I tak co jakiś czas ktoś bombę rzuci
fot. Agnieszka Muras

16 minut czytania

/ Sztuka

I tak co jakiś czas ktoś bombę rzuci

Rozmowa z Krzysztofem Wodiczką

W Londonderry w Irlandii Północnej raz w roku odbywa się festiwal antykatolicki, gdzie pali się kukły. No i jest coroczny marsz protestantów, na który przygotowują się obie strony konfliktu – i to się zawsze kończy katastrofą

Jeszcze 4 minuty czytania

ADAM OSTOLSKI: „Derry-Londonderry” to nietypowa projekcja w pana dorobku. Z ambulansu – a nie z pojazdu wojskowego – przerobionego na pojazd projekcyjny wydobywają się głosy dwudziestu czterech osób opowiadających o wpływie długotrwałego konfliktu politycznego w Irlandii Północnej na ich miasto. W tym sensie projekcja przypomina tę w Tijuanie, bo ma charakter interwencyjny – konflikt przecież trwa, mimo że obecnie wydaje się zamrożony. Czy rzeczywiście tak jest?
KRZYSZTOF WODICZKO
: Tak, bo po tym wspaniałym osiągnięciu, jakim było porozumienie wielkopiątkowe, sytuacja zmieniła się radykalnie. Nie toczy się już taka wojna, jak przed nim. Ludzie, którzy wcześniej strzelali sobie w plecy, zostali wypuszczeni z więzień i jakoś razem funkcjonują. Co jakiś czas ktoś podkłada bombę, ale na ogół spotyka się to z niesmakiem większości mieszkańców Londonderry czy Belfastu. Nawet na początku festiwalu Lumiere, w ramach którego została zorganizowana projekcja, podłożono bombę pod jego biuro. Przypuszczalnie w reakcji na użycie w nazwie festiwalu określenia „UK City of Culture” – to UK przypominało wielu północnoirlandzkim aktywistom o brytyjskim kolonializmie. Potem chyba wyrzucono UK z nazwy.

W zasadzie jest to więc rodzaj pokoju, ale w dużym stopniu również stan wojny, tylko trochę innej, ponieważ zamaskowani i uzbrojeni ludzie w dalszym ciągu funkcjonują w tym mieście, na przykład pod pretekstem kontrolowania handlu narkotykami, czystości moralnej czy jakiejś innej. W dalszym ciągu młodzi ludzie są terroryzowani przez innych młodych ludzi.

Co to jest czystość moralna?
Chodzi o to, że różne grupy, głównie katolickie, walczą, by młodzież nie nadużywała narkotyków itp. Dzieje się to szczególnie na obrzeżach miasta.

Chcąc sprawdzić, w jakim stopniu jest to wojna, poprosiłem, by mi pozwolono wsiąść do jednego z samochodów policyjnych, które patrolują miasto. Przejechaliśmy przez dzielnice katolickie i samochód został obrzucony cegłami. To uzasadnia obecne używanie tych samych opancerzonych samochodów policyjnych, które były świadkami i częścią wojny domowej. Zostały przemalowane, ale na ich widok młodzież w niektórych częściach miasta rzuca cegłami, co nie jest rzeczą błahą, bo rzucenie cegłą w rozpędzony samochód jest w zasadzie jego zbombardowaniem. Zresztą hałas, jaki usłyszeliśmy wewnątrz samochodu, potęgował atmosferę wojny.

W takim samochodzie jest już mieszana policyjna załoga: katolicy i protestanci. Przedtem samochody pozostawały w rękach wyłącznie jednej części społeczności – protestantów. Mimo to w dalszym ciągu są obrzucane cegłami jako symboliczna siła, więc oczywiście należałoby je wymienić na normalne samochody policyjne, co mam nadzieję nastąpi wcześniej niż później, bo także policjanci uważają, że niepotrzebnie prowokują.

Chodzi o kształt czy o to, że one są specjalnie wyposażone?
To są samochody pancerne. Całe opancerzone i mają jeszcze dodatkowe osłony pod spodem, żeby nie podrzucano pod nie bomb. Skonstruowane specjalnie na Irlandię Północną. Przestudiowałem tę historię, bo w pierwszej wersji moich projekcji miał się pojawić właśnie taki samochód. Szczególnie namawiała mnie na to kuratorka festiwalu. Odpowiadałem: „Nie jestem pewien. To zbyt poważna sprawa, to może prowokować”. Ale ona miała taką bojową postawę interwencyjną, co podejrzanie nakładało się na jej londyńskie pochodzenie. Także paru jej pomocników było z Londynu, a festiwal odbywał się w Londonderry. W nazwie tego miasta już jest kolonializm. Kiedyś nazywało się Derry, stało się Londonderry w momencie, gdy trzeba było wzmocnić siłę Londynu w tym mieście. Na przykład wzniesienie murów – chyba właśnie w tym okresie nazwa miasta została zmieniona – zostało sfinansowane przez Londyn. Teraz miasto po porozumieniu wielkopiątkowym nazywa się Derry-Londonderry. Mimo to ciągle jeszcze jest silna segregacja między katolikami, używającymi nazwy Derry, a protestantami, posługującymi się nazwą Londonderry.

Nie chcę krytykować zbytnio faktu, że ktoś z Londynu organizuje festiwal w Derry-Londonderry, ale jest coś w kulturze ludzi, którzy wychowali się w bardziej wpływowych londyńskich warstwach, co powoduje, że nie potrafią do końca zrozumieć punktu widzenia ludzi w Derry-Londonderry. Można to porównać do mentalności warszawiaków patrzących z góry na tak zwaną prowincję czy kiedyś Kresy.

Spojrzenie kolonialne.
Tak, coś takiego. W pewnym momencie otrzymałem telefon od kuratorki: powstanie. Musiałem przerwać zajęcia na Harvardzie, bo brzmiała bardzo nerwowo. Mówiła, że właśnie odbyła spotkanie w magistracie Derry-Londonderry, z udziałem wszystkich ważnych tam osób, członków lokalnego parlamentu, jak również przedstawicieli Sinn Féin, którzy oznajmili, że jeśli do projektu zostanie użyty pojazd policyjny, to oni nie gwarantują bezpieczeństwa pracy. Kuratorce głos uwiązł w gardle. Nagle okazało się, że miałem rację.

Ludzie z Sinn Féin zaczęli tłumaczyć, że otrzymali informację od swojego skrzydła militarnego, że część młodych osób z bombami i bronią szykuje się do ataku na pojazd. Od razu powiedziałem: „To robimy ambulans, który również jest świadkiem”. Włączyliśmy w projekt obsługę, kierowców i sanitariuszy z ambulansów, bo przecież oni też uczestniczyli w wojnie domowej i dobrze pamiętali jej przebieg. To wszystko było niedawno. Pozwoliliśmy im więc mówić przez projekt. Część wypowiedzi wystrzelonych przez projektor z ambulansu padła z ust sanitariuszy, trafiały się nawet opowieści tragikomiczne. Ambulans był w jakimś sensie dobrze poinformowanym świadkiem tamtych wydarzeń. Na przykład po jednej z bitew, w której musiał się pojawić, do środka wrzucono zarówno rannych katolików, jak i protestantów. Sanitariusze wieźli więc postrzelonego katolika, a obok leżał policjant protestant, i jadąc w stronę szpitala, zatrzymali się w jakimś punkcie i wypuścili postrzelonego demonstranta czy bojownika IRA – wcześniej po drodze opatrzonego – żeby go do tego szpitala nie dowieźć, bo tam by go rozpoznano, wsadzono do więzienia albo coś w tym rodzaju.

Załoga ambulansu widziała więc obie strony barykady, w pewnym sensie sama była barykadą, takim rozbrajaczem, ponieważ gdy zjawiał się ambulans, wstrzymywano bitwę. Bardzo często przyjazd ambulansu był równoznaczny z końcem potyczki. Wszyscy szanowali ambulans jako rodzaj trzeciego elementu, zmieniającego cały paradygmat. Tak jakby czerwony krzyż w jakimś sensie nadawał ambulansowi rangę świętego pojazdu.

Ale pojawiła się i taka opowieść jednego z kierowców-sanitariuszy, że przed postrzeleniem kogoś w kolano dzwoniono po ambulans i mówiono, gdzie ma przyjechać. Postrzelenie człowieka w kolano, żeby już nigdy nie mógł chodzić, było najbardziej typową karą stosowaną przez IRA. Oprawcy sami dzwonili po ambulans, mówili, gdzie ma się zatrzymać, w nocy, kiedy postrzelenie miało nastąpić. Samochód zatrzymywał się w pobliżu i nasłuchiwali. Jeśli po postrzale słyszeli krzyk, jechali w tym kierunku i zabierali rannego do szpitala. Sytuacje były w pewnym sensie i tragiczne, i komiczne, i absurdalne. Załogi ambulansów były więc częścią konfliktu.

Nie taką niewinną.
Ich obowiązkiem było ratować ludzi, tamować upływ krwi, opatrywać rany. Postrzelenia mogły być bardzo niebezpieczne dla życia.

Nagrał pan głosy z obu stron konfliktu?
Tak. Pierwszy mój przyjazd tam był dość interesujący. Trzeba zaznaczyć, że ta praca była w pewnym stopniu wzmocnieniem, suplementem działalności kilkunastu organizacji pracujących między innymi ze straumatyzowanymi dziećmi, młodzieżą. Jedną z nich jest Verbal Arts Centre, centrum kultury w dużym stopniu pracujące nad pamięcią, szczególnie młodzieży, i – co ważniejsze – otwarte dla wszystkich, choć po prawdzie nie ma tam wielu protestantów. Dzielnice protestanckie są w dalszym ciągu odizolowane, nadal istnieje segregacja. Wprawdzie centrum jest niby dostępne dla wszystkich, lecz wejście tam nie jest dla protestantów takie proste, bo żeby wrócić do siebie, na drugi brzeg rzeki lub do enklawy niedaleko centrum, potrzebują obstawy. Z powodu segregacji część publiczna miasta jest bezpieczna tylko do pewnego stopnia.

Mimo to w wielkiej sali Verbal Arts Centre zebrało się sporo ludzi, z czterdzieści, pięćdziesiąt osób. Spotkanie obu stron konfliktu i różnych pokoleń było fantastycznie. Wyczuwało się napięcie, ponieważ byłem kimś obcym, kto pojawił się z zewnątrz, zupełnie niewciągnięty w żadną ze stron, a poza tym przedsięwzięcie było nie do końca jasne dla wszystkich, choć intrygujące. Chodziło o to, żeby – tak to przedstawiłem – część publiczna miasta, ta, do której wszyscy powinni mieć dostęp, stała się miejscem swobodnej wypowiedzi na temat przeszłości, w stronę życia z przeszłością bardziej ludzkiego i… optymistycznego, żeby to nie było wyłącznie miasto zaklęte. Ludzie się zgadzali, że nie można przestać mówić o przeszłości, że to jest za łatwe, ale jednocześnie trzeba pomyśleć, jak miasto ma się zmienić.

Potem, pod moją nieobecność, powstała mieszana załoga medialna, protestancko-katolicka. Realizator dźwięku prowadzący studio dźwiękowe, w którym nagrywaliśmy, był protestantem, a kolega od montażu pochodził z rodziny katolickiej i mówił mi, że jego matka nie może się pogodzić z tym, że on jest częścią tego projektu, bo w nim są protestanci. Cały czas ją uspokajał, w końcu stwierdził: „W pewnym sensie ona jest chora, ta moja matka. Muszę się nią opiekować. To jest wariactwo”.

Ponieważ załoga była mieszana, już proces produkcji był, moim zdaniem, częścią pracy. Wszystko razem zaczęło działać w sposób zadziwiająco skuteczny. Do tego samego studia nagrań przychodzili ludzie, którzy wcześniej do siebie strzelali. Mijali się w korytarzu, a czasami siedzieli razem i rozmawiali. Ja też z każdą z tych osób rozmawiałem przed nagraniami, żeby omówić to, co oni już przedtem powiedzieli, ponieważ gdy byłem nieobecny w mieście, załoga nagrała wstępne rozmowy beze mnie. Na podstawie transkrypcji ustalaliśmy później, które wypowiedzi są najbardziej autentyczne pod względem emocjonalnym i które tematy się powtarzają. Potem przed każdym z nagrań prosiłem uczestników projekcji o rozwinięcie interesujących kwestii. Czasem dodawali też nowe tematy, sami z siebie. W tej projekcji nie było wideo, twarzy czy ciała, tylko głos. Część wizualna to był tekst „wstrzeliwany” w ściany budynków w synchronizacji z dźwiękiem, czyli słowo było strzelane dźwiękowo i wizualnie. Uczestnicy doskonale zdawali sobie sprawę, na czym to polega, bo pokazałem im taką wizualizację.

Tuż przed projekcją pojawiła się cała rada miejska i chyba również przedstawiciele Sinn Féin, zaniepokojeni, że pewne rzeczy może nie powinny być powiedziane w pewnych częściach miasta. Bo projekcja miała być zorganizowana i w części protestanckiej, i w części katolickiej, i w centrum. Niektórzy radni, reprezentujący różne społeczności, stwierdzili, że tu czy tam nie można tego zrobić, ponieważ to wywoła agresywną reakcję. Wysłuchałem ich i powiedziałem, że biorę to pod uwagę, ale nie gwarantuję, że cokolwiek zmienimy. Rozeszliśmy się trochę w niedopowiedzeniu, zostawiając sprawę otwartą. Głęboko się nad tym zastanowiłem, ponieważ niektórzy uczestnicy projekcji opowiadali o rzeczach naprawdę trudnych. Byli snajperzy wspominali, jak się czuli, gdy musieli zabić człowieka. Żeby to opowiedzieć, niektórzy musieli uzyskać zgodę społeczności, którą reprezentowali. Każdy z uczestników przed przyjściem na nagranie musiał się skonsultować z wieloma osobami. „Dokąd idziesz?” „Do Verbal Arts Centre”. „I co będziesz tam robił?” „Będę mówił o tym, co najbardziej leży mi na sercu, o tym wszystkim, co jest moim koszmarem. Będę o tym mówił z nadzieją na jakieś zmiany”. „Naprawdę chcesz to wszystko powiedzieć? A co będziesz mówił?”

Jestem przekonany, że tego rodzaju rozmowy toczyły się może w rodzinach, a na pewno w jakimś pubie, gdzie wszystko się omawia, gdzie o wszystkim się mówi – w pubach, w których obowiązuje segregacja. W każdym razie w wyniku tego procesu publiczność projekcji w dużej mierze wyraziła na nią zgodę, jeszcze w trakcie jej realizacji. W związku z tym czułem, że choć wywoła ona jakieś napięcie, nie skończy się równocześnie wybuchem przemocy. W efekcie nic nie pozmieniałem i rzeczywiście nic się nie wydarzyło. Nie było ani śladu agresji, raczej skupienie, cisza albo bardzo pozytywne reakcje, które później do mnie dochodziły i które doszły również do mediów – że wreszcie coś wpisało się w te mury, że odzyskały one pamięć obu stron konfliktu.

Projekcja działa się równocześnie w kilku miejscach?
W trzech. Nie doszliśmy wprawdzie do protestanckiej części miasta, co może jest słabością tej pracy, ale po prostu nie znaleźliśmy odpowiedniego miejsca pod względem technicznym. Przypuszczaliśmy też, że publiczność nie będzie chętna udać się tak daleko, by obejrzeć projekcję. Ważne jest, że jedna z projekcji odbyła się na granicy protestancko-katolickiej.

Na murze otaczającym dzielnicę protestancką…
Projekcję zrobiliśmy przy niebezpiecznym przejściu, gdzie mieszkają katolicy i protestanci, i gdzie protestanci przechodzą przez mur.

Drugim miejscem był ratusz.
Tak, wieża ratusza, zwana Guilthall. Ta wieża widziała wszystko i jest w pewnym sensie miejscem świętym.

ddddFragment pochodzi z książki „Wodiczko. Socjoestetyka”, wywiadu rzeki z artystą przeprowadzonego przez Adama Ostolskiego.  Wydawnictwo Krytyki Politycznej, w księgarniach od  października 2016.I we Free Derry.
W tej dzielnicy, na placu Free Derry Corner, gdzie rozpoczęły się tak zwane „Troubles”, czyli krwawa niedziela, Bloody Sunday. To święte miejsce dla katolików, ma charakter strategiczny historycznie, bo doszło tam do egzekucji protestujących pokojowo katolików. Jak wiadomo, stosunkowo niedawno premier rządu brytyjskiego osobiście przyjechał do Derry-Londonderry i przeprosił. Uznał, że rozstrzelanie bezbronnych ludzi, idących w pokojowej demonstracji, przez wojsko brytyjskie było morderstwem. Proces trwał chyba piętnaście lat, sprawa przeszła przez ileś rządów, i w pewnym momencie prawda została powiedziana. To był bardzo ważny moment. Kierowca, który to opowiadał, zaczął płakać.

Trzeba też pamiętać, że części ludzi nigdy nie przejdzie przez gardło nazwa Londonderry, zawsze będą mówić Derry. A część mówi wyłącznie Londonderry. Podział więc istnieje, i tylko działania w dziedzinie kultury mogą zmienić sytuację. Wszystkie układy polityczne są bardzo ważne, ale ich szanse są minimalne, jeśli nie zmieni się kultury. Kultury współżycia, funkcjonowania w przestrzeni miejskiej również. Oczywiście potrzebne są podręczniki, przepisanie wszystkich narracji, jak również wymyślenie, co zrobić z murami, wysokimi płotami i siatkami postawionymi, po to, żeby trudniej było przerzucić bombę. Ale i tak co jakiś czas ktoś taką bombę rzuca

Poza tym na murach są wypisywane nieprawdopodobne rzeczy. Wierzyć się nie chce, że w dzisiejszych czasach może istnieć coś takiego. Na przykład cała część protestancka, usytuowana bliżej centrum, jest wielką fortecą wizualną. Każdy możliwy znak protestancki z całej historii konfliktu jest wymalowany na ścianach. A niezależnie od tego wzdłuż murów są powypisywane jakieś straszliwe szkalujące epitety na temat katolików. Do tego raz w roku odbywa się specjalny festiwal antykatolicki, gdzie pali się kukły, wielkie ogniska, którym nikt nie jest w stanie zapobiec. No i jest coroczny marsz protestantów, na który wszyscy przygotowują się przez cały rok – obie strony, ale przede wszystkim siły porządkowe, i to się zawsze kończy jaką katastrofą. Może nie ofiarami śmiertelnymi, ale niszczeniem samochodów, podpaleniami i oczywiście bijatyką. A Derry-Londonderry i tak stosunkowo dobrze daje sobie radę w porównaniu na przykład z Belfastem, gdzie w momentach rocznicowych sytuacja jest – jak się okazuje – dużo bardziej zaogniona.