Radykalna przerwa
"La dolce vita", pomysł i reżyseria: Romuald Krężel i Monica Duncan

8 minut czytania

/ Teatr

Radykalna przerwa

Piotr Morawski

Mikroteatr daje chwilę bezproduktywnej ekonomicznie satysfakcji. Ale też jest radykalną przerwą w pejzażu teatralnym. Bo tu nie ma miejsca na arcydzieła. To szybki teatr. Bez gigantycznych budżetów i szans na występ w Awinionie. Ale za to blisko życia, gorąco i aktualnie

Jeszcze 2 minuty czytania

Kradną nam sen. Kapitaliści nie pozwalają nawet na piętnastominutową drzemkę w ciągu dnia. Bo to strata czasu. Bo przez te piętnaście minut można przecież pracować. A sen? Sen jest bezproduktywny. Bo jak się śpi, to się nie pracuje, a tym samym zyski firmy nie rosną. Nie rośnie też PKB. A chodzi przecież o to, żeby być wydajnym. Można nawet – istnieją już odpowiednie technologie – noc zmienić w dzień: wystarczy ustawić na orbicie gigantyczne lustro, które będzie odbijało światło w te rejony Ziemi, gdzie właśnie panuje noc. I dzień będzie trwał cały czas, i cały czas będzie można pracować. Żeby nie zmarnować ani kwadransa. O tym wszystkim opowiada ze sceny Olga Mysłowska w „Trybie uśpienia”.

Piętnaście minut. To prawie tyle, ile trwa spektakl: „Tryb uśpienia” Igi Gańczarczyk, „La dolce vita” Romualda Krężela i Moniki Duncan czy „Niewypowiedziana na Śląsku mowa balkonowa Adolfa Hitlera” Marcina Libera. Ale też i te wcześniejsze, to już bowiem trzecia odsłona trójspektaklowych setów – każde przedstawienie po szesnaście minut – jakie można było obejrzeć w Komunie// Warszawa (a wybrane także ostatnio na lubelskich Konfrontacjach Teatralnych). Swoje szesnastominutówki w pierwszej odsłonie projektu pokazywali Anna Smolar – z brawurową rolą Jana Sobolewskiego jako Gustawa-Konrada – Paweł Łysak i sama Komuna// Warszawa. W drugiej – Michał Borczuch, Justyna Sobczyk i Weronika Szczawińska. Strategie bywały rozmaite – spektakle problematyzowały samą teatralność, odsłaniały uwikłania twórców albo ogrywały ograniczenia narzucone przez kuratora Tomasza Platę. Oprócz szesnastu minut realizatorzy dysponują jednym rzutnikiem, czterema reflektorami, dwoma mikrofonami i rekwizytem, który musi zmieścić się w walizce, jaką można zabrać na pokład samolotu; na scenie nie może też być więcej niż czwórka aktorów. Niby nie da się za bardzo poszaleć, a jednak szaleństwo jest wpisane w ten projekt.

I tak Romuald Krężel z Monicą Duncan zainstalowali na scenie walizkę. Pełną monet – pięć tysięcy, budżet całego spektaklu, rozmieniony na jednozłotówki wylądował na scenie, by stać się nie tylko głównym rekwizytem, ale i tematem. Bo skoro budżet jest rekwizytem, to nie ma pieniędzy na aktorów, a zatem nie ma aktorów. Co więcej, trzeba do interesu dołożyć, bo od wypłaconych twórcom środków został odprowadzony podatek, a więc żeby mieć na scenie okrągłą sumę, nie ma wyjścia – należy dosypać. A skoro nie ma aktorów, a ktoś jednak walizkę musi otworzyć, angażuje się wolontariuszy, czyli publiczność. To także mechanizm teatralnego wyzysku. W finałowej scenie dwójka widzów rzuca garście monety w projekcję Fontanny di Trevi. Na szczęście. Na tyle jeszcze nas stać za te pięć tysięcy. Fantazja na temat dolce vita zostaje rozbita brzęczącymi w zderzeniu ze ścianą monetami.

Tryb uśpienia, reż. Iga Gańczarczyk / fot. Pat Mic„Tryb uśpienia”, reż. Iga Gańczarczyk / fot. Pat Mic

Pięć tysięcy miedzioniklowych monet pięknie błyszczy w świetle reflektorów. Jako rekwizyt traci – przynajmniej chwilowo – swoją siłę nabywczą. A pieniądze w teatrze to kwestia zasadnicza: niedofinansowanie teatrów, żenująco niskie pensje aktorów – wszyscy to doskonale znamy. A pięć tysięcy – to dużo czy mało?  Już sam fakt ujawnienia przez twórców budżetu produkcji zmienia perspektywę: to, co zwykle przed widzami jest zakryte, tu znajduje się w świetle reflektorów. I co to zmienia? Ano uświadamia, że relacja sceny i widowni to także pakt ekonomiczny. Bo przecież można sprawę postawić i tak: w wolnym czasie, po pracy, przychodzimy popatrzeć, jak pracują inni – czy to nie perwersja? O tym zresztą zrobiła też szesnastominutówkę w poprzednim secie Justyna Sobczyk: z Magdaleną Czerwińską i Martyną Peszko mówią o aktorkach, o zawodzie i o stosunkach pracy. To jest temat – od „Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł” Moniki Strzępki z 2007 roku, gdzie aktorzy mówią o swoich zarobkach, po „Kantor Downtown” Wiktora Rubina z 2015, gdzie na ciele aktorki widzowie wpisują (albo odmawiają wpisania) swoje zarobki. A nawet jeszcze dalej. Ujawnianie ekonomicznych ram funkcjonowania teatru zawsze jest działaniem społecznie pożytecznym.

Ale też ujawnianie ekonomicznych uwarunkowań takich, zdawałoby się niewinnych praktyk, jak krótka drzemka w ciągu dnia. Kiedyś Walter Benjamin w „Haszyszu” twierdził, że kapitalizm chce nas uśpić. Wiadomo już więc było, że sen to kwestia polityczna. Teraz jednak Iga Gańczarczyk mówi, że kapitaliści nie tyle nas usypiają, ile nie dają nam spać. Bo trzeba pracować, a „kto rano wstaje…” i tak dalej.

Wszystko na złoto. Olga Mysłowska robi sobie czapkę z koca termoizolacyjnego, a towarzyszący jej Dagmara Latała i Jacek Latała rozkładają złotą folię, która odbija światło reflektorów: mami, ale też izoluje od rzeczywistości. Jak czapka, w której chowa się bohaterka. Sen jest ucieczką – nie tylko w lepsze światy, fantazje i marzenia, lecz także od korporacyjnego rygoru, od pracy na akord. Warto uciąć sobie piętnastominutową drzemkę. To zdrowe, ale też społecznie pożyteczne.

„Niewypowiedziana na Śląsku mowa balkonowa Adolfa Hitlera”, reż. Marcin Liber/ fot. Pat Mic„Niewypowiedziana na Śląsku mowa balkonowa Adolfa Hitlera”, reż. Marcin Liber/ fot. Pat Mic

Ostatni kwadrans (plus jedna minuta) wieczoru należał bezapelacyjnie do Tomasza Nosińskiego. Od razu powiało też skandalem. „Niewypowiedziana na Śląsku mowa balkonowa Adolfa Hitlera” napisana przez Artura Pałygę i wyreżyserowana przez Marcina Libera to część spektaklu przygotowanego przez Libera dla Centrum Scenografii w Katowicach. Mowa Hitlera nie została jednak na Śląsku wygłoszona. Pomysł, by z balkonu przemawiał Hitler, okazał się nazbyt śmiały. A więc teraz z wypiekami oglądamy to, co wycięła katowicka cenzura!

A co takiego mówi Hitler? Pojawia się właściwie jako emblemat, dobrze rozpoznawalna marka, z czym się zresztą wcale nie kryje: „Żadna twarz na świecie nie jest tak znana jak moja twarz i żadne imię nie jest tak znane jak moje imię” – zaczyna. I jedzie: „warto wierzyć w politykę”, „warto wierzyć w zjednoczoną Europę”, „warto wierzyć we współistnienie wszystkich kultur świata”, warto wierzyć w ekologię, w świat, w którym nie ma ludzi niepotrzebnych. Gdyby nie emfaza Nosińskiego, z jaką przedstawia Hitlera, można by się zastanawiać, kto to właściwie mówi. A dalej jest jeszcze mocniej. Nie możemy czuć się bezpiecznie. Dlaczego? Bo jesteśmy w stanie wojny. „Wojny prowadzonej przez bezwzględne, chciwe i cyniczne, złodziejskie i zbrodnicze elity finansowo-korporacyjne”. „Jeden procent ludzi posiada dziewięćdziesiąt dziewięć procent światowego majątku” – peroruje Nosiński jako Hitler.

No i co z tym teraz zrobić? Bo generalnie to wszystko prawda. Tak jest. Problem polega tylko na tym, że mówi to Hitler. A w tle migają zdjęcia z fejsbukowego profilu #jestemchrześcijaninem, na których ludzie pozują z bronią i kartką z napisem „I am a Christian”. Liber głosem Nosińskiego dociska to, co mówili wcześniej Romuald Krężel z Monicą Duncan i Iga Gańczarczyk. Bo to frustracje – te małe i te duże – stworzyły Hitlera. To one sprawiły, że jego twarz znana jest z okładek czasopism i książek oraz z filmów. I jesteśmy blisko krytycznego punktu, skoro prawdziwi chrześcijanie fotografują się z bronią. Wraca więc pytanie, czy rzeczywiście chłopcy i dziewczęta z Marszów Niepodległości mogliby być po drugiej stronie, gdyby mieli większą świadomość klasową? Czy polski nacjonalizm ma charakter klasowy, a narodowa duma jest po prostu odreagowaniem fatalnej kondycji społeczno-ekonomicznej? Frustracja w każdym razie rośnie…

„Mikroteatr jest radykalną przerwą”, mówi Olga Mysłowska. Jak piętnastominutowa przerwa na drzemkę w czasach schyłkowego kapitalizmu. Daje chwilę bezproduktywnej ekonomicznie satysfakcji. Ale też jest radykalną przerwą w pejzażu teatralnym. Bo tu nie ma miejsca na arcydzieła. To szybki teatr. Bez gigantycznych budżetów i szans na występ w Awinionie. Ale za to blisko życia, gorąco i aktualnie. Czasem na brudno, ale bez pretensji i zadęcia. To też przerwa – od napinki, by stworzyć ośmiogodzinne arcydzieło. Szesnaście minut – a w tym czasie może zdarzyć się wszystko.

No więc dajmy sobie czas. Zróbmy sobie przerwę. Kolejny set Mikroteatru już w listopadzie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.