W gruzach
T. Ciałowicz maluje wnętrze sali konferencyjnej Elektrowni Czechnica, lata 60.

14 minut czytania

/ Sztuka

W gruzach

Rozmowa z Kaliną Zatorską i Marianem Misiakiem

Tadeusz Ciałowicz razem z kolegami z roku odbudowywał powojenny Wrocław. Potrafili zrobić wszystko – od projektów graficznych, znaków, przez projektowanie mebli, wnętrz, neonów, metaloplastyki.  Były tu same ruiny – mieli mnóstwo pracy

Jeszcze 4 minuty czytania

ARKADIUSZ GRUSZCZYŃSKI: Czy istnieje coś takiego jak wrocławska szkoła plakatu?
MARIAN MISIAK: Trudno nazwać to, co wydarzyło się we Wrocławiu, szkołą.

Jednak w książce towarzyszącej wystawie „Zwiedzajcie piastowski Wrocław” wymieniacie kilka argumentów, które mogłyby przemawiać za istnieniem osobnego nurtu w polskim projektowaniu graficznym.
MM
: Tak, chociaż najważniejsze jest to, że wrocławski plakat nie jest szerzej znany.

Dlaczego?
KALINA ZATORSKA
: Stawiamy tezę, że środowisko wrocławskie od zawsze było marginalizowane.

Przez kogo?
KZ
: Przez Warszawę.

Brzmi jak teoria spiskowa.
KZ
: Nie do końca. Potwierdza to kolekcjonerka Ewa Kaszewska, która mówi, że sztuka wrocławska była zawsze awangardowa, wyprzedzała swój czas, co doskonale widać na wystawie „Dzikie pola”. Była to jednak sztuka, która nigdy nie przebiła się do głównego nurtu. Podobnie jest z grafiką użytkową.

Stanisław Dróżdż i Natalia LL nie są postaciami marginalnymi.
KZ
: Masz mnie! Teorie spiskowe zazwyczaj mają krótkie nogi (śmiech). Wiadomo, że wybitne jednostki przebiją się zawsze, na przekór najtrudniejszym warunkom.

Kalina Zatorska – teoretyczka i pasjonatka projektowania.

Marian Misiak
 – grafik i typograf.

Razem tworzą Fundację 102, zajmującą się zgłębianiem wrocławskiej historii projektowania,  z ambicją dopisania kolejnego rozdziału. Do 4 września 2016 w Muzeum Architektury we Wrocławiu można oglądać ich wystawę: „Ciałowicz. Projektant z Wrocławia”

To jak było z tą marginalizacją środowiska projektowego?
KZ
: Centrala filmowa była w Warszawie, więc zamówienia na plakaty zgarniali projektanci stołeczni. Biennale Plakatu również odbywało się w Warszawie. Wrocław nie miał przez wiele lat wydziału projektowania graficznego.

Kuratorzy Biennale nie zapraszali wrocławskich twórców?
KZ
: Zapraszali, ale tamci nie byli się w stanie przebić.

Może byli po prostu słabymi artystami?
MM
: Z tym nie możemy się zgodzić. Kalina wspomniała o braku katedry projektowania. Należy dodać, że Wrocław do '69 roku nie miał oddziału WAG-u, czyli jednostki zamawiającej plakaty. Dlatego też środowisko, które musiało po wojnie powstać od zera, zmagało się z brakiem instytucji. Nie sprzyjało to konsolidacji projektantów.

KZ: Dobrym przykładem jest grafik Andrzej Krayewski, który przyznał, że nie miał tutaj możliwości rozwoju.

Obiekty przygotowane na uroczystość pod Hala Stulecia, proj. T. Ciałowicz, 1970 r. Obiekty przygotowane na uroczystość pod Halą Stulecia, proj. T. Ciałowicz, 1970 r.

Jakie podawał argumenty?
KZ
: Brak drukarni, wydawnictw, prasy, w której mógłby publikować. Już po pierwszym roku przeniósł się na studia w katedrze plakatu Tomaszewskiego i w poszukiwaniu zleceń do Warszawy, bo wiedział, że tylko tam zrobi karierę. I zrobił. Do dzisiaj polskie centrum projektowania jest właśnie tam. 

MM: Nawet w publikacjach podsumowujących dokonania Polskiej Szkoły Plakatu albo w ogóle nie ma projektantów z Wrocławia, albo są na marginesie głównego nurtu. Jeżeli przejrzysz „Very Graphics”, wydane ostatnio zestawienie najważniejszych rodzimych grafików XX wieku, nie znajdziesz tam ani jednego nazwiska bezpośrednio związanego z Wrocławiem.

Mówicie, że projektantów nie wspierały instytucje, ale czy inni artyści mieli łatwiej?
MM
: Tak. Istniała wytwórnia filmowa, Jazz nad Odrą, festiwale i mocne środowisko związane z teatrem. Nazwiska lokalnych projektantów nie funkcjonują w społecznej świadomości, co nie oznacza, że ich tutaj nie było. Jako researcherzy mamy wiele do zrobienia we Wrocławiu. Poza tym mam nadzieję, że z rodzimym projektowaniem graficznym stanie się to samo, co z architekturą, która pojawiła się w debacie publicznej. W ostatnich latach zaczęto o niej pisać w wysokonakładowych gazetach, dyskutuje się o niej, książki Filipa Springera świetnie się sprzedają. Jeszcze kilka lat temu była to dziedzina równie niewidzialna jak projektowanie graficzne.

1. Dekoracja plastyczna sklepu w Dzierżoniowie, lata 60., proj. T. Ciełowicz.   2. Montaż neonu Hotel Polonia, lata 60., Wrocław, proj. T. Ciałowicz. 

Wróćmy do wrocławskiej szkoły plakatu. Piszecie o trendach, które mogłyby ją charakteryzować.
MM
: Musimy zaznaczyć, że są to nasze o niej ryzykowne teorie, niepotwierdzone badaniami, aczkolwiek oparte na wnikliwej obserwacji, licznych dyskusjach i wizytach w archiwach. Jedna ze stylistyk tworzonych we Wrocławiu była tożsama z Polską Szkołą Plakatu. Opierała się na myśleniu o metaforze i wykorzystywaniu narzędzi malarskich. Bardzo dla nas ciekawa była również próba zmierzenia się lokalnego środowiska z koncepcją projektowania funkcjonalistycznego. Czegoś, co zwyczajowo nazywamy szkołą szwajcarską, opartą na chłodnej geometrii i typografii. To nas bardzo zaskoczyło. We Wrocławiu było kilku twórców, którzy pracowali w czasach PRL-u z takim zacięciem.

Kto na przykład?
MM
: Roman Rosyk, autor plakatów, znaków graficznych, szkła. Jak sam wspomina, robił też „trochę dizajnu”.

Dlaczego właśnie we Wrocławiu pojawiła się szwajcarska stylistyka?
KZ
: Może trzeba ponownie przywołać tezę o wrocławskiej progresywności? Stawiam, że to, co nazywamy szwajcarskim projektowaniem graficznym we Wrocławiu, było rezultatem edukacji na wrocławskiej ASP, która pomimo braku do lat 70. osobnego kierunku grafiki użytkowej, była zorientowana na projektowanie stricte użytkowe. Wydział Architektury Wnętrz był tego świetnym przykładem. Projektanci wykształceni w kierunku projektowania funkcjonalnego przenosili to podejście na grafikę użytkową. 

proj. T. Ciałowiczproj. T. CiałowiczMM: Dla mnie to pytanie pozostaje wielkim znakiem zapytania, to chyba dobrze – utrzymuje mnie w researcherskiej nerwowej gorączce.

Piszecie też o konkursie o Złotą kosę. Co za nazwa! Czym był?
KZ
: Konkursem organizowanym przez gazetę „Wieczór Wrocławia” wraz z lokalnym oddziałem WAG-u, w którym wybierano najlepsze plakaty roku. Dziennik ogłaszał też głosowanie wśród czytelników, co przyczyniało się do popularyzacji grafiki użytkowej. Kosa na znak, że zwycięzca wykosił rywali. Coraz liczniejsze środowisko lokalnych plakacistów regularnie stawało w szranki.

Jak tworzyło się to środowisko?
KZ
: Na początku spontanicznie. W miarę rozwoju powojennego życia społecznego i kulturalnego pojawiało się coraz więcej plakatów, tworzonych przez garstkę aktywnych wówczas twórców grafiki użytkowej, na których czele stał Tadeusz Ciałowicz. Z czasem, w wyniku konsolidacji środowiska lokalnych twórców i inicjatyw takich, jak pierwsza i zarazem ostatnia „Wystawa wrocławskiej grafiki użytkowej”, powstanie lokalnego oddziału WAG czy wreszcie stworzenie katedry grafiki użytkowej, zaczęła się profesjonalizacja, a samych twórców zaczęło przybywać. Konkurencja w walce o Złotą Kosę rosła. Historia tego środowiska jest znana mniej więcej od tego drugiego etapu, czyli lat 70., kiedy pojawiali się twórcy tacy jak Get Stankiewicz, Sawka, czyli drugie pokolenie wrocławskich projektantów. Spontaniczne początki właściwie przepadły. W pewnym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że nie wiemy nic o naszych poprzednikach.

A po co wam ta wiedza?
MM
: Jako projektant chcę projektować dla Wrocławia i o Wrocławiu, więc chciałbym znać historię i smaki lokalnej grafiki użytkowej oraz projektowania. Interesuje mnie, czy jest coś tu nad Odrą, co nas może wyróżniać. Kiedy już zaczęliśmy szukać informacji, okazało się, że archiwa są prawie puste albo nieuporządkowane. A niektóre zatonęły podczas powodzi. Po pewnym czasie okazało się to wrocławską specyfiką – archiwa w tym mieście od zawsze były kiepskie. Profesor Michał Jędrzejewski mówi o tym, że we Wrocławiu po wojnie żyło się w niepewności. Panowała atmosfera strachu związana z obawami przed powrotem Niemców. Dlatego niezbyt gorliwie gromadzono dokumenty związane z teraźniejszością.

proj. T. Ciałowiczproj. T. CiałowiczDla mnie to, co robicie, jest szukaniem tożsamości Wrocławia. Bo ta nałożona na niemiecką tożsamość piastowska jest niewiarygodna. Nagle odnajdujecie projektanta, który dzisiaj z powodzeniem mógłby pracować dla IKEI – Ciałowicz projektował dla mas. I mówicie: to on może być częścią naszej nowej tożsamości.
MM
Tadeusz Ciałowicz w wielu momentach dotyka elementów tożsamości Wrocławia, chociaż nie jest awangardowym artystą. Słowo tożsamość jest dla mnie kluczowe, wiąże się bowiem z odpowiedzialnością za miejsce. Socjologowie zgodnie uważają, że tożsamość we Wrocławiu jest słabo wykształcona lub rozmyta. Jest na to wiele dowodów. Po pierwsze, nie istnieje gwara. Po drugie, miasto jest pozbawione pamięci – kiedy się pyta mieszkańców, co było najważniejszym wydarzeniem ostatnich 70 lat, często odpowiadają: „nie wiem” lub „powódź z 1997 roku”. Projektowanie użytkowe (od architektury po projektowanie opakowań) jest ważnym narzędziem wzmacniania tożsamości, bo jest bardzo związanie z codziennością – takie też było projektowanie Ciałowicza.

W ostatnich dziesięcioleciach tożsamością Wrocławia stało się poszukiwanie tożsamości. Dlaczego nie przyznać się do tego, że jesteśmy wielkim laboratorium poszukiwania tożsamości? Czy to nie jest gorący temat współczesnej Europy?

Co proponuje Ciałowicz?
MM
: Z jednej strony realizuje ważny dla Wrocławia mit przybysza ze wschodnich stron, który wpada w wir budowy miasta, relacji i środowisk. To bardzo fajny i unikatowy mit. Taka sytuacja zmuszała do działania kreatywnego, otwartego myślenia o innych, integracji nie tylko ludzi, ale również różnych dziedzictw. Czy to znowu nie brzmi aktualnie? Z drugiej strony nasz projektant proponuje tożsamość oficjalną, propagandową – ma na swoim koncie wiele projektów na zlecenie władzy, jak choćby wymowny dla tamtych czasów neon-slogan „Zwiedzajcie Piastowski Wrocław”. Nie zapominajmy też, że w czasie wojny był w AK.

Tadeusz Ciałowicz przyjeżdża do Wrocławia po wojnie. Jakie miasto zastaje?
KZ
: No jak to jakie? W gruzach, kompletnie zburzone.

MM: Pan Tadeusz przyjechał do Wrocławia w 1948 roku, żeby pracować przy słynnej Wystawie Ziem Odzyskanych. Granic tych ziem od 3 lat bronił prapiastowski duch, pod którego płaszczem wrocławskie cegły wędrowały do odbudowywanej Warszawy.

proj. T. Ciałowiczproj. T. CiałowiczKZ: Ciałowicz był absolwentem architektury wnętrz. Razem z kolegami z roku stanowili grupę projektantów, która odbudowała po wojnie miasto. Nie tylko urządzali sklepy i projektowali meble w restauracjach, ale też opracowali kolorystykę wnętrz przestrzeni użytkowych. Przez to, że były tu same ruiny, mieli mnóstwo pracy. I to w trudnych warunkach – niedobory materiałów są legendarne. Ciałowicz był z rocznika pierwszych absolwentów nowej katedry, która, jak na swoje warunki, była nowoczesna i progresywna. Każdy z tego pierwszego pokolenia projektantów był wszechstronnie wykształcony. Potrafili zrobić wszystko – od projektów graficznych, znaków, przez projektowanie mebli wnętrz, neonów, po metaloplastyki.

Nazywacie Ciałowicza projektantem totalnym.
KZ
: Tak. Z tej katedry wywodzą się projektanci graficzni, fotografowie, scenografowie. Ciałowicz ukończył tę uczelnię w 1954 roku, czyli w okresie, kiedy ruiny zostały w końcu uprzątnięte. Wrocław nie został, tak jak Warszawa, odbudowany tuż po wojnie. Jeszcze przez wiele lat miasto było zniszczone. W latach 50. w końcu zaczęto myśleć o urządzaniu nowych wnętrz od strony projektowej i plastycznej.

Ciałowicz przez chwilę również uczył.
Kalina:
Ten epizod trwał pięć lat. Prowadził pracownię kompozycji na Wydziale Architektury Wnętrz. Był zaangażowanym i wymagającym wykładowcą – tak wspominają go byli studenci, to też widać na zdjęciach.

„Zwiedzajcie Piastowski Wrocław. Tadeusz Ciałowicz – projektant totalny”, Marian Misiak, Kalina Zatorska.  Fundacja 102, 283 str., w księgarniach od  lipca 2016.„Zwiedzajcie Piastowski Wrocław. Tadeusz Ciałowicz – projektant totalny”, Marian Misiak, Kalina Zatorska.  Fundacja 102, 283 str., w księgarniach od  lipca 2016.Na wystawie i w katalogu pokazujecie wiele projektów Ciałowicza – od mebli, przez neony, aż po plakaty i wnętrza. Powiedzmy sobie szczerze: to nie był wybitny projektant. Jednak robicie z niego ikonę.
KZ
: Pewnie z powodu bardzo silnej obecności, a jednocześnie anonimowości jego projektów w powojennym mieście. Na pewno bez projektów Ciałowicza powojenny Wrocław wyglądałby inaczej. Jego twórczość jest wrocławskocentryczna, mało tego – jest wrocławiotwórcza.



MM: Ikoniczny jest też u niego etos pioniera. Pan Tadeusz przecierał szlaki i odbudowywał. Inna jest aktualna rzeczywistość, ale takie zacięcie może być inspirujące.



A inni projektanci?
KZ
: Malarstwo Ryszarda Gachowskiego było wszędzie. Robił gigantyczne malowidła ścienne. Między innymi na kinie Śląsk czy na poczcie w rynku. Te projekty były bardzo widoczne, ale pozostawały anonimowe. Wszyscy znali przecież neony „Uśmiech za uśmiech” czy „Dobry wieczór we Wrocławiu”, ale czy ktoś się zastanawiał nad ich projektantami? Akurat te dwa neony powstały z inicjatywy samego projektanta – Janusza Tarantowicza. Były i są elementem miejskiego pejzażu, z którym wrocławianie byli bardzo żżyci. Pamiętam, że gdy neon „Dobry wieczór” przestał świecić, a ówczesny szef Biura Promocji Miasta niefrasobliwie stwierdził, że to żaden symbol i można go zastąpić czymś innym, podniosło się larum. I bardzo dobrze. Czy z nostalgii za PRL-em? Nie sądzę, pewnie z powodu więzi z czymś, co jest częścią lokalnej ikonosfery i tożsamości właśnie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.