Zerwany film

6 minut czytania

/ Film

Zerwany film

Jakub Socha

W „Wołyniu” Smarzowski przelicytował wszystkich polskich filmowców w dosadności obrazowania śmierci, jednak pomysł, by zamienić kino w wielki symulator autentycznej masakry, wydaje mi się zwyczajnie nietrafiony

Jeszcze 2 minuty czytania

Pierwsze półtorej godziny „Wołynia” to wielkie kino, zainscenizowane z rozmachem, nowocześnie zmontowane. W otwierającej sekwencji przy weselnym stole, całkiem słusznie porównywanej do tej z „Łowcy jeleni”, spotykają się Polacy i Ukraińcy. Kobiety śpiewają, faceci dyskutują, młodzi przysięgają sobie miłość przy pełnym księżycu. Wóda się leje, mieszają się języki, siekiera idzie w ruch, ale tylko po to, żeby odciąć warkocz pannie młodej, uwalniając ją tym samym od rodzinnego domu – ten rekwizyt, jak i inne przedmioty, które pojawiają się na uroczystości, jeszcze wrócą. I nagle ktoś wznosi toast za Hitlera, który ma wybawić Ukraińców od parszywych Polaków, wrzucając nas ze święta w historię. Zanim zdążymy pomyśleć, skąd to życzenie i skąd ta niechęć – kwestie, które Smarzowski omija bokiem, rzucając jedynie jakieś drobne aluzje o Polakach, którzy odnoszą się do Ukraińców z wyższością – wybuchają bomby. Przysłaniają one na dobre kwestię kluczową – co tak naprawdę doprowadziło do zbrodni, bo przecież nie kilka ostrych słów, wypowiedzianych po wódce.

Tymczasem wszystko zaczyna zmieniać się z dnia na dzień, od nastrojów po fronty. Najpierw Rosjanie ślą wagony z polskimi kułakami na wschód, potem Niemcy rozstrzeliwują Żydów po lasach. Ci, którzy wczoraj byli emanacją siły, dziś już wiszą. Ci, którzy niedawno wiwatowali na cześć wybawców, muszą teraz chować się po ziemiankach. Smarzowski wrzuca mieszkańców Wołynia w wir. I pokazuje, że pojedynczy człowiek w tym wirze nic nie znaczy. Ludzie stają się wobec siebie coraz bardziej nieufni, starają się nie rzucać w oczy i nie wychylać poza swoje gospodarstwa. Tylko niczego nieświadome dzieci co chwilę wybiegają z chat, żeby przyjrzeć się przemarszom kolejnych wojsk. Jedna z bohaterek ksiażki Witolda Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” wspomina: „Ojciec nas uczył: nie dajcie się złapać. Biegnijcie”. U Smarzowskiego ci, którzy jeszcze przed chwilą wybiegali na dwór naprzeciw światu, za chwilę będę przed tym światem uciekać. „Wołyniem” rządzi zasada powtórzeń – tylko że każdy powtórzony gest staje się koszmarem.

Opowiadając o młodej Polce, która kochała młodego Ukraińca, ale wyszła za polskiego wdowca (świetny Arkadiusz Jakubik), Smarzowski pokazuje równocześnie, jak zmienia się układ sił w regionie i jak w tej nowej rzeczywistości ludzie, którzy jeszcze niedawno żyli obok siebie, zaczynają skakać sobie do oczu. Historia miłosna i historia XX wieku splatają się, chociaż nie do końca – gdy tylko wydaje się nam, że film osadza się w pewnej konwencji, łączacej film miłosny z filmem wojennym, reżyser błyskawicznie grzebie ją i zaczyna od nowa, bo nie chce, żebyśmy się poczuli zbyt wygodnie i zbyt bezpiecznie w rozpoznanym schemcie. Dlatego też, inaczej niż w książce Szabłowskiego, nie ma w filmie praktycznie żadnych dobrych Ukraińców, tych, którzy ryzykowali życiem, żeby ocalić Polaków.



W kalejdoskopie kapitalnie zmontowanych scen znajdziemy damskich bokserów, którzy daliby się zabić za swoje żony, polskich antysemitów i tych Polaków, którzy dla Żydów ryzykowali wszystko, egoistów, altruistów, tchórzy, bogobojnych, bohaterów, tych, którzy nie chcą się wychylać i tych, którzy nie chcą nic wiedzieć. I nagle ta lokomotywa, która ciągnie przeróżne wagony, wykoleja się. Przemoc odmawia praw wielowymiarowej, nieoczywistej opowieści, przez ostatnią godzinę idzie już tylko prosty jak budowa cepa pogrom. Film zamienia się w katalog sposobów na zabicie człowieka. Jest zdzieranie skóry, rozrywanie końmi i wiele innych tego typu obrazków. Prawdziwe gore. Nie wiem naprawdę, czemu ta niekończąca się masakra ma służyć. Nie wiem, czemu trwa tak długo i czemu akurat zdzieranie skóry zasługuje na pełną prezentację, a już na przykład scena z wcześniejszej partii filmu, w której jeden Ukrainiec zamachuje się łopatą na Żyda, zostaje przerwana ostrym cięciem montażowym tuż przed tym, jak przedmiot zbrodni dosięgnie celu. Czy jeden mord jest mniej straszny od drugiego? Albo mniej godny odtworzenia?

W „Wołyniu” Smarzowski przelicytował wszystkich polskich filmowców w dosadności obrazowania śmierci (i równocześnie odpowiedział na zapotrzebowanie tych, którzy o Wołyniu mówią, koncentrując się na widłach i siekierach, a w ogóle pomijają przeczyny zbrodni), pomysł jednak, by zamienić kino w wielki symulator autentycznej masakry, wydaje mi się zwyczajnie nietrafiony, prowadzi donikąd. Tak samo jak zupełnie mechaniczne łączenie poprzez montaż równoległy scen, w których księża namawiają swoich wiernych do różnych rzeczy (jedni do pokoju, drudzy do mordu), i wrzucanie w to wszystko jeszcze sceny, w której zmieniają się role i to Polacy biją siekierami Ukraińców, a nie Ukraińcy Polaków. Tego typu pospieszne symetrie niczemu nie służą, bo ostatecznie z finalnej masakry pozostaje w głowie szlachetny AK-owiec, który przybył na pertraktacje z banderowcami bez broni i został rozerwany przez ich konie, banda wściekłych, ukraińskich troglodytów, która urządza w lasach seanse nienawiści, żeby nakręcić się przed masakrą, oraz Bogu ducha winni Polacy, którzy ze śmiertelnym strachem w oczach uciekają na ślepo.

Te obrazy na pewno nie zabezpieczają tyłów przed tymi, którzy będą chcieli wykorzystać „Wołyń” do swoich celów. Już zresztą to robią. Smarzowski mówi, że chciałby, żeby jego film służył pojednaniu. To pobożne życzenie – równie pobożne jak końcówka „Wołynia”, gdy nagle po godzinie patrzenia na to, że człowiek jest w sumie gorszy od zwierzęcia, podsuwa nam się pod oczy kiczowaty obrazek, w którym pojawia się jakby raj i niby-anioły.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.