Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

STAN WODY: Wrocław

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Kiedy o tym myślę, przechodzi mi nagle ochota na drobne złośliwostki, pojawia się za to, nieco nawet zaskakujące dla mej stoickiej duszy, poczucie straszliwego obywatelskiego gniewu. A gniew we Wrocławiu rośnie właśnie w siłę

Wrocław, może jak żadne inne miasto w ostatnim ćwierćwieczu, zasłużył sobie, żeby w nim bywać. Bywam więc oczywiście, ostatnio skuszony nowo otwartą placówką muzealną – kolekcją polskiej sztuki współczesnej wrocławskiego Muzeum Narodowego w Pawilonie Czterech Kopuł przy legendarnej Hali Stulecia, najważniejszym na terenie Polski zabytku modernistycznej architektury. Uwierzcie, jest co podziwiać, nowe muzeum ma piękne wnętrza. Ale o dziwo, ten tekst nie będzie pełen zachwytu, zamieni się zrazu w skowyt zdradzonego i cierpiącego, człekokształtnego zwierzęcia.

Nie o to idzie – wyjaśnię od razu – że nasza sztuka nowoczesna, co widać tak dobrze pod czterema kopułami, swą skalą nie dosięga przestrzennej jakości niemieckiej architektury sprzed stu lat. Nic to, jej serce jest za to wielkie.

Nie chodzi też o inne drobiazgi, jak choćby to, z czym trudno się przecież pogodzić, że w muzeum, które ma cokolwiek wspólnego ze współczesnością, pani pilnująca ekspozycji na widok 5-letniego człowieka prosi stanowczym tonem o wzięcie dziecka za rękę. A kiedy odmawiam, idzie za nami krok w krok, jak Baba-Jaga, która zazdrośnie strzeże ukrytego w abakanach skarbu. Obchodzimy całą instalację dookoła, ale nie ma nic w środku, żadnego złota ani pieniędzy. Abakany – jedne z najwspanialszych kreatur wytworzonych kiedykolwiek rękoma polskiej artystki – wiszą tutaj na aluminiowym stelażu do scenicznego oświetlenia. Wyglądają dzięki temu jak tania scenografia do wieczornych zawodzeń starej Jagi. Tuż obok, pod spektakularną eliptyczną kopułą, najpiękniejsza i jedna z najbardziej przestronnych przestrzeni w całym budynku zieje pustką.

Takich dziwnych poślizgów jest tu zresztą znacznie więcej, nie warto ich wyliczać, z pewnością – taką miejmy nadzieję – wszystkie te wpadki zostaną niebawem naprawione. Niestety, trudniej będzie z dociągnięciem narracji ekspozycji do współczesności. Zbiory wrocławskiego Muzeum Narodowego urywają się na dobrą sprawę pod koniec lat 80., choć, szczerze mówiąc, również zasoby wcześniejsze pełne są dziur. Chwała, że zostały w ostatnich latach uzupełnione kilkoma ważnymi nazwiskami, jak choćby dwiema pracami Pawła Althamera, szkoda, że nie zdążono jego niezwykłej rzeźby-fontanny podłączyć do wody i prądu. Długi kabel smętnie i bezradnie zwisa z postumentu.

O, złośliwy widzu, który przybywasz nie w porę i czepiasz się drobiazgów! Więc dobrze, pomówmy wreszcie o sprawach zasadniczych. Jest we Wrocławiu drugie muzeum sztuki, które współczesność ma wpisaną w nazwę. Muzeum Współczesne, które od kilku lat działa w tymczasowej siedzibie we wnętrzu poniemieckiego bunkra, ma w swoich zbiorach wszystko to, czego brakuje kolekcji w Pawilonie Czterech Kopuł: stałą wystawę poświęconą Jerzemu Ludwińskiemu – najważniejszemu myślicielowi sztuki, jaki działał we Wrocławiu; zbiór sztuki akcyjnej i wideo; dzieła i bogatą dokumentację niezwykle płodnej wrocławskiej sceny neowangardowej; a przede wszystkim kolekcję, wizję i program mierzenia się ze sztuką najnowszą. O tym paradoksie pisał już obszernie na tych łamach mój kolega Stach Szabłowski. W jednym przynajmniej zdecydowanie się z nim nie zgadzam. To, co Stach nazywa „tryumfem muzeum konserwatywnego nad muzeum krytycznym”, ja określiłbym mianem obopólnej klęski. Błąd jednak nie leży po stronie kuratorów i muzealników, to nie kwestia ich kompetencji, dobrze lub źle dobranych programów i strategii. Problem ulokowany jest wyżej, choć w tym wypadku określenie „na górze” brzmi zdecydowanie na wyrost. W istocie chodzi o dół, głęboką polityczną dziurę w świadomości.

A mogło być tak pięknie. Muzeum Współczesne w pojemnym, nowym gmachu, w bezpośrednim sąsiedztwie Muzeum Narodowego i Muzeum Architektury, w bliskiej z nimi współpracy, włącznie ze wspólnie stworzoną stałą ekspozycją z komplementarnych zasobów tych trzech placówek. To byłoby najlepsze muzeum w Polsce. Muzeum współczesne nie tylko z nazwy. To chyba mi się śniło i miałem wtedy gorączkę? Bo zamiast tego czytam sobie właśnie w wywiadzie z dyrekcją Muzeum Narodowego, że nie uważa innych muzeów w mieście za konkurencję, jest miejsce dla wszystkich. Więc pięknie, niech każdy sobie swoje rzeźby w kąciku skrobie.

Kiedy raptem 5 lat temu Rada Miejska Wrocławia powoływała do życia nowe muzeum dedykowane sztuce współczesnej, prezydent Dutkiewicz mądrze rozprawiał o konieczności kształtowania nowych elit i z dumą podkreślał wysokie, sięgające 5 procent budżetu, zaangażowanie miasta w kulturę. Muzeum Współczesne miało otworzyć nowy, specjalnie wzniesiony gmach w 2016 roku, co byłoby spektakularnym uświetnieniem obchodów Europejskiej Stolicy Kultury. Dożyliśmy szczęśliwie tychże właśnie. Muzeum Współczesne dusi się w tymczasowej siedzibie, a część pieniędzy, która miała wesprzeć budowę właściwego obiektu, została przeznaczona na renowację Pawilonu Czterech Kopuł i otwarcie tam kolekcji powojennej sztuki polskiej Muzeum Narodowego. Można powiedzieć, że plan wykonany został w 200 procentach – zamiast jednego, mamy nawet dwa muzea. Oba ułomne. I kiedy o tym myślę, przechodzi mi nagle ochota na drobne złośliwostki, pojawia się za to, nieco nawet zaskakujące dla mej stoickiej duszy, poczucie straszliwego obywatelskiego gniewu. A gniew we Wrocławiu rośnie właśnie w siłę.

Po próbie przegonienia Doroty Monkiewicz, dyrektorki i współtwórczyni Muzeum Współczesnego, oraz politycznym rozstrzelaniu dyrekcji Teatru Polskiego Wrocław zyskuje intrygujący status miasta, które zarzyna swoje własne, dorodne dzieci. No, nie ma się czym chwalić, ale widocznie i tym razem lokalni polityczni wodzowie chcą być w awangardzie zmian. Niestety, minęły już czasy, kiedy w Polsce kultura i jej instytucje cierpiały z powodu politycznej czy urzędniczej ignorancji. Teraz wszyscy już dobrze wiedzą, do czego może przydać się nowe muzeum, festiwal czy inny spektakularny projekt artystyczny. To jeszcze jedna karta, choć może nie najsilniejsza, którą można pogrywać w politycznym brydżu, komuś w czymś ustąpić, z kimś się przy okazji dogadać, kogoś innego na zapas ozłocić, a przed wszystkimi – pochwalić się.

Odlejcie sobie, Panowie, wrocławski dzwon Zygmunta ze swoich ambicji. Niech Wam zadzwoni złowrogo nad głowami, zanim samorząd zamieni się w samosąd.