Z deszczu pod rynnę

6 minut czytania

/ Film

Z deszczu pod rynnę

Jakub Socha

„Ja, Daniel Blake” to film jak najbardziej słuszny, ale niestety niestrawny

Jeszcze 2 minuty czytania

Daniel Blake wpadł z deszczu pod rynnę i jeszcze jak śliwka w kompot. Wszystko zaczęło się od jednej z tych idiotycznych ankiet, które prawdopodobnie każdy z nas chociaż raz w życiu musiał przecierpieć – odpowiadania na całą litanię sztywno sfromatowanych pytań z ułożonej w jakiejś korporacyjnej jamie broszury, zadawanych przez człowieka, który ma empatię robota. Blake, który niedawno przebył zawał serca, miał w niej dowieść, że nadal jest niezdolny do pracy. Nie dowiódł i dlatego został skierowany do innej kolejki przed innym okienkiem, przed którym tym razem miał starać się o zasiłek dla bezrobotnych. Tylko, żeby go zdobyć, musiał wykazać w urzędzie, że robi wszystko, by jednak jakąś pracę zdobyć, mimo że ma żelazny glejt od lekarza zabraniający mu jakiegokolwiek wysiłku. Można naprawdę się wściec. 

Po drodze Blake zostaje zmuszony do wypełnienia tony formularzy przy użyciu komputera, tyle że bohater Loacha wyraźnie nigdy nie miał z nim do czynienia. Świadczy o tym dobitnie scena, w której ten mający około sześćdziesięciu lat mężczyzna zaczyna gładzić myszką po ekranie komputera, przekonany, że tak to się robi. Smutne to i śmieszne, ale przede wszystkim podejrzane – ja rozumiem, że można być na bakier z techniką, no ale żeby aż tak? Nie obiła się ta myszka Danielowi nigdy o uszy, nie widział jej ani razu w rękach kolegi, pracodawcy, w telewizorze lub na filmie? Ejże, mamy tu w końcu do czynienia z Brytyjczykiem żyjącym w XXI wieku, a nie z XVII-wiecznym Pigmejem. „Ja, Daniel Blake”, za którego Loach nie wiedzieć czemu dostał Złotą Palmę, już po raz drugi w swojej wspaniałej karierze, jest pełen tego typu kwiatków. W założeniu miały one zbudować przejmującą panoramę dzisiejszego bezdusznego świata, zawłaszczonego przez stechnicyzowany język, neoliberalną ideologię, która ograbia ludzi z godności, skończyło się jednak na ciężkostrawnym produkcyjniaku, pozbawionym jakichkolwiek subtelności. Ktoś zaraz zapyta: czy przypadkiem nie jest tak, że czasy mamy mało subtelne, więc trudno się dziwić? Mi się wydaje, że chyba jednak czasy nigdy subtelne nie były, a już na pewno okres rewolucji przemysłowej był mniej subtelniejny od współczesności, więc chwilowo oddalam to pytanie, biorąc na klatę zarzut, że nie mam serca po lewej stronie.  


Loach i tak już zgarbionemu Danielowi wrzuca na placy samotną matkę z dwójką dzieci, którą pomoc społeczna wywiozła z za drogiego Londynu na tańszą prowincję. Inna sprawa, że na tej prowincji ofiarowała jej dwupiętrowy domek rodzinny, co z perspektywy kraju nad Wisłą wydaje się całkiem miłym gestem. Autorowi „Kes”, filmu, po obejrzeniu którego Kieślowski deklarował, że mógłby Brytyjczykowi parzyć kawę na planie, świat się dziwnie sformatował i uprościł zamiast skomplikować. Reżyser idzie w czarne i białe, ciągnąc za sobą bohaterów, chociażby Katie, wspomnianą samotną matkę, która chciałaby wreszcie zacząć od nowa: posłać dzieci do szkoły i znaleźć taką pracę, żeby móc wrócić do nauki. Okazuje się jednak to dość trudne, co rozumiem, ale czy naprawdę jedyną alternatywą na wyjście z impasu jest zatrudnienie się w domu publicznym, do którego – uwaga! – werbuje cwany ochroniarz z lokalnego sklepu? No nie wiem.

„Ja, Daniel Blake”, reż. Ken Loach „Ja, Daniel Blake”, reż. Ken Loach. Francja, Wielka Brytania 2016, w kinach od 21 października 2016Kino Loacha zawsze zaludniała cała plejada oryginałów, których łączyły więzy i te więzy to było czasami jedyne, co mieli – niekiedy były one zdawkowe, niekiedy silne, niekiedy przynosiły ratunek. Jeszcze raz wrócę do „Kes”, który znajduje się niejako na antypodach „Daniela Blake'a”. Bohater tamtego filmu z 1969 roku, Billy, jest cały czas w ruchu, cały czas wśród ludzi: walnięty w głowę brat, rozczarowująca matka, koledzy ze szkoły, wuefista-sadysta, dobry nauczyciel, rzeźnik, od którego kupuje wołowinę dla pustułki i którego częstuje frytkami z zatłuszczonego papieru. Z każdej strony ktoś, z każdej strony życie. A Daniel i jego przybrana rodzina? Wyglądają jak ostatni ludzie na ziemi. Jeśli wchodzą w jakiekolwiek interakcje, to incydentalne. Nie szukają specjalnie u nikogo pomocy, ma się wrażenie, że z premedytacją wystawiają się na jeszcze większy deszcz.

Im większy deszcz, tym większe łzy, i o nie Loachowi chyba tym razem chodzi. Żeby lepiej wybrzmiała niesprawiedliwość świata, Brytyjczyk angażuje nawet biedne dzieci i strugane z drewna rybki, które mają ocieplać niedogrzane mieszkania jego rodaków. Strategia ta obraca się niestety przeciwko niemu, nawet najmocniejsze sceny, jak ta, w której wygłodniała Katie otwiera puszkę w banku żywności, bo tak ściska ją w żołądku, że nie może czekać, aż wróci z podarunkami do domu, wydają się czystym szantażem emocjonalnym, budzą co najwyżej irytację. Zamiast współczuć kobiecie, człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby na pewno jest ona w położeniu, które mogło ją popchnąć do takich gestów.

Po obejrzeniu filmu sięgnąłem z ciekawości po „Głód” Hamsuna, to był dobry pomysł i dobra odtrutka. Nie, nie domagam się, żeby Loach spychał swoich bohaterów aż na takie dno rozpaczy, zmuszał ich do przeżuwania wiórów, krążenia bez celu po mieście z kołdrą pod pachą, sprzedawania guzików od garderoby, pisania na mrozie artykułów do „The Sun” i wygłaszania szalonych monologów. Oczekiwałbym jednak, żeby przynajmniej w jednym naśladował Norwega: nie traktował intrumentalnie swoich bohaterów i nie tracił w nich wiary. W świat może wątpić, to jego prawo. Ale w człowieka? Człowiekowi lewicy chyba zwyczajnie nie wypada.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.