wiersze

Maciej Melecki

Manewr Skraju

Nieprędko uzyskany rozejm, prędko utracone wejrzenie w ruchliwe
Strzemię dali, co wyżyma kolejny ślad biegnący zakosem w łatwopalny
Liszaj jawy, gdzie przez chwilę jesteśmy zewsząd otoczeni grupkami
Gapiów, uczestników potocznego życia w pustej obręczy już minionego,
Na cyplu szkwału, gdzie oskalpowany księżyc miesza szyki we wnękach
Zagrabionych zaświatów. Spłyń w najbliższe koryto sekundy i odmaluj

Cieniem lunatyczny ruch każdego kroku, ażeby przeczołgiwał się przez te
Zasieki wzroku najbardziej żwawy kurier wieści o stanie zapadniętego
Świata, który zawęźla się w wizjerze okna do kulki sypkiego śnienia na
Jawie tej, unoszącej nas w jednoczesne strony, płozy wygiętej spod drzwi,
Jak na sankach ciągniętych po plaży, kiedy okadzony świt wydziobuje
Na czole swoją bruzdę, żadnej w istocie, postaci tego pociętego na paski

I kawałki życia, toczonego przez rzutki czerw nadziei, dźganego w plecy,
Rosnącego nam popękanym chodnikiem języka na każdym styku, w rozmazanym
Oglądzie złuszczonej skończoności płomyka, bośmy tylko zaspą dla innego,
Oklejeni taśmą z serii wybrakowanej, wciąż tylko przekazywani jak cynk,
Nielegalni jak mak na dzikim polu straceń, biegnącym przez środek każdego
Kłębu pary, w chwilowym uchyleniu ścięcia, manewrując skrajem, jak pod

Lodem skuwającym dno niespiesznego muru, kiedy to tylko z góry nie
Widać zaniku chłonącego każdą podstawę, bez możliwości apelacji, bez
Odległości mogącej to skrócić w bezpośrednim rzucie, z taką to więc mapą
Przychodzi nam pomijać inne drogi, dogrzebawszy się tylko jednej,
Drabiniastej jak płot nieba, nie wybierając się na tyle donikąd, by gdzieś
Ostatecznie osiąść, i w tej budce pozostać aż do ustania sztormu, pędliwego

Osuwania się każdej skarpy, po której chodziliśmy jak po nabrzeżu, gdzie
Jedynym poziomem zanurzenia jest narastająca jak nalot stromizna,
Odważnikiem tej skali mierzącej stopień odchylenia, rosnącego ustania
W bąblach rzednącego tlenu, jak w żagwi wiadra, w którym gasną grudki
Potu, i fala za falą rozchodzi się ten tępy trzonek bólu, zostający w nas
Jak mokre próchno. Rozpleń się gwarem i tężej w locie. Wylew drgań.

MUŁ

Gęsto rozsiane kamienie jako brzeg i koryto. Po obu stronach zastygłe
Wiry. Puszka w dłoni z piwem Kelt. Wielokrotne wejścia do nurtu
Tej samej rzeki. Most, jak zwodzona belka w oku, drga. Zdarza się to nie
Raz. Za każdym razem zrzucane na matrycę zblokowanej pamięci
O niczym innym, gubi tego deseń i pylący kieł, uwarstwione jego nitki

Mrowią, odrastając korzeniami. Trapi więc pruty nieustannie tego trop.
Lepszego wszak początku nie zaznałeś, zakole jest jedyną przeto figurą,
Która nastawi ci rozproszony wrzask przęseł tej chromej jawy, długiej
Jak rysa na rozdzielczej desce zbrojonej szyby. Do końca nic nie jest
Nieprzebrane, nic od zarania nie przechodzi w inny zakres prędkich

Cięć, pełnia bowiem to muł, składowisko wideł pod gołym niebem.
Do szczętu zwlekany szczęk z każdej wydanej lub porzuconej rzeczy,
W bezpośrednim zderzaniu kierowanej bezwładem, bezładnie
Ścierającej się w pudełkach narzucanych kar, bez odbioru wypowiadany
Szyfr w wyboiste zarzecze echa, niezwracalne coś, niedobrane sprzęgła

W supłach orbitujących nami zwad, krzaki na krach. Byliśmy niekiedy
Skorzy przyjąć ten bieg karkołomnych wypadków za jedyne wyjście,
Ale wtedy, gdy nic szczególnego się nie wydarzało, każdy zwrot
Odbieraliśmy jako zacięty ruch wstecz, zbliżający zaczep słońca w
Stronę ścieku, ukrytego pod miejskimi pokrywami, mającymi na wierzchu

Wybity herb miasta, ów znak wszelkich tras swobodnego przechylania
Się w grzęzawisko rojonych z wielkim animuszem wydmuszek zmian,
Konkretnych sztuczek podtrzymujących ościste zasłony. Szutrowa droga
Stałego spętania. Nie będzie ci dane zaznać większego tygla niż czyjeś oko.
Żaden pobór, żaden szkwał nie będzie też nigdy malał, skośnie wychodząc

Tylko poza cień rzucany przez rozedrgane źdźbło drągu, który w swoich
Zamachach skupia wszystek ciosów słanych tu przez zbłąkany, pełzający
Lud. Młócka powietrza jest tą smolistą wnęką, gdzie tkwisz niczym haka
Rozkwit. Owies kurzu zabiera ci dłonie. Szum z kolumn to plaster szklanej
Waty. Chodzisz tylko po szynie. Bierka oddechu jest jak klamka w gardle.

ZETLENIA

Sypkie trociny czasu, nabierane dłonią, rozdmuchiwane powiewami mniemań,
Pylą w tej narastającej przerębli, i zostają jako szorstki osad. Możesz go tylko
Zeskrobać, odłowić z niego postać grudy w nowej wnęce, ponownie zacząć wracać
W minione, przeorane koryta względnego spokoju, i spoglądać na ten ciążący
Karb. Zmienia się pole obserwacji i zacina ten rozrusznik pary, coraz płytszym
Okazuje się tedy dno każdego kroku. Jemy więc oset w luku osranego czerwca,
Skibie wyładowań gróźb cierpkiego losu, i ścieka z nas wymiocina żalu. Napełnij
Mnie dawką skrzenia, przez lupę ścieżki widać fioletową siatkę żył schodzących
Się w okolicy skroni – ów spis zatorów, skrzepów gniazd, a odczyt jego zawieruszony
Niczym wrak. Gotuj więc buty do nowej ucieczki, krochmal w sobie zakręt,
Jaki przyjdzie ci pokonać w nieprzytomnym widzie ostatecznej utraty, kołującej
Nad tobą coraz niżej, jak zraniony śrutem kruk, sposobności jedynej w stałym
Rozgałęzianiu się nałożonego ci dictum. Będziemy więc w ciągłym piruecie,

Bez ubezpieczenia i asekuracji, wprost wobec coraz silniej kłapiących szczęk
Owego ściągania w zamachowy dół, chronieni tylko folią cienia, odwinięci z
Wszelkich gaz, na samym środku placyku , gdzie mości się życie innych, stromych
W swym rzucie, zaburzane i natychmiast do porządku przywracane. Piana uwag
Jest kompostem dla tego życia. Nikt nie walczy już z sobą, tasuje jeno aurą
Swojego rozstroju, zmienia biegi i nasłuchuje pracę sprzęgieł, wypatrując coraz
To nowych widoków dla marzeń, w które powtykał swój roczny znój, by choć na
Chwilę zaznać błogiego okamgnienia, w przyjemnej zawierusze na przystani lub u
Wejścia w rozhulaną kopułę nadmorskiego miasteczka. Buzuje wywołany tym
Zew. Nigdzie nie ma jawnego miejsca dla przetrąconych stanów, rażonych
Zgiełkliwym masztem nieustannego nadawania treści wykluczających się wymiarów:
Bądź szczęśliwszym, kupując i bądź ufniejszym w wierze, agresywnie potępiając.

Zatracenie panuje niepodzielnie w każdej chrząstce myśli o kolejach rzeczy, w przęśle
Wrażeń, jakie pętają każdy gest. Puste sytuacje odbierane są, jak krańcowe zwroty
Akcji, określające już do końca następne ruchy czy roszady wyborów, sfigurowane
Jarzącym się z nich blaskiem, który ma oślepić nadchodzących z naprzeciwka i
Wywieźć ich w chrome pole, jakby dookoła były proste drogi, zabudowane przestrzennie,
A poza nimi pielił ugór już tylko wiatr. Stoję więc na wietrze w najbardziej odczuwalnej
Chwili poruszenia, i wszystko, co w środku, zamiera, domagając się odwrzaśnięcia
Tej wyludnionej twarzy przepaści, odepchnięcia zakończenia właśnie teraz, we wnyce
Przelotnej, jaką zastawia granit przypadku, trafu pozbawionego jakiejkolwiek
Koordynacji, gdyż steruje tym pchli taniec gładzących nas plamek, komórek wyżerających
Inne, wyboistym szlakiem prowadzących w dokumentny zanik. Jesteś już w fazie tego
Zetlenia, coraz ostrzej mierzącego cię na coraz mniejsze odcinki, w bańce zasysającej
Próżni, krętym ścieku jaźni, jak zwietrzała konewka prochu. Każde drzwi są ścianą.

I dopiero na końcu szyny ukazuje się zastany w pamięci wjazd do tunelu, w ferii smug
I ciepłych wrażeń, nadjadanych już wówczas przez wykierowany w oko pustki nalot
Przyszłych starć. Czujność nie istnieje. Usypia ją od razu bezwonny gaz rojeń o
Ciekawszym, milszym życiu, zatrzymaniu wszystkiego na opak, by zmieścić się w tym
Tunelu niczym podkopie, opuszczając tym samym sparszywiały ciąg skaz, wchłaniającym
Dotychczas najdrobniejsze nadkruszenia sinego ostępu we framudze lat. Jesteś jako i na
Końcu, tak i na początku. Wietrzny powrót. Rozpylenie żerdzi, przetasowanie tych kilku
Lichych, upolowanych widoków, rozbicie w piach i cement paru, wcześniej kleconych,
Dat u boku odstępującej na kilka kroków kobiety, gdyż tylko wyjadamy z siebie, nikt nie
Zrobiłby tego za nas lepiej, przepychając się przez miejskie barierki szybciej niż świnie
W zagrodzie swego chlewu. Lewitujący zręb tego płaskiego żywota pozostaje ostatnim
Dowodem wierzgań, mającym cośkolwiek spełnić, zmaterializować cieniste pląsy i

Bruzdy kolejnych chceń wyżłobić na bezkresnym policzku finalnych wzruszeń, by przynieść
Nam stabilny układ z siłami wrących ustanowień, byśmy mogli w tym kołowrocie nie tylko
Spadać, lecz mikra jest ta lampka płonnych widziadeł, oświetlisz się wszak sam, inny
Pozostanie innym łukiem, spotykając się z tobą w nacięciu napięcia, skrzeniu suchego
Lontu prowadzącego w półprzysiad mroku. Jeszcze natury nie pierzchły z obojczyka
Wskazanego kierunku, jeszcze trzymasz się poręczy jak kruchego odlewu śladu, żonglując
Kilkoma scenami, wiechciem etapu, który musisz teraz domknąć, by nie rozerwał cię
Znikomy pat, albowiem w tej busoli mniemań mieszka na stałe tylko kret, twory inne to
Pochodne co dopiero przeszłych szkwałów, wyładowań sparowanych przez resztkę tego
Uziemienia, gdzie przyjdzie jeszcze trochę pobyć, w tym wybrakowanym zagięciu, skuleniu
Po chyżym ciosie. Niczego już nie odnawiaj, nie wyprzedzisz żadnego nowego wrzenia,

Podłoża są niewzruszone, czekają na nowy tor. W tym mgielnym rozsianiu klaruje się
Nie tylko hak, ale i z każdym oddechem przybywa nowych fałd, będziesz bowiem już
Na zawsze brodził w szklanej wacie, niczego nie zastępując wiatą nowych postanowień,
Odciążony i przewleczony, nie udasz się w nowy rewir czasu, przelatując jeno nad
Płotkami zwidzeń, i nie przywidzeniom zawdzięczał wspinaczkę po żwirowym nasypie,
Kliny czyichś wyborów były bowiem zbyt długie, by nie wtrącić cię w ten ziejący lej.
Osuwista poro, nasyć się wreszcie tym ługiem struć, odjedź na furmance podmuchu,
Wyschnie wszak każdy naciek na przegubie tych niedoliczonych dni, pawie oka po
Rozlanej benzynie to przecież źródła przyszłej tęczy. Marskość tego świata nie objawia
Się od razu po żadnym rozdłubaniu czy sprzęgnięciu wrzasku, jest stała jak krzywa w
Mózgu, powleczona pstrokacizną nazw, za którymi pełga przyjemność ich krótkiego
Przeżuwania, nacelowana w ciebie, odbiorcę tej serii niezmierzonych niczym wad.



fot. Sylwia Dwornickafot. Sylwia DwornickaMaciej Melecki – ur. 1969. Autor dziewięciu książek poetyckich, m.in.: „Bermudzkie historie” (2015), „Przester” (2009), „Szereg zerwań” (2011), „Pola toku” (2013). Prezentowane wiersze pochodzą z najnowszego tomu „Inwersje”, który ukaże się w wydawnictwie WBPiCAK w Poznaniu na jesieni tego roku. Mieszka w Mikołowie.