Drapanie celuloidu

Bartosz Żurawiecki

Kornatowska drapała swymi eleganckimi, starannie pomalowanymi paznokciami, aż odsłaniało się jądro dzieła. Jądro, które pewnie wielu twórców chętnie pozostawiłoby wstydliwie zakryte

Drapanie celuloidu

Jeszcze 3 minuty czytania

Drapanie celuloidu

Maria Kornatowska pozbawiła mnie dziewictwa. A stało się to w drugiej połowie lat 80., gdy kupiłem jej książkę „Eros i film”. Miała ona wygląd absolutnie nieerotyczny. Wydana została na szarym papierze offsetowym klasy piątej, pozbawiona była ilustracji, klejone kartki wypadały przy każdym otwarciu, a miękką okładkę zdobił rysunek tak jakby ud w kolorze zepsutych buraczków z waginą w kształcie filmowego klapsa. By się to arcydzieło poligrafii zanadto nie zszargało w użyciu, owinąłem je w gazetę – jakiś „Głos Wielkopolski” czy „Ekspress Poznański” – co ostatecznie odebrało mu wszelki seksapil. Z dzisiejszego punktu widzenia rzuca na kolana jedynie wielkość nakładu – 30 tys. egzemplarzy. Mój Boże!

A jednak „Eros…” Kornatowskiej okazał się dla mnie książką inicjacyjną. Byłem wówczas egzaltowanym nastolatkiem, który kochał kino miłością panieńską i pensjonarską. Wiedziałem, bo tak mówiły tzw. autorytety, że Bergman wielkim reżyserem jest, a Wajda to już zwłaszcza. Tymczasem Kornatowska pierwsza uświadomiła mi, że kino nie jest tym, czym się wydaje. Że za ciągiem ruchomych obrazów i wypowiadanych na ekranie dialogów kryje się zupełnie inny świat – tajemniczy, podniecający albo odpychający, często perwersyjny. Zadaniem krytyka jest dotrzeć do niego, zdrapać wierzchnią warstwę z celuloidowej taśmy i ujawnić ów inny, prawdziwy wymiar filmu. Kornatowska to właśnie robiła. Drapała swymi eleganckimi, starannie pomalowanymi paznokciami, aż odsłaniało się jądro dzieła. Jądro, które pewnie wielu twórców chętnie pozostawiłoby wstydliwie zakryte.

Książka Kornatowskiej kusiła mnie opisami i interpretacją filmów niemożliwych wówczas w Polsce do obejrzenia, z powodów także obyczajowych. Była tam jednak mowa również o filmach już mi znanych. Czytałem i przecierałem oczy ze zdumienia, zastanawiając się, czy aby na pewno oglądaliśmy to samo. Kornatowska jako pierwsza w naszym kraju wygarnęła zawartość filmowych szaf. Przeanalizowała mniej lub bardziej ukryte wątki homo i transseksualne, prześwietliła mizoginię twórców polskich, europejskich i amerykańskich, zdiagnozowała impotencję i lęki, którymi podszytych jest wiele tytułów podpisanych przez sławnych reżyserów. Jej refleksje tak naprawdę znalazły kontynuację w polskiej myśli krytycznej dopiero w ostatnich latach, wśród autorów i autorek nawiązujących do teorii feministycznych, genderowych, queerowych.

Tak, Kornatowska pozbawiła mnie dziewictwa filmoznawczego. Gdy jakieś dziesięć lat później, już w latach 90., miałem okazję poznać ją osobiście na festiwalu Camerimage, podarowała mi przed jednym z seansów jabłko. Gest ten dopełnił symbolicznie „naszą” historię. Oto dojrzała Ewa przekazuje nieopierzonemu Adamowi owoc z drzewa poznania. Nigdy jednak nie zdobyłem się na to, by wyznać Marii Kornatowskiej, jak ważna była jej twórczość dla mego rozwoju intelektualnego i… erotycznego. I jeszcze, na marginesie, taka zbieżność – Kornatowska zmarła 21 sierpnia, w moje urodziny.

Proszę wybaczyć te wspominki, ale są one poniekąd usprawiedliwione formą opublikowanej niedawno pod redakcją Tadeusza Szczepańskiego książki „Sejsmograf duszy. Kino według Marii Kornatowskiej”. Obok licznych tekstów nieżyjącej od pięciu lat Professoressy znalazły się też tutaj wspomnienia ludzi, którzy ją znali: przyjaciół, twórców, krytyków filmowych, szefów festiwali, studentów łódzkiej filmówki, gdzie lata całe prowadziła zajęcia… W przeciwieństwie do „Erosa…” rzecz wydana została bardzo ładnie. Ocean słów ozdabiają malownicze wyspy złożone z prywatnych zdjęć, listów i kartek pocztowych wysyłanych do Kornatowskiej z różnych miejsc świata oraz z wykonanych przez ACAPULCO Studio (Małgorzatę Nowak i Agatę Dudek) rysunków i kolaży wpisujących bohaterkę w rozmaite graficzne konteksty. To chyba pierwszy przypadek, by w jednej książce dorobek zawodowy osoby zajmującej się krytyką filmową łączył się z tak barwną opowieścią o jej życiu osobistym. Owszem, wcześniej z podobnym pietyzmem potraktowany został Zygmunt Kałużyński w książkach wydanych przez wydawnictwo Latarnik, on jednak był osobowością medialną rozpoznawalną przez „szerokiego odbiorcę”, igrającą w tekstach ze swym charakterystycznym wizerunkiem i swą prywatnością. Tymczasem Kornatowska była „ze środowiska”. Owszem, wyróżniała się kolorowym strojem, czerwonymi włosami i mocnym makijażem, ale nie lansowała się w telewizji (telewizji zresztą nie znosiła) i nie mieszała biografii z przedmiotem badań. Jej teksty – napisane lekko i zajmująco, a zarazem z intelektualną precyzją – skupiają się na przedmiocie analiz i dociekań. Nie uciekają w anegdoty, dygresje, zwierzenia…

Kornatowska, pisząc o kinie, nigdy nie eksponowała swojej osoby i wcale nie jestem pewien, czy byłaby zadowolona, że stała się bohaterką książkowej narracji. Niewątpliwie natomiast jej teksty są zapisem duchowej biografii, związków, które miała z ukochanymi twórcami: Fellinim, Antonionim, Hasem, Allenem, Polańskim… Czy też raczej z ich twórczością (ktoś wspomina w książce, że nie chciała poznać Felliniego, by się nie rozczarować). Była swoim „oblubieńcom” wierna, z sympatią i wnikliwością analizowała także ich słabsze filmy, mniejszą wagę przywiązywała bowiem do strony warsztatowej niż do myśli, wizji, ideowej więzi z autorem. Niewiele jest w książce tekstów krytycznych wobec jakiegoś dzieła czy twórcy, ale te nieliczne wskazują na celność i ostrość sądów, łagodzonych jednak mądrą ironią. Mamy więc tu np. wciąż aktualny tekst o erotycznej biedzie i niemocy polskiego kina („Trzeba zabić tę miłość” z roku 1979) czy filipikę wymierzoną w „Człowieka z żelaza”, ale i generalnie schematyzm kina Andrzeja Wajdy („Jak hartowało się żelazo” z 1981 r.). Co jednak ciekawe, tuż obok umieszczona została laurka, jaką Kornatowska wystawiła Wajdzie w 2011, roku swojej śmierci (artykuł z „Kalejdoskopu” zatytułowany „Filmy malowane”). Widać z biegiem lat wszyscy stajemy się nieco bardziej konformistyczni.

„Sejsmograf duszy. Kino według Marii Kornatowskiej”. Wstęp, wybór i układ Tadeusz Szczepański. Wydawnictwo Biblioteki Szkoły Filmowej i Muzeum Kinematografii. Łódź 2016„Sejsmograf duszy. Kino według Marii Kornatowskiej”. Wstęp, wybór i układ Tadeusz Szczepański. Wydawnictwo Biblioteki Szkoły Filmowej i Muzeum Kinematografii, Łódź 2016Wybór tekstów Kornatowskiej zamieszczony w „Sejsmografie duszy” obejmuje sześć dekad i jest bardzo obszerny. Chyba aż nazbyt obszerny. Nie rozumiem, na przykład, dlaczego w liczącej ponad 500 stron książce znalazły się dwa, niemal identyczne artykuły o Antonionim – jeden z 2000 , drugi z 2004 roku. Jeśli o czymś ich zestawienie świadczy, to tylko o tym, że i wybitni autorzy dokonują czasami recyklingu swoich tekstów. Ciekawie wypada za to porównanie, jak Kornatowska pisała np. o Hasie za jego życia i po jego śmierci, jak traktowała „kino nostalgii” w latach siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Widać ciągłość refleksji, ale też przyjemność, jaką znajdowała w drążeniu ulubionych toposów. Kornatowska najlepsza jest wtedy, gdy daje świadectwo własnemu, oryginalnemu spojrzeniu, gdy może swobodnie „żeglować” (jak to właśnie robiła w książce „Eros i film”), a nie gdy musi solidnie, profesjonalnie wypełnić zadany temat.

Zdaje się, że współczesne kino coraz bardziej Professoressę nużyło i rozczarowywało. Wolała pisać o Nowym Jorku, w którym spędzała sporą część roku. Nie przypadkiem „Sejsmograf duszy” kończy esej zatytułowany „Lubię stare filmy” (datowany na rok 1996). A we wstępie Tadeusz Szczepański przytacza fragment felietonu Kornatowskiej: „Dziś kino jest domeną korporacji, agentów, dystrybutorów, pragmatycznych urzędników, absolwentów szkół filmowych, efektów specjalnych i komputerowo preparowanych gwiazd”. Kino przestało więc być wyzwaniem intelektualnym, podróżą, przygodą, także schronieniem przed rutyną i niedostatkami rzeczywistości. Choć jestem sporo młodszy od Kornatowskiej, to mam, niestety, podobne poczucie. „Sejsmograf duszy” nasuwa więc dwa fundamentalne pytania. Pierwsze, czy kinem w ogóle jeszcze warto się zajmować, skoro przeszło ono pod władzę marketingu i promocji? I drugie – czy jest dzisiaj możliwa i potrzebna krytyka filmowa, taka, jaką uprawiała Maria Kornatowska? Wpisana w szerokie konteksty artystyczne, socjologiczne, filozoficzne, a zarazem oparta na silnej osobowości piszącego. Nieszablonowa, nawet kontrowersyjna, błyskotliwa, a jednocześnie imponująca rozmiarami tekstów i bogactwem myśli. Odpowiedzi nasuwają mi się raczej pesymistyczne. Bo po co i dla kogo ją obecnie tworzyć, z kim wchodzić w dialog i polemiki, gdzie doskonalić swój warsztat i poszerzać skalę refleksji?

Poza wszystkim, krytyka filmowa zawsze była nieopłacalna. Kłopoty finansowe Kornatowskiej są powracającym motywem w biograficznych fragmentach książki. To jedno się nie zmienia, to jedno jest ponadczasowe – krytycy to ludzie może i z klasą, ale z pewnością bez kasy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.