rozrywki poproszeni zostali właśnie Egipcjanie.

W wyniku organizacyjnego zamieszania na scenie głównej wystąpił również Thundercat. Basista i wokalista znany przede wszystkim jako prawa ręka Flying Lotusa oraz współpracownik Kendricka Lamara. I choć ze sceny zabrzmiało „Complexion” z płyty tego ostatniego, to Stephen Bruner udowodnił, że na albumy solowe pisze wcale nie gorsze kompozycje. W dodatku rzadko na festiwalu o profilu OFF-a można trafić na wirtuozów, którzy na marginesie swoich utworów i jakby od niechcenia potrafią błysnąć umiejętnościami zarezerwowanymi z reguły dla progrockowych herosów. Niezależnie od tego, czy w muzyce kalifornijskiego trio więcej było Funkadelic, Zappy, Flying Lotusa czy Yes, słuchało się tego świetnie.

Do najlepszych występów tegorocznego OFF-a zaliczyłbym także koncert Sleaford Mods. Ich rozpięty gdzieś pomiędzy Public Image Ltd. a The Streets post-punk nic nie stracił na odtwarzaniu całej warstwy muzycznej z laptopa. Przeciwnie, ostentacyjnie włączający kolejne kawałki Andrew Fearn był w pewnym sensie scenicznym uosobieniem punku – w końcu każdy z nas mógłby to zrobić za niego. Inna sprawa, że Brytyjczyk sam skomponował wszystkie utwory, a zrezygnował jedynie z aspektu wykonawczego. Ten brał na siebie Jason Williamson, który rapował, krzyczał, śpiewał, wił się po scenie i bił się po głowie, bez trudności skupiając na sobie całą uwagę. Pod koniec koncertu wokalista wprawił w konsternację podskakujących pod sceną rodaków, przepraszając tłum za brytyjskich polityków i siarczyście skandując: „Fuck England!”. Podobnie, choć nieco bardziej dyplomatycznie, wypowiadała się ze sceny Miki Berenyi z grupy Lush. Jej wypowiedź brzmiała szczerze, choć wokalistce shoegaze’owej grupy zdarzało się przecież zafałszować podczas katowickiego występu.

Wokalnie nie przekonała mnie również Jenny Hval, której głos ginął w nie tak znowu wielkim namiocie. W rezultacie najciekawiej wypadały mówione fragmenty tego dość intrygującego, społecznie zaangażowanego występu, kiedy Norweżka przypominała o twórczości Laurie Anderson. Na drugim biegunie znalazł się Willis Earl Beal, który brzmiał fenomenalnie, ale ziała za nim pusta, ogromna i oświetlona popołudniowym słońcem scena. Obawy co do czasu i miejsca miałem też przed koncertem Lotto – autorów chyba najlepszej jak dotąd polskiej płyty 2016 roku, ale powolna, oparta na repetycji muzyka trio Rychlicki, Majkowski, Szpura sprawdziła się świetnie w upalne sierpniowe popołudnie. Spośród polskich artystów na wyróżnienie zasługują też Heroiny, JAAA!, Mgła i Syny, które widziałem już po raz siódmy (ale wciąż warto).

Z żalem opuściłem przekrojowy, skrojony pod festiwal koncert Napalm Death, by rzucić okiem na scenę główną, gdzie występowała Monika Brodka. Rzeczywiście, zaaranżowane na duży skład kompozycje z „Clashes” zabrzmiały pełniej i zdawały się układać w przemyślaną całość. Cieszę się, że tak starannie przygotowana i profesjonalnie wyprodukowana muzyka dociera do szerokiego grona odbiorców i znajduje sobie miejsce w radiowych playlistach, ale uznać ją za zbawienie rodzimej alternatywy, to jak splunąć w twarz tym, którzy ciągną wózek. Czyli także organizatorom OFF-a.

OFF Festival, Katowice, 5-7 sierpnia 2016OFF Festival, Katowice, 5–7 sierpnia 2016Paradoksem tegorocznego festiwalu była również nadpodaż muzyki klubowej. Zazwyczaj w Katowicach było jej za mało i aż prosiło się, by dodać kilka setów w godzinach późnonocnych. W tym roku techno towarzyszyło nam zaś w zasadzie od wczesnego wieczoru. Nie jest to kwestia jakichś uprzedzeń w stosunku do twórczości o wysokim wskaźniku bitów na minutę, ale muszę zauważyć, że ta bardziej rockowa publiczność często nie miała, nomen omen, alternatywy i musiała wybierać pomiędzy Pantha du Prince a Powellem, Machinedrumem a DJ-em Koze. Poczucie pustki w rejonach gitarowej muzyki pogłębiał fakt, że rockowe zespoły, które stawiły się w Katowicach, często wypadały słabo. Koncert Fidlar przywoływał demony Blink 182 – zresztą zespół sam chyba niezbyt wierzył w swój materiał, bo rozpoczął występ od coveru. Niewiele lepiej było na Beach Slang. Mudhoney dali zaś typowy koncert dla fanów – jeśli sami nie zestarzeliście się z ich muzyką, to usłyszeliście, jak ona sama zestarzała się przez te wszystkie lata. Bardzo dobrze zaprezentował się za to zespół Lightning Bolt, który pokazał, że w tym jego szaleństwie jest metoda. Noise rock w wykonaniu amerykańskiego duetu wręcz mnie zaskoczył – i to nie poziomem hałasu, a świetnymi melodiami. Cały występ sprawiał zaś wrażenie raczej solidnie przemyślanej struktury niż improwizowanego chaosu.

Mam nadzieję, że tegoroczny festiwal zachęci organizatorów do kontynuowania poszukiwań poza kręgiem kultury anglosaskiej. Występy artystów z Afryki i Azji zostaną ze mną najdłużej, niezależnie od tego, czy w przypadku Ata Kak, Goat czy Jambinai zadziałał efekt świeżości, czy to rynki zachodnie zostały już tak przetrzebione, że niełatwo znaleźć tam nowe objawienie. OFF-owi oprócz szczęścia życzę więc przede wszystkim odwagi w kontynuowaniu drogi, do której został w tym roku niejako przymuszony. Publiczność wydaje się na nią gotowa. A przynajmniej jej czterdzieści procent.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.