Festiwal w Gdyni:  Podsumowanie

12 minut czytania

/ Film

Festiwal w Gdyni:
Podsumowanie

Jakub Socha

Poziom polskich filmów się wyrównał, a „Ostatnia rodzina” zasłużenie wyjechała z festiwalu ze Złotymi Lwami

Jeszcze 3 minuty czytania

W mieszkaniu na Służewie jeszcze jest głośno, Zofia Beksińska krąży ciasnymi korytarzami, wchodzi do każdego pokoju i każdemu uchyla nieba: mężowi, matce, teściowej. Czasami wpada jak burza synek-piorun, któremu rodzice kupili mieszkanie nieopodal, żeby mógł ich codziennie obrażać i przy okazji zjeść zupę – dla niego też Beksińska gotowa jest zrobić wszystko. Zaraz zostaną tu tylko boazeria na ścianach i tona przedmiotów: obrazy, płyty, książki, naczynia, inne gadżety – wiatraczek, który ostudzi ziemniaki, suszarka, która wysuszy farbę na płótnie. Kamera VHS i skrzynka pepsi. Pepsi, jak przyznaje z zadowoleniem Zdzisław Beksiński, artysta malarz, go zwilża. Kamerą filmuje siebie oraz wszystkie przejawy rodzinnego życia.

Odtworzone zostają nagrania z archiwum Beksińskiego, aktorzy, upodobnieni do prawdziwych Beksińskich, odtwarzają ich gesty. Równocześnie jednak co jakiś czas Jan P. Matuszyński wraz z operatorem ustawiają kamerę za framugą, tak że nie każdą scenkę rodzinną możemy dojrzeć w całości. Nie wszystko da się zobaczyć i nie wszystko da się wyjaśnić, choćby obsesje ojca i syna. Młody reżyser wraz ze swoim scenarzystą, Robertem Bolestą, uczciwie pokazują tę dziwnie przetrąconą rodzinę, w której wszyscy równocześnie żyją obok siebie i nie wyobrażają sobie życia bez siebie, w której niektórzy nie chcą, a niektórzy nie dają się przytulać. Są w „Ostatniej rodzinie” sceny dzikich awantur i takie, gdzie króluje względne szczęście. Sceny, gdzie rozmawia się o rżnięciu, i sceny, gdzie rozmawia się o życiu. Sceny, w których wynosi się z mieszkania mocz w plastikowych baniakach, i sceny, gdzie stoi się w skupieniu przed sztalugami. Ścierają się tu bezustannie kabotyństwo, neurotyczność i cierpliwość. Kabotyństwo i neurotyczność ojca oraz syna, cierpliwość – matki. Andrzej Seweryn i Dawid Ogrodnik w rolach Zdzisława i Tomasza szarżują aż miło. Na tle tej szarży jeszcze mocniej błyszczy wyciszona kreacja Aleksandry Koniecznej, która wcieliła się w Zofię Beksińską.

„Do zsypu, pójdziesz do zsypu” – mówi Beksiński do swojego aparatu słuchowego, który się popsuł. Wszyscy pójdą, część już poszła – w „Ostatniej rodzinie” trwa odliczanie. Śmierć sukcesywnie pomniejsza rodzinę Beksińskich, ci, którzy pozostali przy życiu, różnie sobie z tym radzą. Zdzisław z ciekawością podstawia lusterko pod usta umierającej i po chwili obwieszcza, jakby zawiedziony: jeszcze dyszy. Potem już nad grobem zastanawia się z synem, czy ktoś z tych Beksińskich, którzy są jeszcze na chodzie, pobije rekord zmarłej babci i pożyje ciut dłużej. Chłodnym dywagacjom ojca, który po jednej z prób samobójczych syna przekonuje walczącego o jego życie lekarza, że może powinni pozwolić mu umrzeć, Tomasz przeciwstawia swoje gotyckie inscenizacje. Na drzwiach do pokoju wiesza sobie klepsydrę, dziewczynom oznajmia, że mieszka w krypcie, na nagranie do telewizji idzie przebrany za wamipra, no i przede wszystkim cały czas próbuje się zabić, cały czas żali się, że świat jest niedobry, a jego nikt nie kocha. Matka, stojąc w korytarzu, który prowadzi do pokoju, gdzie umiera w bólach jej teściowa, mówi ze współczuciem, że nikt nie powinien tak cierpieć.

Pojawia się w filmie opowieść o łódce, która płynie ku przepaści. Beksiński przytacza ją w rozmowie z marszandem i mówi, że gdyby znalazł się na takiej łódce i gdyby oprócz niego znalazły się tam także kaktus i tron, to usiadłby sobie na tronie i czekał na to, co się wydarzy. Jego syn z pewnością siadłby na kaktusie; żona pewnie po prostu wzięłaby się za wiosła. Na podstawowym poziomie „Ostatnia rodzina” jest filmem o różnych sposobach radzenia sobie z widmem ponurego końca – widmem śmierci. Jedna rzecz nie daje mi jednak spokoju. W pierwszej scenie stary Beksiński zwierza się ze swoich najśmielszych fantazji, mówi, że lubi podduszanie i że zawsze chciał kogoś zgwałcić, ale oczywiście nigdy tego nie zrobił, bo jest przecież człowiekiem kulturalnym, który brzydzi się przemocą. W osatniej scenie ta głęboko chowana fantazja się w jakiś sposób urealnia. Jest tak, jakby rzeczywistość odpowiadała na wezwanie podświadomości, albo tak, jakby Matuszyński chciał przez chwilę wejść w buty Beksińskiego i namalować za niego jego ostatni obraz, którego bohaterem będzie jego sponiewierane ciało. Mord na malarzu sfilmowany zostaje w skrajnie realistycznej manierze. Przy wcześniejszych śmierciach reżyser trzyma się na dystans. I naprawdę nie wiem, czemu umieranie w bólach, w chorobie, w brudnej pościeli nie jest warte pokazania, a brutalne zabójstwo już tak.


Podobny problem mam z „Wołyniem” Wojciecha Smarzowskiego, z którego robi się teraz głównego poszkodowanego. Oburzeni biją w bębenki, że decyzja jury to skandal. Zapominają lub nie chcą pamiętać, że na festiwalach nie zawsze wygrywają te filmy, które uważamy za najlepsze. To elementarne, mój drogi Watsonie.

Pierwsze półtorej godziny „Wołynia” to wielkie kino. W otwierającej sekwencji przy weselnym stole spotykają się Polacy i Ukraińcy. Kobiety śpiewają, faceci dyskutują, młodzi przysięgają sobie miłość przy pełnym księżycu. Wóda się leje, mieszają się języki, siekiera idzie w ruch, ale tylko po to, żeby odciąć warkocz pannie młodej, uwalniając ją tym samym od rodzinnego domu. I nagle ktoś wznosi toast za Hitlera, który ma wybawić Ukraińców od parszywych Polaków, wrzucając nas ze święta w historię. Zanim zdążymy pomyśleć, skąd to życzenie i skąd ta niechęć, wybuchają bomby. Wszystko zaczyna zmieniać się z dnia na dzień, od nastrojów po fronty. Najpierw Rosjanie ślą wagony z polskimi kułakami na wschód, potem Niemcy rozstrzeliwują Żydów po lasach. Ci, którzy wczoraj byli emanacją siły, dziś już wiszą. Ci, którzy niedawno wiwatowali na cześć wybawców, muszą teraz chować się po ziemiankach. Smarzowski wrzuca mieszkańców Wołynia w wir. I pokazuje, że pojedynczy człowiek w tym wirze nic nie znaczy.

Opowiadając o młodej Polce, która kochała młodego Ukraińca, ale wyszła za polskiego wdowca, Smarzowski pokazuje równocześnie, jak zmienia się układ sił w regionie i jak w tej nowej rzeczywistości ludzie, którzy jeszcze niedawno żyli obok siebie, zaczynają skakać sobie do oczu. Historia miłosna i historia XX wieku splatają się całkowicie. W kalejdoskopie kapitalnie zmontowanych scen znajdziemy damskich bokserów, którzy daliby się zabić za swoje żony, polskich antysemitów i tych Polaków, którzy dla Żydów ryzykowali wszystko, egoistów, altruistów, tchórzy, bogobojnych, bohaterów, tych, którzy nie chcą się wychylać, i tych, którzy nie chcą nic wiedzieć. I nagle ta lokomotywa, która ciągnie przeróżne wagony, się wykoleja. Przemoc odmawia praw wielowymiarowej, nieoczywistej opowieści, przez ostatnią godzinę idzie już tylko prosty jak budowa cepa pogrom. Film zamienia się w katalog sposobów na zabicie człowieka. Jest zdzieranie skóry, rozrywanie końmi i jeszcze wiele innych tego typu obrazków. Prawdziwe gore. Nie wiem naprawdę, czemu ta niekończąca się masakra ma służyć. Nie wiem, czemu trwa tak długo i czemu akurat zdzieranie skóry zasługuje na pełną prezentację, a już na przykład scena z wcześniejszej partii filmu, w której jeden Polak zamachuje się łopatą w głowę, zostaje przerwana ostrym cięciem montażowym tuż przed tym, jak przedmiot zbrodni dosięgnie celu. Czy jeden mord jest mniej straszny od drugiego? Albo mniej godny odtworzenia? 


Przyznaję, w „Wołyniu” Smarzowski przelicytował wszystkich polskich filmowców w dosadności obrazowania śmierci, pomysł jednak, by zamienić kino w wielki symulator autentycznej masakry, wydaje mi się zwyczajnie nietrafiony, prowadzi donikąd. Tak samo jak zupełnie mechaniczne łączenie poprzez montaż równoległy scen, w których różni księża namawiają swoich wiernych do różnych rzeczy, i wrzucanie w to wszystko jeszcze sceny, w której zmieniają się role i to Polacy biją siekierami Ukraińców, a nie Ukraińcy Polaków. Tego typu pospieszne symetrie niczemu nie służą, a już na pewno nie zabezpieczają tyłów przed tymi, którzy będą chcieli wykorzystać „Wołyń” do swoich celów. Już zresztą to robią. Smarzowski mówi, że chciałby, żeby jego film służył pojednaniu. To pobożne życzenie – równie pobożne jak końcówka „Wołynia”, gdy nagle po godzinie patrzenia na to, że człowiek jest w sumie gorszy od zwierzęcia, podsuwa nam się pod oczy kiczowaty obrazek, w którym idzie jakby o raj i anioły.

*

No tak, polityka wdarła się w tym roku do Gdyni, ale raczej utonęła w festiwalowej ofercie, niż ją zdominowała. Sama impreza z roku na rok się rozrasta, anektując kolejne kina. Odbywają się dyskusje, panele i bale, na których ubrani na czarno panowie i panie słuchają orkiestry smyczkowej, wspominani są zmarli artyści, idą sekcje poboczne, takie jak „Inne spojrzenie”. Ta ostatnia miała być przestrzenią, gdzie prezentuje się nowatorskie filmy, a ciągle jest tylko niechcianym, wepchniętym w kąt dzieciątkiem – w tym roku zaprezentowano w niej jedynie cztery filmy, z czego jury nagrodziło aż trzy.

Człowiek musiałby się co najmniej rozdwoić, żeby tego wszystkiego spróbować. Coś trzeba było wybrać i ja – podejrzewam, że tak, jak większość – wybrałem Konkurs Główny. Mimo że nie do końca wiadomo, kto tak naprawdę ma decydujący głos przy selekcji do niego, 16 filmów, które pokazano w tym roku, jednak układa się w jedną opowieść. Po pierwsze, jest to opowieść o poziomie, który zdecydowanie się wyrównał. Są oczywiście filmy nieudane, jak na każdym festiwalu, są też filmy bardzo złe, nie ma natomiast amatorszczyzny, od której w poprzednich latach ręce zwyczajnie opadały. Filmy są technicznie coraz lepiej zrealizowane. Nasza kinematografia się profesjonalizuje, sito staje się coraz gęstsze, wad produkcyjnych jest coraz mniej. Widzowie doceniają tę zmianę, a ten rok będzie znowu rekordowy pod względem liczby widzów, która poszła do kina na polskie filmy.

To, że średnia idzie w górę, nie przekłada się jednak na najwyższą jakość myśli i oryginalne wizje. Gdyby zależały one od profesjonalizmu i kasy, to przecież robiłoby się u nas ważniejsze filmy niż w takiej Rumunii, gdzie filmowcy muszą walczyć o pieniądze dużo bardziej zawzięcie . Taki „Plac zabaw” Bartosza M. Kowalskiego czy „Zjednoczone stany miłości” Tomasza Wasilewskiego jako owoce odważnych poszukiwań artystycznych wyglądają co najmniej pociesznie. Na tle tych dwóch filmów jeszcze bardziej doceniam „Czerwonego pająka” Marcina Koszałki, który zgarnął Specjalną Nagrodę Jury. Mało mówiło się w Gdyni o tym filmie może dlatego, że już dawno przeleciał przez ekrany kin i spokojnie można go sobie obejrzeć na VOD. W tym interesująco połamanym filmie, który gwiżdże sobie na wymogi gatunku, również odnajdziemy obsesję śmierci i przemocy, które tak mocno zaznaczyły się na tegorocznym festiwalu. Koszałka filtruje je przez wyobraźnię i organicznie wplata w fabułę, która ucieka od dosłowności i tanich diagnoz, która cały czas się wymyka, bo można ją przeczytać zarówno jako opowieść o spętanym libido polskiego mężczyzny, jak o metafizyce zła czy uzależnieniu od obrazów.

Z młodych, oprócz Matuszyńskiego, najlepiej wypadł „Królewicz Olch” Kuby Czekaja. Choć nie wiem do końca, o co Czekajowi chodzi, i nie bardzo mogę uwierzyć w dramat jego dorastającego bohatera, to muszę przyznać, że wyobraźnia reżysera produkuje prawdziwą galopadę ciekawych obrazów i pomysłów inscenizacyjnych. Czasami jest ich tak dużo, że człowiek zaczyna się obawiać, czy przez przypadek nie trafił do opery. Nie przypominam sobie, żeby ostatnio jakiś polski film mnie do tego typu lęków doprowadził.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.