Wszystkie strony świata
Tom B / CC BY-NC-SA 2.0

14 minut czytania

/ Muzyka

Wszystkie strony świata

Michał Pudło

Edycja „The Dream” była śnieniem, „The End” dojmującym poczuciem kresu, „Interference” zaburzeniem społecznej tkanki. Dopiero jednak „Dislocation” czyni różnicę i oddziela grubą kreską  tegoroczną odsłonę krakowskiego Unsoundu od poprzednich

Jeszcze 4 minuty czytania

Dlaczego „Dislocation”? Stali bywalcy festiwalu zadają sobie podobne pytanie rok w rok (dlaczego „The Dream”?, dlaczego „Interference”?). Przeważnie jest tak, że dana edycja odsłania swoje tajemnice w trakcie, z dnia na dzień. Samo doświadczanie festiwalu otwierało na wielowymiarowość motywu, kłączowate możliwości myślenia o nim – choćby „Future Shock” (2011), ujęty w retrofuturystycznej, tofflerowskiej dystopii i estetyce kiczowatych filmów, czuło się przede wszystkim w panującej atmosferze.

Unsound rozprzestrzenił się w tym roku na wszystkie strony świata. Organizatorzy festiwalu pracowali pełną parą w centrach i na peryferiach prawie całego globu –  w kirgiskim Biszkeku, gruzińskim Batumi, tadżyckim Duszanbe, Władywostoku, ale też w Toronto, Adelajdzie czy w centrum nad centrami, czyli w Nowym Jorku, by wreszcie wrócić do Krakowa. Zebrane w ten sposób żniwo to artyści nieobecni ani w mainstreamie, ani w żadnym „centrum”, ani też w najważniejszych zachodnich serwiach muzycznych.  Retrogradacja festiwalu ku muzyce ludowej, tradycyjnej, nierzadko konfrontowanej z możliwościami nowoczesnego software’u, to zabieg całkiem rewolucyjny, którego raczej nikt się po Unsoundzie (jeszcze rok temu) nie spodziewał. Mało tego: to bodaj najbardziej radykalna wolta, na jaką kiedykolwiek pozwolił sobie festiwal muzyczny w tym kraju.

Można jednak zadać pytanie, które padło z widowni podczas panelu „Dislocated Landscapes 2” z udziałem Helma i członków kolektywu Embassy For The Displaced: „Po co organizować Unsound we Władywostoku?”. Pytanie, na które odpowiedzi nie znaleźli paneliści i również ja miałbym ze sformułowaniem odpowiedzi kłopot. Zwłaszcza, gdy za jednorazową wizytą w, powiedzmy, Biszkeku czy we wschodniej Rosji nie idą dalsze kroki, czyli obecność długofalowa, bardziej pragmatyczna: animowanie lokalnych artystów, budowanie „scen” i enklaw dostępu do sztuki eksperymentalnej, miejsc sprzyjających tożsamościowej odrębności. Jeżeli nie, to być może jedyną realną korzyścią z podróży Helma i Moa Pillara do wschodniej Azji pozostaje kompozycja – tamże opracowana, inspirowana widokami na wzgórza i Morze Japońskie, oraz materiał audiowizualny, dokumentujący Władywostok, rustykalne wsie i życie mieszkańców, by następnie w nowoczesnym krakowskim gmachu Centrum Kongresowego odegrać całość na żywo dla wielkomiejskiej publiczności. Z drugiej jednak strony żaden festiwal muzyczny nie musi brać na siebie odpowiedzialności czy sprawować patronatu nad enklawami niezależnej muzycznej kultury – która może, lecz nie musi, zrodzić się lokalnie z pomocą inspiracji, jaką mógłby być Unsound.

Utworów powstałych w trakcie lokalnych subedycji, a granych w trakcie krakowskiego Unsoundu, było więcej: współpraca Moritza Von Oswalda z kirgiskim zespołem Ordo Sakhna. Wspólny występ Kuby Ziołka i zespołu Samo z Unsound Dislocation: Dushanbe. Projekt „Gletschermusik” Roberta Lippoka i Askata Jetigena z edycji w Biszkeku. Wszystkie okazały się nie jedynie widokówkami z peryferyjnych rejonów świata, lecz próbami dialogu – przeważnie pewnym złączeniem odrębności w jedną całość, a w przypadku ostatniego z wymienionych: manifestem i formą sprzeciwu wobec postępującego zanieczyszczania planety.

Wacław Zimpel, fot. Anna Spysz

Swoją drogą tegoroczny Unsound budował festiwalowe napięcie wyjątkowo mozolnie – taka opinia wisiała w powietrzu i mnie również wypada się z nią zgodzić. Dwa pierwsze wieczory w Mandze okazały się wyjątkowo nierówne. Między absolutnie frapującymi koncertami pochodzącego z Iranu Sote (wysokiej próby abstrakcyjna gra konwencjami trance’u i techno), rodzimej grupy Lotto (z amplifikowanym kontrabasem Mike’a Majkowskiego) czy Aïshy Devi, znalazły się akty wprowadzające w prawdziwą konfuzję. W trakcie występu z Tadżykami z Samo, Kuba Ziołek jako Stara Rzeka pozostawał w głębokim cieniu, co w pewnym sensie zaprzepaściło szansę na intrygujący dialog. Duet Xylouris White, mimo że ich muzyka obfitowała w zadziorne greckie melodie, również, zdawało się, nie wykorzystuje potencjału sali koncertowej Mangi. Do tego odwołano potencjalnie mocny akcent pierwszego wieczoru, czyli noise’owe Puce Mary.

Te nierówności rodzą ogólną obserwację: jeżeli jakieś występy nie dosięgały wysokich oczekiwań, to przeważnie nie z winy samej muzyki, lecz jej umiejscowienia. Na przykład koncert tadżyckiego zespołu Samo w kameralnej sali Teatru Nowego sprawdził się o niebo lepiej niż wspomniany koncert w Mandze. Występ Senyawy w Hotelu Forum był jedynie cieniem spektakularnego show w Teatrze Łaźnia Nowa, gdzie Indonezyjczycy mogli zaprezentować szeroki wachlarz scenicznych, momentami wręcz operowych zabiegów dramaturgicznych.

Inne lokacje z kolei tylko i wyłącznie wzmacniały wydźwięk występów. W przestrzeni opuszczonej fabryki tytoniu na ulicy Dolnych Młynów, w hali z drewnianym parkietem, w półmroku, z oknami zasłoniętymi różowym materiałem, wystąpił między innymi Wacław Zimpel, grając na khaenie, klarnecie i zautomatyzowanych klawiszach, oraz zaprezentowała się ponownie Stine Janvin Motland z psychoakustycznym eksperymentem pomyślanym na wokal i syntezator.

Po trzech dniach festiwalu zamysł organizatorów zaczynał być klarowny: uchwycić lokalne, dyslokować, umieścić w globalnym kontekście, zamieszać – stworzyć temporalne i glokalne. Podrażnić, olśnić – ustanowić nową jakość. Umieścić tradycję w polu zainteresowania zwolenników muzyki eksperymentalnej. Tradycję, czyli nie tyle generyczną polirytmikę z sekwencera i sample z nagrań terenowych, ile realną, korzenną tradycję ludową. Dyslokacja rodziła się w spięciu, gdy widzowie nastawieni na kolejną porcję rytmów, subbasów i niecodziennych doświadczeń fizjologicznych otrzymywali strumieniowe melodie grane na lutni i gardłowy śpiew prosto z odległych gór Pamiru.

Wygląda na to, że w ciągu całego tygodnia Unsound wielokrotnie zmieniał oblicze – bawił się naszymi oczekiwaniami jak kotek kłębkiem wełny. Wielki eklektyzm tegorocznej edycji znalazł swoją kulminację w moim zdaniem najciekawszym momencie festiwalu (nie mylić z najlepszym koncertem), to jest we współpracy Felicity – Brytyjczyka związanego z wytwórnią i brzmieniem PC Music – z Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk” im. Stanisława Hadyny. Zaskakujące na papierze połączenie w praktyce okazało się dobrze, choć niecodziennie zaaranżowanym performansem, a elementy dramaturgii i historii miłosnej, oddawanej w samych tylko ruchach i sekwencjach przez tancerzy, ubrał Felicita w liryczne i harmonijne formy muzaku – co prawda nijak niepasujące do strojów, lecz umiejętnie otulające fabułę. Natomiast w momentach, gdy tancerze schodzili ze sceny, słuchaliśmy PC-musicowych i trudniejszych rytmicznie sekcji kompozycji. Wilk był syty i owca uszła bez szwanku.

W pochodzie trudnych do wyobrażenia interpretacji i kooperacji wypada też wspomnieć o operze telewizyjnej „Perfect Lives” Roberta Ashleya w wykonaniu Matmos. Koncert poprzedzał (o dzień) panel dyskusyjny z muzykami, w trakcie którego prezentowali fragmenty oryginału i przybliżali, w właściwy dla siebie, stand-upowy sposób, dzieje swych potyczek z muzyką i postacią Ashleya. Ashley, wielki outsider, ponoć po usłyszeniu M.C. Schmidta z Matmos, gdy ten wykonywał na żywo któryś z jego utworów, zdradził swojej ówczesnej żonie z rozczulającą szczerością, że „zawsze chciał, aby inni ludzie wykonywali jego piosenki”. Interpretacja Matmos w trakcie koncertu w Centrum Kijów znacznie odbiegała od pierwowzoru; dla niektórych radykalna odmiana w intonacji odczytu tekstu – bardziej aktorska, przeponowa i kabaretowo modulowana, w kontrze do zmysłowej, przepełnionej bólem recytacji z oryginału „The Park” – mogła okazać się zmianą rujnującą doświadczenie (tu nieśmiało podnoszę rękę do góry), dla innych całość, oprawa i wymiar muzyczny okazały się wystarczająco przekonujące (tu również podnoszę rękę, śmielej).

Podobne, mieszane odczucia przyniósł koncert Death Grips. Sala wypełniła się po brzegi rozemocjonowanymi fanami, więc, siłą rzeczy, zrodziła się wśród publiki atmosfera bez precedensu w historii Unsoundu. Niestety sam występ został położony przez akustyków, gdyż faktycznie, w momentach intensywnej syntezatorowej ściany dźwięku, niewiele więcej poza stłumionymi krzykami MC Ride’a i zarysem perkusji można było usłyszeć.

Publika na Death Grips, fot. Theresa BaumgartnerPublika na Death Grips, fot. Theresa Baumgartner

Dni festiwalowego tygodnia wypełniały panele dyskusyjne – tradycyjnie rozmieszczone tak gęsto w czasie, że nie sposób było zameldować się na każdym. Temat „Dislocation”, zgodnie z przypuszczeniami, okazał się doskonałym punktem wyjścia do dyskusji. Bo przecież, szablonowo rzecz ujmując, między bielą i widocznością centrum a czernią i skrytością peryferii mieści się rozległa terra incognita pośrednich odcieni szarości, gdzie zacierają się granice kultur w strumieniu ciągłej akceleracji (by posłużyć się teorią, którą tłumaczył rok temu Adam Harper). Ta właśnie strefa była wyraźnym obiektem fetyszu sporej części zaproszonych do udziału w panelach artystów, najistotniejszym polem dla tożsamościowotwórczych narracji. Ale też polem oporu i walki o suwerenność w warunkach lokalnych, z ksenofobią, homofobią i rasizmem jako chlebem powszednim życia w regionach, o których opowiadali. Znakomicie odnieśli się do tego tematu FAKA, queerowi czarnoskórzy muzycy z Afryki Południowej, lub choćby członkowie kolektywu NAAFI z Meksyku (czy raczej – zewsząd, biorąc pod uwagę sieć powiązań), mieszając światy muzyki rytmicznej i kiczowatego popu z mainstreamowym powabem. W trakcie panelu „Authentic Exoticism”, Don’t DJ z entuzjazmem opowiadał o głębokim odczytaniu Apokalipsy Św. Jana w japońskim anime „Neon Genesis Evangelion” (streszczając, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, całą fabułę serialu). Irańczyk Sote i Syryjczyk Rashad Becker opowiadali o trudnych początkach na emigracji w krajach zachodniej Europy oraz o pewnej stracie, jakiej doznaje kultura awangardy, gdy się homogenizuje, porzuca immanentny gniew i frustrację, instynkt kontestacji – będące jej realnym żywiołem, racją istnienia. Na myśl przychodzą słowa Zbigniewa Karkowskiego o wykorzenieniu z rodzimego kontekstu kulturowego (dyslokacja) jako niezbędnym składniku twórczej siły.

Miłą odskocznią od spotkań i koncertów były seanse „obskurnych” filmów o tematyce muzycznej w ramach cyklu „Dislocated Visions”. Zazdroszczę tym, którzy zdołali obejrzeć każdy z proponowanych filmów, choć nie opuszcza mnie przeczucie, że w sercu każdego widza najskuteczniej umościł sobie gniazdko ujmujący obraz „Rain The Colour Of Blue With A Little Bit Of Red In It”, czyli afrykański remake Prince’owego „Purple Rain”, pokazujący muzyczny mikrokosmos nomadycznej społeczności Tuaregów. Zwieńczeniem cyklu projekcji był występ Rabiha Beainiego – wyjątkowo aktywnego rezydenta Unsoundu od czasów poprzedniej edycji – czyli manipulacje wizją i fonią filmów Vincenta Moona w minimalistycznej sali Teatru Nowego.

Unsound Festival. Dislocation, Kraków, 16-23 października 2016Unsound Festival: Dislocation, Kraków, 16–23 października 2016W Hotelu Forum, bądźmy szczerzy, od wielu już edycji dobór wykonawców stoi na podobnie wysokim poziomie, a zdarzenia z Room 1, 2 i 3 odbijały się w swych zeszłorocznych odpowiednikach jak w zwierciadle. W pomieszczeniu drugim, najmocniej zorientowanym na czystą przyjemność rytmu i tańca, świetnie zaprezentowali się przedstawiciele rodzimej sceny: krakowianka Charlie (house z melodyjnymi akcentami), Paide i Jakub Lemiszewski z footworkowymi setami (oraz, warto wspomnieć, Czarny Latawiec, choć występował na scenie głównej). Absolutną nowiną było z kolei otwarcie nowego pomieszczenia – Forum Kitchen, czyli dawnej kuchni hotelowej, rzeczywiście pozostawionej w niezmienionym stanie od końca lat 80. W scenerii rodem z krwawych slasherów: okafelkowanych na biało ścianek działowych i szklanych przepierzeń, swoje DJ-skie sety zagrali w środę reprezentanci meksykańskiego NAAFI i wysłannicy berlińskiego CTM – był to bezprecedensowy prolog do właściwych nocy w Forum.

Jak podsumować w kilku zdaniach wszystko, co wydarzyło się przez ponad tydzień? Festiwal Unsound z roku na rok pęcznieje coraz bardziej, niczym wiecznie nienasycony Kaonashi ze „Spirited Away”. Dokładnie tak samo wabi ku sobie wszelkie błyszczące przedmioty – na potrzeby porównania niech owymi przedmiotami będą zdolni artyści peryferii; przyciąga ku sobie i wchłania, dzięki czemu odmienia swoją naturę (nie robiąc jednak nikomu krzywdy, nie kolonizując). Ostatecznie kierują nim dobre pobudki: potrzeba eksploracji, wzmacniania peryferii względem dopieszczonego centrum, a jednak, przy okazji i po drodze, festiwal zaczyna zatracać swój pierwotny kształt (lub raczej obrys, bo zdecydowanego „kształtu” nigdy nie miał). Nie jestem przekonany, czy to dobry kierunek dla Unsoundu. Biorąc pod uwagę stosunek koncertów nietrafionych do koncertów udanych oraz fakt, że tegoroczna edycja zaserwowała uczestnikom bodaj więcej zaskoczeń niż edycja „Surprise” (!), obawiam się, że nie tędy droga. Zaskakiwanie wiąże się z ryzykiem. Cienka linia dzieli udany zabieg od ekscesu. Mam wrażenie, że układanie line-upu z tak rozstrzelonych stylistycznie światów nie wyszło festiwalowi na dobre. Znając jednak naturę Unsoundu, nie mam większego powodu do obaw.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.