Wolność to styl życia

10 minut czytania

/ Film

Wolność to styl życia

Rozmowa z Lavem Diazem

W życiu można snuć sobie plany, a potem i tak nic z nich nie wyjdzie. Kiedy wreszcie zrozumiesz tę prostą prawidłowość, będą z ciebie ludzie – mówi zwycięzca tegorocznego festiwalu w Wenecji

Jeszcze 3 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Lubisz rosyjskich klasyków? W „Norte, koniec historii” nawiązałeś do „Zbrodni i kary”, teraz zainspirowało cię natomiast krótkie opowiadanie Lwa Tołstoja.
LAV DIAZ: Nazywało się „Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy” i… wcale go nie pamiętam. Nie pamiętam nawet, jak nazywali się bohaterowie. Ale była w nim mowa o tym, że nie wiemy, czym tak naprawdę jest życie. To przesłanie tego filmu. Każdy z nas ma jakąś teorię na temat otaczającej nas rzeczywistości i każda z tych teorii jest błędna. Nasze życie to nie prosta linia mająca swój początek i koniec, tylko niekończący się cykl zdarzeń opartych na przypadku. Dlatego nie można niczego uważać za pewnik – wystarczy sekunda, by wszystko nagle uległo zmianie. Gdyby wybuchła tu bomba, może ktoś z nas by przeżył. Ale dlaczego właśnie on? Rosyjscy pisarze doskonale wiedzieli o tym, że w życiu można snuć sobie plany, a potem i tak nic z nich nie wyjdzie. Kiedy wreszcie zrozumiesz tę prostą prawidłowość, będą z ciebie ludzie.

W rosyjskich powieściach istotny jest nie tylko główny wątek – zawierają w sobie cały wszechświat. Często powtarza się, że nie można oddać tego w kinie. Zgadzasz się z tym?
Większość adaptacji Tołstoja czy Dostojewskiego skupia się tylko na jednym elemencie. Takie podejście wymaga chłodnego, analitycznego spojrzenia, bo patrzysz wtedy na powieść jak na ciało, które masz poddać sekcji. Ja tak nie robię. W tej literaturze najbardziej lubię właśnie nieskrępowanie. Wątki po prostu sobie płyną i występują z brzegów. W „Norte, koniec historii” mój bohater rzeczywiście przypomina Raskolnikowa, przeżywa podobne dylematy. Ale potem pojawiają się też inne tropy.

Robiąc filmy, staram się zachować otwartość. Przez pewien czas mogę podążać jedną ścieżką, ale potem skręcam w inną i wcale nie muszę od razu wiedzieć, dokąd mnie zaprowadzi. Kiedy malujesz, masz przed sobą puste płótno, a nie szkic, który tylko wypełniasz kolorem. Pracujesz, a następnego dnia spoglądasz na obraz i nagle widzisz, że potrzebuje więcej czerwieni. Więc ją dodajesz.


Kino wymaga jednak planowania.
Może zamiast tego porozmawiamy o szamponach do włosów? Będzie prościej (śmiech). Mój proces jest bardzo organiczny. Wpadam na jakiś pomysł, coś mnie zainspiruje. To wystarcza. Nie oznacza to jednak, że nie zdarza mi się potem zmienić zdania. Na planie ciągle wprowadzam poprawki i jestem otwarty na sugestie innych. Po co się ograniczać? Kiedy zaczynasz pracę nad filmem, nie jesteś w stanie przewidzieć, z czego będzie warto skorzystać i na co skierować kamerę. Dlatego nigdy nie korzystam ze storyboardów. Pieprzyć je! Tak – możesz mnie zacytować.

Twoje filmy zawsze w pewnym stopniu dotyczą tego, co dzieje się lub działo na Filipinach. Dlaczego?
Musimy pamiętać o tym, co spotkało nasz kraj. Sam dorastałem w okresie stanu wojennego [wprowadzonego przez Ferdinanda Marcosa – przyp. red.]. Najłatwiej byłoby pewnie o wszystkim zapomnieć, ale to błędne koło. Kiedy o niej zapominamy, historia lubi się powtarzać. I zwykle nie wynika z tego potem nic dobrego.

Lav Diaz

Filipiński filmowiec. Urodził się w 1958 roku w Datu Paglas, Maguindanao.  Debiutował w 1998 roku, od tamtego czasu nakręcił kilkanaście filmów. Zdobywca wielu prestiżowych nagród, słynie z tego, że jego filmy trwają zazwyczaj trochę dłużej niż klasyczne 2 godziny.   W najnowszym filmie, „The Woman Who Left”, nagrodzonym Złotym Lwem na tegorocznym festiwalu w Wenecji, Diaz opowiada o zemście.  Skazana na dożywocie była nauczycielka Horacia (Charo Santos-Cancio) od 30 lat przebywa w więzieniu. Gdy do popełnienia zbrodni, o którą ją oskarżono, niespodziewanie przyznaje się ktoś inny, kobieta wreszcie wychodzi na wolność. Nie zamierza jednak zapomnieć o wyrządzonej krzywdzie.

Filipińczycy w twoim wieku nie chcą rozmawiać o przeszłości. Zupełnie ich to nie interesuje. Nie twierdzę, że nie należy patrzeć przed siebie, ale nie możemy zupełnie odcinać się od tego, co było. Ja na pewno nigdy tego nie zrobię. Przeszłość mnie ciekawi. Przyglądam się jej tak, jak przyglądam się moim rodakom i naszej kulturze – przez lupę. To ważne, bo w przeciwnym razie gubimy gdzieś naszą tożsamość. Kiedy zgniją korzenie, nawet najsilniejsze drzewo w końcu runie. W życiu trzeba mieć jakieś zaczepienie.

To przekonanie, które podziela wielu filipińskich filmowców. Ostatnio udało mi się porozmawiać z Gutierrezem Mangansakanem II, który powiedział, że nauczył się od ciebie jednego: nigdy nie iść na kompromis.
Kompromis to trucizna, która cię pomału wykańcza. Zatruwa duszę i na dobre przeinacza twoją osobowość. Młodzi ludzie nigdy nie powinni dać sobie wmówić, że jest inaczej. Na kompromis mogą sobie iść prostytutka i jej stręczyciel, ale dla artysty zwykle oznacza to koniec.


Czy właśnie dlatego twoje filmy są tak długie? „Kołysanka do bolesnej tajemnicy”, którą zaprezentowałeś w Berlinie, trwała osiem godzin. „The Woman Who Left” – zaledwie cztery. Nie wydaje ci się, że zniechęcasz tym swoich odbiorców?
Pokaż mi reżysera, który robiąc filmy, myśli o widzach. Jeśli taki istnieje, jest z niego skończony dureń. Przecież postępując w ten sposób, od razu idziesz na ten pieprzony kompromis! Jeśli nie stawiasz widzom żadnych wyzwań, jeśli nie potrafisz zaproponować im niczego nowego, twoja praca nie ma sensu. Gdybym tak zrobił w przypadku tego filmu, powstałaby z tego jakaś telenowela. „Horacia wychodzi z więzienia i postanawia zabić zdradzieckiego Rodrigo – nie przegap kolejnego odcinka!”. Nie chcę odwalać chałtury, tylko pokazywać prawdziwe życie. A ono nie składa się ze scen akcji, tylko z dłużyzn i dygresji. Horacia ma przed sobą jasny cel, ale nie osiągnie go od razu. Ty też nie wstałaś rano i nie przyszłaś na wywiad: wstałaś, szukałaś czegoś do zjedzenia, wysłałaś jakiś tekst, ktoś z tobą rozmawiał, może nawet śmiertelnie cię znudził. Na każdą wykonywaną przez nas czynność składa się tyle etapów, że na samą myśl najchętniej byśmy z niej zrezygnowali.

Po co ci więc ta sensacyjna otoczka?
Opowiadam o ludziach, a zemsta jest jednym z najbardziej ludzkich odruchów. Mamy w sobie nienawiść. Kiedy spotyka cię niesprawiedliwość, budzi się w tobie gniew – tak już jesteśmy skonstruowani. Horacia spędziła za kratkami 30 lat, skazana za zbrodnię, której nie popełniła. Więc co robi, gdy wreszcie wychodzi na wolność? Zaczyna szukać osoby, która za to odpowiada. To bardzo ludzkie. Jednocześnie jednak czas spędzony w więzieniu robi z niej inną, może nawet dużo lepszą osobę.

No właśnie, twoi bohaterowie to kobiety z przeszłością i mężczyźni po przejściach. Żyją w strasznych warunkach, ale mają w sobie jednocześnie bardzo dużo ciepła.
Nie znoszę używać tego słowa, ale tak właśnie jest: w tym filmie jest nadzieja. Bez względu na to, co robisz i jak wygląda twoje życie, zawsze masz nadzieję na lepsze jutro. Najlepiej wyraża to chyba postać tego nieszczęsnego sprzedawcy balotów. Rzadko udaje mu się coś sprzedać, ludzie wciąż go okradają, a on i tak każdej nocy wychodzi na ulicę. Bo może dziś będzie inaczej. Może wreszcie uśmiechnie się do niego los, a sprawiedliwości stanie się zadość. Nie uważam takiej wiary za głupią, nie wyśmiewam się z jego naiwności. Nadzieja sprawia, że jego życie ma sens. Co z tego, że nic z tego nie wynika. Przynajmniej ma na co czekać.

 

Czas nie stoi jednak po jego stronie. Akcja filmu toczy się w 1997 roku, kiedy Filipiny przeżywały prawdziwą plagę porwań. Czemu postanowiłeś wrócić do tego okresu?
Dużo czytałem o tamtych latach. Hongkong ponownie stał się częścią Chin, Filipińczyk zamordował Gianniego Versace, księżna Diana zginęła w wypadku samochodowym. W „The Woman Who Left” pokazuję, co się wtedy działo, ale jednocześnie skupiam się na teraźniejszości. Bo kino zawsze jest przede wszystkim teraźniejszością. Może właśnie dlatego zawsze uwielbiałem filmy Tarkowskiego – bawił się w nich pojęciem czasu. Jak powiedział kiedyś André Bazin: „Śmierć to zwycięstwo czasu”. Ale religie uczą nas, że w śmierci jest też odrodzenie, więc czas stanowi dla nas pewną zagadkę.

W „The Woman Who Left” po raz kolejny zdecydowałeś się na czarno-białe zdjęcia. Mają w sobie coś z niemieckiego ekspresjonizmu.
Uwielbiam te filmy – bardzo mnie inspirują. Niemiecki ekspresjonizm miał w sobie pewne nieskrępowanie. Sytuacja polityczna sprawiła, że filmowcy zostali wtedy odizolowani od reszty świata. Stworzyli więc coś zupełnie wyjątkowego i za jego pośrednictwem komentowali zachodzące zmiany. W moim kraju podobną funkcję pełniły komiksy. Wiele osób pyta mnie czasem, czy fascynuje mnie twórczość Sebastião Salgado. Pracowałem kiedyś jako dziennikarz i podoba mi się jego reporterskie podejście, ale prawda jest taka, że przede wszystkim ukształtowały mnie właśnie te czarno-białe komiksy.

Jeśli chodzi o wygląd moich filmów, jestem bardzo zdyscyplinowany. Kiedy dorastałem, kino było dla mnie ucieczką. Oglądałem osiem filmów tygodniowo i wszystkie były czarno-białe. Tak już zostało.

A nieruchome ujęcia?
W kinie łatwo o manipulację. Podczas montażu możesz zmienić wymowę każdej sceny. Tego uczą cię w szkole filmowej – by zawsze mieć w zapasie kilka różnych ujęć. Więc potem robisz zbliżenie twarzy i od razu staje się jasne, co chcesz przez to powiedzieć. Moje ujęcia są nieruchome, bo tylko wtedy aktorzy mogą zdobyć się na szczerość. Zbliżenia nie są szczere.

Bo od razu wskazują, na co patrzeć?
I mówią, co myśleć. To nudne. Nie twierdzę, że moje filmy są lepsze od innych, ale staram się za wszelką cenę unikać konwencji. Ludzie mówią: „Film powinien trwać dwie godziny, bo nikt go nie obejrzy”. Pieprzyć to. Jeśli wymaga tego historia, mój film będzie trwał czterdzieści godzin. Nie siedzę w więzieniu i mogę robić to, co mi się podoba.

Wolność to pewna utopia, ale może stanowić też styl życia. Kiedy zrobiłem swój pierwszy pięciogodzinny film, wszyscy powtarzali, że jestem skończony. Więc zrobiłem kolejny, który trwał dziesięć. Kino jest elastyczne – to medium, które nie ma ograniczeń. Dlatego trzeba testować jego wytrzymałość. To nie gumka. Nie pęknie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.