Druga linia wsparcia
Truthout.org / CC BY-NC-SA 2.0

19 minut czytania

/ Literatura

Druga linia wsparcia

Rafał Wawrzyńczyk

Książka „cargo, fracht” Cezarego Domarusa jest zapisem postępującego zawłaszczania mowy przez procesy technologiczne i polityczne. Wydaje się, że nikt nie wydobył jeszcze tyle z godzin korporacyjnego bezruchu czy czasu zamrożonego w dyskontach

Jeszcze 5 minut czytania

O tzw. poezji zaangażowanej mówi się teraz i mówi, pisze i pisze. Za moment ukaże się „Zebrało się śliny” – antologia skupiająca młode głosy, które cechuje „szczególna wrażliwość na kwestie społeczne, zainteresowanie najważniejszymi socjoekonomicznymi problemami współczesności”. Ukaże się i – kto wie? – przypieczętuje narodziny formacji „rewolucyjnej”, osobliwej o tyle, o ile nie skupionej wokół jednego pisma, miasta czy środowiska (jak to było np. z „brulionem” czy warszawskimi lingwistami), a sklejonej raczej wysiłkiem młodej krytyki, która nie szczędzi swoich talentów na asystowanie „zaangażowanym” – wyszukiwanie ich i zapewnianie im recenzenckiej oprawy. Bez żartów: tak twórczej i pracowitej krytyki towarzyszącej nie miało żadne pokolenie od dziesięcioleci. Kaczmarski, Kujawa, Staśko, Skurtys „mają swoich poetów” (Kopyt, Bąk, Góra, Witkowska) i nie wahają się ich „używać”. Zaangażowani piszą o zaangażowanych, w obnażaniu mechanizmów ekonomicznej czy genderowej opresji jedni sekundują drugim, młodzi torują drogę młodym.

No właśnie. Można odnieść wrażenie, że front rozpoznań „natury systemu” (politycznego, gospodarczego itd.) przebiega gdzieś w rocznikach 80–90. Dzieją się tam rzeczy burzliwe, jednak nie mniej ciekawe procesy obserwować możemy w twórczości autorów urodzonych dekadę czy kilka dekad wcześniej. Zaczynające się na naszych oczach w intrygujący sposób rozkładać, ale wciąż jeszcze przepotężne cielsko kapitalistycznego Lewiatana na różne sposoby odkształca tory poetyk, wydawałoby się, dosyć już okrzepłych. Być może dochodzi właśnie do zastąpienia obowiązującego od 25 lat paradygmatu „badania języka” paradygmatem nowym: „badania systemu”. (Przepraszam za te toporne taborety, potrzebujemy ich przez chwilę). Najbardziej drobiazgowi powiedzieliby zresztą, że zmiana ta stanowi płynne przesunięcie po tej samej płaszczyźnie: system badamy za pośrednictwem języka, który sam jest wytworem systemu. I mieliby rację.

Ale to poczucie obrócenia sceny, jakiego doznajemy, zagłębiając się w dopiero co wydane „cargo, fracht” Cezarego Domarusa, jest przecież obezwładniające. Zdumienie, jakie odczuwałem, widząc Andrzeja Sosnowskiego  zniżającego się (w moim ówczesnym rozumieniu) w „Domu ran” do wymierzania sprawiedliwości miałkiej współczesności – zdumienie to pamiętam do dzisiaj. Niepokojące – upiorne właściwie – miejsca, w których beton rynkowego Realnego rozrywa jedwabie Wiedemannowej „filozofii wierszem”, nigdy nie występowały w twórczości autora „Pensum” w takim natężeniu, jak w wydanym niedawno „Metrze na Żerań”. To się stało. To właśnie się dzieje. Poezja polska utraciła niewinność (który to już raz?) i prąd znosi ją ku jądru ciemności.

Chcę tu właściwie pisać o książce Domarusa, bo dopiero nad nią zrozumiałem, co się stało. Ponieważ jednak oświetliła mi ona, wstecznie, kilka innych rzeczy, muszę poprosić o kilka minut na szybki nad nimi przelot. Najgłębiej w tle mamy „Dom ran” – książkę zaskakującą w oeuvre Sosnowskiego o tyle, o ile wszyscy spodziewali się, że w swoim dziele rozbicia polszczyzny na atomy autor może iść tylko naprzód, ku polom jakichś kwarków języka, gdzie dochodzą do głosu inne niż „znaczenie” charakterystyki słów (choćby ich, nomen omen, „powab”). Otrzymaliśmy natomiast inspirowaną „Paryskim spleenem” serię krótkich próz, w większości doskonale „zrozumiałych”, będących, według słów samego autora, „reakcją na jakość współcześnie wytwarzanego świata”. Krytyczny i polityczny wymiar tej twórczości nigdy nie brzmiał dobitniej (por. szkic Dawida Kujawy), typowych dla poety gestów uniku nigdy nie było mniej. Można się zastanawiać, czy w swoim imitatorskim mistrzostwie nie zbliżył się Sosnowski do branych pod lupę języków mediów, reklamy itd. tak bardzo, że ironicznej luki nie jesteśmy już w stanie dostrzec. Jak by jednak nie było, ironia ta (n a w e t  jeśli to ironia) brzmi nieraz w tomie głucho. Zdumiewająco głucho:

W ten sposób jego pozytywne emocje zawsze są gwarantowane. Nawet jeśli zjawił się ktoś pozornie wyzbyty pragnień czy marzeń, czeka go prawdziwa eksplozja niezapomnianych wrażeń.

Czy można to złożyć na karb naszego, czytelniczego, dysonansu, istotą którego byłoby ujrzenie poety tak „pozaziemskiego” (takim go pokochaliśmy) przy pracach, które podświadomie rezerwowaliśmy dla autorów innych, bardziej… przyziemnych? Czy może – wracamy na kurs – natknął się tu Sosnowski na miejsca, w których ironia nie działa, jej przedmiot jest bowiem obiektem tak pustym (niskim, miałkim, żenującym, you name it), że strategia „przemówienia jego głosem” w celu „zdyskredytowania go” zwraca się przeciwko jej dysponentowi – tak jak w przypadku śmieszków reporterów TVN z „pisowskiego luda”?

Powiedzmy tak: są to próżnie wytworzone przez sam system, kurzawka języka oderwanego dawno od człowieka, zjawisko należące, w zasadzie, do nieożywionej części świata. Czy można ironizować na temat komunikatu telemarketera, który w zasadzie jest robotem? Powiedzmy tak: o kształcie systemu wnioskujemy w „Domu ran” najwięcej z miejsc, w których „Dom ran” nie działa. Sosnowski zna tysiące odmian ironii – to w końcu on nauczył nas tych wszystkich cudzysłowów – a jednak spośród wszystkich barw, jakie ma w palecie, najsilniej działa tu być może barwa null, puste miejsce, gdzie farba nie chce się trzymać. Inscenizacyjna machineria języka identyfikuje w tomie mnóstwo wynaturzeń systemu (począwszy od historii Zabaweczki po Sade’owski powidok „tragedii stu uprowadzonych”), wiernie odtwarza jego antyludzkie rejestry itd. Dopóki jednak trwa samo opowiadanie, dopóty nie jest najgorzej: mamy wciąż sztukę, mamy opowiadającego, który w dodatku jest prawdziwym sztukmistrzem. Dopiero „zmęczenie” poety, którym tłumaczono podejmowanie przezeń potyczek na obcym mu gruncie, dopiero specyficzna „bezradność” dochodząca momentami do głosu – dopiero one są tchnieniem czegoś prawdziwie groźnego. Gdyż tak, system objawia się również naszym „zmęczeniem”.Cezary Domarus, „cargo, fracht”. Instytut Mikołowski, 72 strony, w księgarniach od września 2016Cezary Domarus, „cargo, fracht”. Instytut Mikołowski, 72 strony, w księgarniach od września 2016

Krótko o Wiedemannie. Jeszcze w „Dywanie” znaków zainteresowania poety opresyjnym, rynkowym wymiarem świata trzeba było szukać ze świecą: ze „Zbyszka, który tyle pisze o pieniądzach” można się jeszcze śmiać (jest rok 2008), świat raczej jest nam obojętny niż wrogi („niewzruszone chmury”), dyskurs zawiera polityki na tyle mało, że tytuł „Próba wiersza politycznego” jest w jak najlepszym guście (dzisiaj byłby spóźniony). Coś zmienia się w kolejnym tomie poety, „Z ruchem”. „JAKAŚ PARTYJKA, co ona mnie obchodzi” – pisze Wiedemann, i ta liczba pojedyncza rzuca się w oczy (dawniej napisałby raczej „PARTYJKI, co one mnie obchodzą”). „Z banku do banku, bank przejmuje bank” – nuci, ale prawdę mówiąc, niepokoi nas ta piosenka. W jakiś sposób irytujące są te ingerencje gospodarczego konkretu w język, do którego Wiedemann nas przyzwyczaił i który nie za bardzo umie te obiekty strawić. Reaguje na nie czasem nawet czymś w rodzaju, excusez-moi, rzygu, jak w zakończeniu „Małpki”:

                                                                                                          Kultowa
niemoc, gromady jacków-placków i nic tylko żreć,
zabawa sama w sobie, główny nurt, inteligentny podryw,
strzała z żaby, parkiecik, monitoring niezupełności, nabój.

Czy nie podobnie wygląda wiersz otwierający „Metro na Żerań”? Na scenę wytacza się kawalkada językowych potworków („głodne pokarmy ryczą lwami sumień”), ożywionych w sposób iście „nieludzki” i budzących w nas myśl o… no właśnie, upiornym witalizmie motorów systemu? Szmacianej jakości „świata, który jest obecnie wytwarzany”? „Partita IV” Szymańskiego zaczynająca się podobną bruitystyczną czkawką pozwala niby wierzyć, że wszystko skończy się dobrze, ale „Metro na Żerań” nie kończy się dobrze. System zdobywa w świecie Wiedemanna kolejne przyczółki: faktura wierszy absurdalnie nieraz gęstnieje, ruchliwy i rozgadany podmiot, którego nie można było nie uwielbiać w „Pensum”, gdzieś się rozmywa, obok wierszy pojawiają się zapisy tytułowane po prostu „[Fragment]”. Na to, na co dotąd można było sobie z góry sarkać, wyraża się w „Metrze na Żerań” zrezygnowaną zgodę. „Martwy pieniądz krąży pomiędzy oknami” i nie ma raczej widoków na to, by w najbliższej przyszłości krążyć mu się odechciało. „Człowiek dolicza się do sumy”. Zagrożone są nawet tak ukochane przez poetę zaświaty – sprawdzenie „jak tam jest” umożliwić może przecież „postęp techniczny”, jak konkluduje się w pięknej elegii „Tomaž Šalamun”. Przede wszystkim jednak system wydaje się alienować sam wzorzec wypowiedzi, której Wiedemann był od lat wierny: Wirpszowską z ducha „cząstkową próbę o człowieku”, poetyzowany minitraktat zakończony solidnym poznawczym sukcesem. Sposobu na przerabianie rynku i jego rottweilerów w poetycki camp, jak robi to bezbłędnie choćby z religią, na razie u Wiedemanna nie widać. Może nie ma takiego sposobu?

A może jest tak, że to właśnie przez swoją skończoność (zwartość, samowystarczalność) „silne” modernistyczne języki izolują nas od tematu, o którym tu deliberujemy – nawet jeśli podejmują w celu ujęcia jego istoty wyjątkowo zróżnicowane gry (Sosnowski) czy ustępują mu piędzi w swoim uniwersum (Wiedemann)? Tu docieramy do Domarusa. „cargo, fracht” jest zapisem kontaktu z systemem z pozycji „słabej”, w pewien sposób nawet uległej mechanizmom językowym i informacyjnym współczesnego świata. Okazuje się to rozwiązaniem znakomitym, świeżym, zapewniającym nam kto wie czy nie najbardziej zniuansowany wgląd w naturę przedmiotu… Sosnowskiego medialno-gospodarczy kłąb współczesności zniesmacza, chociaż poeta jest zafascynowany jego dynamiką i zróżnicowaniem; Wiedemann w obliczu tegoż kłębu cofa się na pozycje Montaigne’owskie. Domarus natomiast system bada, zapuszczając się weń niejako „po cichu”, bez widocznych objawów odrazy, co oczywiście nie znaczy, że bez świadomości tego, że jest to spacer krawędzią przepaści.

Dokładnie tak to jest wyobrażone na genialnej okładce książki, tj. na obrazie „With the First Totters” Victora Mana. Jeżeli dobrze pamiętam, nie było go na monograficznej wystawie artysty w Zachęcie w 2014 roku. Na skalnej półce, tysiące metrów nad szachownicą pól, znalazł się mężczyzna w stroju, no cóż, wyjściowym, może nawet biurowym? Co on tam robi? Co my tu robimy? Umiejętne balansowanie między tymi dwoma podmiotami (ja/my) jest jedną z najmocniejszych stron książki Domarusa. W jakiś intuicyjny sposób udaje mu się pogodzić perspektywę prywatną (wyraźną w części „fracht”) ze zbiorową (dominującą w części „cargo”). W tym drugim przypadku używa zresztą jednego z dóbr wspólnych poetyckiej współczesności: słynnego rozcieńczonego „my”, znanego chociażby z ostatnich tomów Ashbery’ego czy używanego na naszym gruncie np. przez Marcina Czerkasowa. „Przeczytaliśmy o tym zaraz po śniadaniu” – pisze Domarus, i sama widmowość owego „my” (bo kim właściwie jesteśmy tutaj my?) przypomina nam o istnieniu ponadjednostkowych frontów, na których – być może – i my sami się właśnie znajdujemy.

„Być może” – to w zasadzie słowo klucz „cargo, fracht”. Domarus nie ma ambicji oświetlenia systemu w nagłym błysku „zrozumienia” czy poetyckiej iluminacji. Stawia za to na akcentowanie jego nieprzejrzystości i niejednoznaczności, niepokojącego postindustrialnego oparu, o którym ciężko nawet powiedzieć, czy skrywa zręby spotęgowanego terroru przyszłości, czy raczej maskuje jej zaawansowany rozkład. Inaczej niż w „Domu ran” czy „Metrze na Żerań” nie mamy w „cargo, fracht” poczucia przebywania w dobrych rękach, styl tej książki można by w zasadzie określić jako „niepewny” (co nie znaczy, że Domarus nie potrafi pisać pewną ręką, wystarczy tu wspomnieć „Podania” odznaczające się wyjątkowym wręcz szwungiem). Paradoksalnie, dzięki temu właśnie zostajemy dopuszczeni do wspólnoty doświadczenia na wyjątkowych prawach. Jeżeli autor czegoś w tych wierszach nie wie, nie wiemy tego razem z nim; jeżeli dochodzi do jakiejś konstatacji, to jest to nie tyle jego, ile nasze wspólne odkrycie. O solennych prawdach nie ma tu raczej mowy; to, na co możemy mieć nadzieję, to znaleziska płaskie, szybkie, często rozpięte na stelażu aporii i okraszone kroplą specyficznego dry wit. Bliższe językowi ekonomii niż mowie wysokiej. Być może – znów: być może tak wygląda język, któremu jeszcze jesteśmy w stanie zaufać.

Nie to, żeby było się z czego cieszyć. Można widzieć w książce Domarusa katalog zabiegów imitacyjnych (czy recyklingowych), ale na głębszym poziomie jest ona zapisem postępującego zawłaszczania mowy przez procesy technologiczne i polityczne. Materia języka twardnieje – zdaje się stwierdzać poeta. Tak jak Nowa Fala zezwalała na kontrolowaną infekcję wiersza partyjną nowomową, tak Domarus otwiera swoją poezję na doświadczenie języka pozaludzkiego: pojawiają się lokalne zdrewnienia, pasma niejasności, nużące ciągi wyliczeń, uformowane nawet graficznie w coś, co mogłaby z siebie wypluć nocą drukarka w opuszczonym biurze. Do bezosobowego szumu systemu – czy też przejmującego grozą milczenia jego agend – ma zresztą Domarus wyjątkowy zmysł. Wydaje się, że nikt nie wydobył tyle z godzin korporacyjnego bezruchu czy czasu zamrożonego w dyskontach („Organizacja materiału”), nie znalazł się na tyle blisko, by odczuć to specyficzne nie-dzianie się systemu, jego wyrosłą z historii ponadhistoryczność:

Podczas nocnego obchodu miasta
tamta para drzwi,
czterometrowe, pokryte jakby żerdkami żaluzji
– to śmietnik kompleksu.
                  Szum wentylacji dochodzi znikąd,
                  pewnie strażnik obserwuje z kabiny
                  cenny bezruch.

Potem na poboczu prostej opustoszałej ulicy
parking i pojedyncze auto;
czarne audi z jasną, może beżową tapicerką,
siedzenia lotnicze,
                  jakby dwie mumie
                  chwilę po żałobnej
                  ceremonii.

Jeżeli Sosnowski idzie w ślady Baudelaire’a, to podmiot Domarusa jest dalekim wnukiem „nocnego spektatora” Rétifa de la Bretonne, podglądającym nie nocne życie kamienic Paryża, a opustoszałe parkingi „budowli kapitału”. Dochodzi tu do głosu ta sama wrażliwość na alienacyjny zew bijący od świeżo wzniesionych budynków, co w końcowych ujęciach „Zaćmienia” Antonioniego czy w industrialnych pejzażach Sironiego.

„Czy coś ocalić może ziemię?” – zapytamy za Miłoszem, Czesławem. Jakąś odpowiedzią mógłby być język prywatny drugiej części książki: tonu tak osobistego, jak w czternastu „Postyllach” składających się na „fracht”, nie słyszeliśmy u Domarusa od dawna, a może nawet nigdy wcześniej. Spoglądając na zgliszcza nieodległej jeszcze przeszłości (i projektu przyszłości), poeta przeprowadza interpretację – czy może lepiej: inwestygację – czasu, jak się domyślamy, szczęśliwego. Paradoksy, którymi obradza ta introspekcja („i to nie skończy się nigdy / choć skończy się na pewno”), z jednej strony przypominają o liniach, wzdłuż których przeszłość „popękała”, z drugiej jednak działają jak spinacze utrzymujące pamięć o niej w całości. To solilokwium ma moc oczyszczającą, nawet jeśli jego słowa niejako rodzą się z trudem na naszych oczach („mówiłem jakbym miał odwrócony wzrok / mówię / mówię jakbym miał odwrócony wzrok”) i dopiero badają miejsce, jakie mogłyby zająć w świecie. „Uczucie” trwa. A raczej trwa zdolność doświadczania „uczucia” – niby nic nieznacząca, ale niewysychająca nić wody w kamiennych pokładach „cargo”.

Kończymy. W trzeciej części książki („cargo, fracht”) dochodzi do czegoś niezwykłego: „cargo” rusza, jakby odkryta we „frachcie” perspektywa indywidualna była zdolna tę niewyobrażalną masę pchnąć w jakimś kierunku. A właściwie przemieścić nas wzdłuż tego, co zakumulowane – ku przyszłości systemu, którą Domarus szkicuje nie bez tajemniczo jasnej barwy („potem poprowadzę cię za rękę / do miejsca właściwego”). „Druga pamięć”, o której pisze w „Plamach na słońcu i skórze” („jej podziemne morza są jasne i żeglowne / (…) brzegi – wyssane z palca”) to może wyobraźnia, może literatura. Nyża z tlenem, dzięki której przetrwamy.

Ale na razie piszemy dopiero pierwsze książki, dopiero „diagnozujemy”. Kacper Bartczak, któremu należałoby się w zasadzie osobne studium, w „Wierszach organicznych” (2015) „splatając ze sobą mikro i makrostruktury, biologiczność i mechaniczność, daje w efekcie najbardziej wiarygodną politycznie symulację naszego świata” (jak pisze Anna Kałuża). Dominik Bielicki w czekających na wydanie „Pawilonach” oświetla porowatą strukturę współczesności, w której lico jutra przeżerają duchy nieodległej przeszłości. Dużo zmieniło się w poezji polskiej w ostatnich dwóch latach. Odebrała ten telefon z nieznanego numeru.

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej.
logo


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.