Ezomieszczanie
Anne Marthe Widveyc / CC BY-NC 2.0

18 minut czytania

/ Obyczaje

Ezomieszczanie

Jakub Bożek

Wiara w magię towarzyszyła klasie średniej w momentach przełomu i niepewności. To nie przypadek, że w porewolucyjnej Francji pączkowały loże masońskie, a w latach 90. różne ezoteryczne bziki opanowały kraje postkomunistyczne

Jeszcze 5 minut czytania

Pod koniec XIX wieku Bóg może i umarł, ale duch miał się świetnie. Sensu życia i wieczności poszukiwano w magicznych rytuałach, nowych kultach i zakonach czy na popularnych wykładach. Wierni odpływali z kościołów, ale takie wydarzenia, jak wykłady Henriego Bergsona w paryskim Collège de France przyciągały tłumy studentów i członków socjety. Filozof roztaczał przed nimi wizję duchowej esencji istniejącej poza czasem i przestrzenią, a także poza zasięgiem narzędzi nowoczesnej nauki. Nie tylko Paryż ogarniała gorączka nowej duchowości. W wiktoriańskiej Anglii szacowni mieszczanie machali magicznymi różdżkami, wyruszali w podróże astralne i przyłączali się do pączkujących wokół stowarzyszeń ezoterycznych. Siostra Bergsona, Mina, została jedną z pierwszych członkiń najszacowniejszego z nich, Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku (zresztą z Zakonem związała się również osobiście, wyszła za mąż za jednego z trzech współzałożycieli, MacGregora Mathersa). Miała tam godne towarzystwo, bo w szeregach Zakonu znaleźli się William Butler Yeats czy Aleister Crowley. Co ciekawe, sfałszowany mit założycielski Zakonu miał moc tak wielką, że uwiódł nawet samego Mathersa. Nazwa Zakonu miała wywodzić się od starej niemieckiej loży masońskiej przewodzonej przez niejaką Annę Sprengel z Norymbergii. Naturalnie sama Sprengel, jak i jej zakon, zostały zmyślone przez kolejnego założyciela Złotego Brzasku, Williama Westcotta. Mathers zapewne o tym nie wiedział, bo gdy na jego drodze pojawili się domniemani potomkowie pani Sprengel, bez zastanowienia przyjął ich do najbardziej wewnętrznego kręgu Zakonu, nieświadomy faktu, że zawierzył oszustom i naciągaczom, którzy za cel obierali sobie sekty i organizacje ezoteryczne.

Niesamowite, jak wielki wpływ miały idee ezoteryczne na belle époque. Nowa duchowość angażowała wszystkie klasy społeczne, od bogaczy i ludzi władzy do biedaków. Szef niemieckiego sztabu generalnego, generał Helmuth von Moltke (młodszy), razem z żoną wierzył w synkretyczne idee Towarzystwa Teozoficznego. Jego założycielka, madame Helena Bławatska, zmieszała duchowość Zachodu ze wschodnim mistycyzmem oraz nowoczesnymi teoriami naukowymi. Pociągał ją ewolucjonizm, któremu nadała wymiar polityczny; wierzyła w cykl rozwoju cywilizacji – w jego toku rasy i kultury rosły w siłę i upadały i nic nie można było na to poradzić. Usposobiony melancholijnie von Moltke – gdy Kaiser nominował go na szefa sztabu, zarzekał się, że nie mógł znaleźć mniej właściwego człowieka na to stanowisko – ufał temu poglądowi bezgranicznie i zbliżającą się I wojnę światową widział jako konieczny element cyklu. Z żoną spierał się o nadchodzącą duchową przemianę ludzkości, ona widziała cel, on drogę ku niemu: „Ludzkość przeleje wiele krwi i dozna wielu cierpień, zanim dojdzie tak daleko” (cytuję za „The War That Ended Peace” Margaret MacMillan). W carskiej Rosji dworską politykę zdominował Rasputin, hochsztapler, egzorcysta, mistyk, wielki pacyfista. Stanowczo sprzeciwił się zaangażowaniu Rosji w I wojnę bałkańską. Jednak gdy w lipcu 1914 roku rozstrzygała się kwestia mobilizacji rosyjskiej armii, Rasputina nie było przy Mikołaju II – tego samego dnia, gdy dokonano zamachu na Franciszka Ferdynanda, szalona kobieta dźgnęła Rasputina w brzuch. Tyle klasy wyższe.

Nowoczesna ezoteryka oddanych wyznawców znalazła również wśród klasy średniej i mieszczaństwa. To zaskakujące, jak chętnie szukały one łączności z nieboskim absolutem. I na odwrót: to zaskakujące, jak wiele praktyk ezoterycznych nosi ślady przyzwyczajeń i wartości klasy średniej, czego doskonałym przykładem jest chociażby Hermetyczny Zakon Złotego Brzasku. Zakon w gruncie rzeczy działał jak magiczny uniwersytet – skodyfikowanej i zsyntezowanej wiedzy o kabale, gnostycyzmie, alchemii i innych magicznych tradycjach uczono w systemie szkolnym, a adepci przechodzący na kolejne poziomy musieli udowadniać, że zaznajomili się z obowiązującym materiałem. Na program nauczania składały się nie tylko wyciągi z renesansowych traktatów i grimuarów, ale także same techniki uczenia się i zapamiętywania nawiązujące do renesansowego teatru pamięci (dziękuję Dariuszowi Misiunie za tę informację – J.B.). Również same praktyki magiczne zyskały mieszczański polor. W nowoczesnej magii Zakonu kluczową rolę odgrywała wyobraźnia, kreatywność i samowiedza, nieco na przekór starszej magii, w której kontakt maga z siłą wyższą zawsze zapośredniczała jakaś trzecia strona, na przykład anioł lub demon. „Aby osiągnąć wiedzę o boskości, potrzebna jest doskonała wiedza o sobie” – tymi słowy Moina Mathers zwracała się do młodych adeptów Zakonu. Yeats pisał w podobnym duchu o nadejściu nowej ery wyobraźni: „Wiek krytycyzmu [naukowego] przeminie, w jego miejsce nastanie wiek wyobraźni, emocji, nastrojów, objawień”. Nie sposób pominąć też innych mieszczańskich fundamentów nowoczesnej ezoteryki, w tym feministycznego. W Hermetycznym Zakonie Złotego Brzasku kobiety przyjmowano jako pełnoprawne członkinie mogące uczestniczyć we wszelkich obrzędach, choć wcześniej kobietom w magii przypadała raczej rola mediów czy jasnowidzek wypatrujących przyszłości w kryształowych kulach. Kolejnym z tych fundamentów nieoczekiwanie była… nauka.

W okresie belle époque i kilku pierwszych lat po I wojnie światowej ezoterycy znaleźli sprzymierzeńców wśród uznanych naukowców. W Wielkiej Brytanii sir Olivier Lodge, fizyk i wynalazca, pionier łączności bezprzewodowej (skonstruował bezprzewodowy telegraf kilka lat przed Guglielmo Marconim), zajmował się również zjawiskami parapsychicznymi. Zrozpaczony po śmierci syna Raymonda w drugiej bitwie pod Ypres, wierzył, że można uzyskać kontakt z zaświatami za pomocą metod naukowych, czemu zresztą poświęcił bestsellerową książkę. We Francji noblista Charles Richet prowadził badania nad ektoplazmą – lepką substancją zapośredniczającą świat duchowy i cielesny. Podobno podczas transu wydzielały ją organy płciowe co bardziej znanych kobiet-mediów, jak na przykład słynnej Evy C., gruntownie przebadanej przez zastęp antropologów i neurologów. Wśród naukowców przyjmujących możliwość istnienia świata innego niż doczesny znalazł się także Thomas Edison, który próbował skonstruować aparat do komunikacji z duchami, „oczywiście, o ile są one skłonne do rozmowy” – jak stwierdził. Jego sceptycyzm nie przeszkodził jednak innym w naiwniej wierze w to, że nowe technologie komunikacji i media pozwolą w końcu skomunikować się z martwymi; takie nadzieje pokładano w fotografii, telefonii czy w radiu.

Największym wydarzeniem pierwszego dwudziestolecia XX wieku na przecięciu spirytyzmu, ezoteryki i nauki był jednak konkurs szacownego magazynu „Scientific Amercian” poszukującego prawdziwego, nieudawanego medium. Nie było to byle co, „Scientific American” był bowiem amerykańską instytucją, z której wyrokami należało się liczyć, co redakcja udowadniała wielokrotnie. Piękna jest choćby historia sporu magazynu z nowojorskim ratuszem o metro. Gdy urzędnicy wyśmiewali się z pomysłu na podziemną kolej, ekipa „Scientific American” zbudowała działający prototyp w tunelu wykopanym pod Broadwayem. Cena przejazdu wynosiła 25 centów. Nic więc dziwnego, że nowy pomysł redakcji wzięto jak najbardziej na poważnie. Duchologiczne fenomeny miały być badane przez specjalną komisję złożoną z ludzi nauki, ekspertów od spirytyzmu, a także… Harry'ego Houdiniego, najsłynniejszego prestidigitatora wszech czasów. Houdini nie cierpiał nowoczesnego spirytyzmu, który uważał za szwindel, w dodatku przypominający mu czasy, gdy klepał biedę i sam naciągał gawiedź na tanie sztuczki z duchami. Sama historia konkursu jest długa i poplątana na tyle, że u jej końca w 1926 roku publiczność zdążyła znudzić się magią. Na kolejny magiczny renesans trzeba było czekać grubo ponad 30 lat.

W latach 60. magiczna (nie)rzeczywistość straciła legitymizujące wsparcie nauki. No, może nie tak do końca, bo wciąż powstawały takie książki, jak „Tao nauki” Fritjofa Capry, szukającego związków między filozofią Wschodu a fizyką kwantową. Miały one jednak charakter kontrkulturowy, w głównym nurcie zaś metody ezoteryczne i naukowe rozjechały się bezpowrotnie. Oba światy istniały oczywiście nadal, ale jakby obok siebie, bez możliwości kontaktu. To rozdwojenie widać choćby w historii Jacka Parsonsa, fizyka amatora prowadzącego badania nad stałym paliwem rakietowym i członka zespołu badawczego Laboratorium Napędu Odrzutowego NASA. Parsons był nie tylko genialnym dyletantem, miał również radar wyczulony na rzeczywistość duchową i różnego rodzaju praktyki okultystyczne, czary i magię seksualną. Dom w Pasadenie, przy „ulicy milionerów”, zamienił w rodzaj taniego hostelu zamieszkiwanego przez podobnych mu oryginałów i protohipisów. Jednym z nich był nie kto inny tylko L. Ron Hubbard, pisarz science fiction i pierwszorzędny fantasta, którego arcydziełem był jego własny życiorys. Parsons czcił Aleistera Crowleya, jego doktrynę Thelemy („Czyń swoją wolę, niechaj będzie całym prawem”) i opisywane przez niego rytuały, które jednak zmieniał wedle własnych – często cielesnych – potrzeb. Razem z Hubbardem odprawili więc ceremonię „Babalon w działaniu”, w wyniku której chcieli sprowadzić na ziemię Antychrysta. Lawrence Wright w książce „Droga do wyzwolenia” opisuje ją w najdrobniejszych szczegółach:

Zadaniem Hubbarda w ramach ceremonii, najprawdopodobniej wspomaganej narkotykami i środkami halucynogennymi, było nawiązanie łączności z boginią Babalon, podczas gdy Parsons przeprowadzał „inwokację różdżką posyłającą materię na talizman” – co oznaczało po prostu masturbację nad kawałkiem pergaminu. Zwykle robił to dwukrotnie w ciągu jednej nocy.

I zaskoczenie! Bogini faktycznie się pojawiła w postaci pięknej Marjorie Cameron, którą zwabił awanturniczy urok legendy o Parsonsie – jej znajoma mieszkała z nim pod jednym dachem. W ramach ciągu dalszego ceremonii Hubbard i Parsons uprawiali z nią seks na ołtarzu, przy świecach i kadzidle, i tak trzy dni z rzędu. Cameron wreszcie zaszła w ciążę, ale Antychryst nie ucieleśnił się, bo Parsons przekonał ją do aborcji. Gdy Crowley usłyszał o poczynaniach swoich wyznawców, pomstował: „Do szału mnie doprowadza myśl o głupocie tych durni”. Swoją drogą lubił chyba smagać wyzwiskami ludzi, z którymi kiedyś żył blisko. Po tym, jak ostatecznie odszedł z Hermetycznego Zakonu Złotego Brzasku, pisał, że jego członkowie „uosabiali esencję mieszczańskiej nijakości” (uprzejmy wyjątek zrobił dla Mathersa).

Z drugiej strony w latach 60. ezoteryczne zainteresowania klasy średniej rozgorzały na nowo. Przybrały one jednak nową formę, dużo bardziej zindywidualizowaną, nastawioną ku wnętrzu i psychice, a nie ku zaświatom czy absolutowi. Naturalnie ślady tej tendencji znaleźć można już w belle époque: psycholog William James współzakładał American Society for Psychical Research, stowarzyszenie naukowe skoncentrowane na zjawiskach parapsychicznych, a polski filozof, znawca Platona Wincenty Lutosławski był okultystą. Nowa duchowość lat 60. miała więc solidną podbudowę. I sympatyczne miejsce narodzin: kalifornijski Instytut Esalen, malowniczo położony na klifie wbijającym się w Pacyfik. Działające do dziś Esalen to wszystko po trochu: kompleks spa, ezoteryczny think tank, centrum humanistycznej psychologii grupowej, szkoła masażu, ośrodek psychodelicznego tripu, wreszcie ważny punkt zbiorowej wyobraźni, budowanej dzięki książkom, filmom, bywalcom (Jane Fonda miała romans z współzałożycielem Instytutu Dickiem Price'em, Henry Miller przychodził, żeby przeprać ciuchy) i ich ekscesom. To ostatnie niezbyt podobało się założycielom Esalen, Michaelowi Murphy'emu i wspomnianemu już wcześniej Price'owi, więc od czasu do czasu podejmowali oni próby odnowy moralnej, na przykład podczas „Nocy dobermanów”, kiedy przerwali gejowską orgię, szczując jej uczestników psami (w promocji skromności cielesnej i duchowej brała udział również Joan Baez).

Esalen mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby nie przykry incydent z młodości Price'a. W latach 50. w wyniku załamania nerwowego leczył się psychiatrycznie, w szpitalu traktowano go zastrzykami z insuliny i wstrząsami elektrycznymi. Nigdy o tym nie zapomniał, nigdy też nie wybaczył ojcu, który zmusił go do „leczenia”. Zerwał kontakty z rodziną i wyjechał do San Francisco, gdzie na jednym z licznych seminariów poznał Murphy'ego. Ich zainteresowania i biografie kształtowały program Esalen: Price ciągnął ku nowemu, nieopresywnemu modelowi zdrowia psychicznego; Murphy ku nowej duchowości pozszywanej ze wschodnich i zachodnich doktryn. Wyszedł im z tego New Age synkretyczny zestaw praktyk cielesnych i duchowych: od technik masażu Idy Rolf do konfrontacji pod patronatem Fritza Perlsa, psychoterapeuty od terapii Gestalt. Wszystko to miało przysłużyć się samoulepszeniu i rozwojowi osobistemu, a jako że Esalen powstało w latach 60., to w utopijnym duchu na drugą nogę dołożono postęp społeczny. Instytut włączał się więc w inicjatywy edukacyjne (dzięki współpracy z Fundacją Forda prowadzono tam szkolenia dla nauczycieli i przedszkolanek), w działania ruchów na rzecz równości rasowej i praw pacjentów, organizacji feministycznych czy pacyfistycznych. Pod koniec lat 80. Murphy zorganizował nawet prywatną wycieczkę Borysa Jelcyna do Stanów Zjednoczonych w ramach wymiany między Wschodem a Zachodem.

Dziś Esalen to trochę skansen duchowości lat 60., ale wciąż czynny i miejscami wpływowy. Hillary Clinton jeszcze jako pierwsza dama spotkała się w Białym Domu z psycholożką związaną z Instytutem, która podczas warsztatu skłoniła ją do wyobrażenia sobie rozmów z Gandhim i Eleanor Roosevelt – naturalnie w celu rozwoju duchowego itd. To, że miliony zamożniejszych Amerykanów określają się dziś jako „uduchowieni i niereligijni”, też jest bez dwóch zdań zasługą Instytutu. Trudno nie odnieść wrażenia, że wszystkie coachingi, programy rozwoju osobistego i inne duchowe rozrywki ulubione przez klasę średnią wyszły świeże i pachnące z bąbelkowej kąpieli w Esalen. A że po drodze trochę się przybrudziły… to normalna kolej rzeczy.

Wiara w magię towarzyszyła klasie średniej w momentach przełomu i niepewności. To nie przypadek, że w porewolucyjnej Francji pączkowały loże masońskie – do 600 z nich należało jakieś 30 tysięcy osób. Pasowało to do rozpolitykowanego i optymistycznego nastroju tamtych czasów. O związkach masonerii oraz iluminatów z socjalizmem pięknie opowiadał przecież chociażby pan Settembrini z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna:

Idea wolnomularstwa nie była apolityczna nigdy, w żadnej epoce, i nie mogła nią być, a jeśli sądziła, że jest, to nie rozumiała własnej istoty. Czymże jesteśmy? Budowniczymi i ich pomocnikami przy budowie. Cel wszystkich jest jeden, doskonałość całości jest podstawową zasadą zbratania. Jaka jest ta doskonałość i jaka budowa? Lege artis wzniesiona budowa społeczna, udoskonalenie ludzkości, nowa Jeruzalem? 

Forma nowej duchowości zależała więc od epoki i potrzeb ludzi w niej żyjących. Powszechne zainteresowanie spirytyzmem po I wojnie światowej jest w tym kontekście zrozumiałe. Dotyczyło ono nawet takich postaci, jak Arthur Conan Doyle, którego Sherlock Holmes był przecież uosobieniem sceptycznego, racjonalnego rozumu. A jednak Doyle po śmierci syna – przeżył bitwę pod Sommą, ale zmarł na zapalenie płuc – nawrócił się na spirytyzm. W latach 60. praktyki ezoteryczne nabrały swobodniejszego i bardziej kolorowego charakteru, co licowało z rewolucją hipisowską powstałą w wyniku reakcji na sztywne lata 50. i pojawienie się nowej rynkowej niszy, czyli nastolatków dysponujących całkiem przyzwoitymi pieniędzmi. I znowu to nic dziwnego, że relacje rock'n'rolla i okultyzmu były dość namiętne. Nic dziwnego też w tym, że w latach 90. różne ezoteryczne bziki opanowały kraje postkomunistyczne. W Rosji były milicjant z Krasnodaru założył sektę, która nawet dziś ma ponad cztery tysiące wyznawców. Wśród nich nie brakuje artystów, aktorów, muzyków rockowych czy malarzy. Mieszkają w komunie w górach przy granicy z Mongolią, w Mieście Słońca (wspaniale opisuje je Peter Pomerantsev w „Jądrze dziwności”). W Polsce ezoteryczny szał tamtych dni przypomniała Olga Drenda w „Duchologii polskiej”. I choć opisywała raczej nową duchowość w wydaniu popularnym, wręcz jarmarcznym, jest jasne, że taki właśnie charakter miała ówczesna klasa średnia uwiedziona batonikami Mars i obietnicami energetycznych błogosławieństw Kaszpirowskiego (moja raczej niereligijna rodzina zabrała moją raczej głęboko wierzącą, i niestety równie chorą, babcię na seans w Hali Sportowej, co pamiętam do dziś, przede wszystkim ze względu na skomplikowany aspekt logistyczny całej tej operacji). Dopiero później New Age dla klasy średniej zaczął wyraźnie odróżniać się od tego ludowego. Miało to jakiś związek z pojawieniem się kolorowych magazynów drukowanych na eleganckiej kredzie.

Na koniec spróbujmy czegoś odwrotnego. Skoro da się coś powiedzieć o duchowości na podstawie historycznego i kulturowego kontekstu, być może da się też zrobić na odwrót? Gdy pisałem ten artykuł, konsultowałem się z Olgą Drendą, która podsunęła mi kilka interesujących polskich duchowych trendów. Wśród nich jest i wiara w Prasłowian, dotychczas raczej niszowa i obowiązująca wśród miłośników Stanisława Szukalskiego, i katolicki, konserwatywny coaching. (Kto ciekaw paradygmatu, niech sprawdzi „konferencję dla kobiet z wartościami” o wdzięcznej nazwie „Być Kobietą Urzekającą”). Zagadka: co nam to mówi o Polsce A.D. 2016? 

Bardzo dziękuję Oldze Drendzie i Dariuszowi Misunie za rozmowy i mnóstwo ciekawych tropów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.