Hydraulika wnętrza gór
fot. Kamila Chomicz

8 minut czytania

/ Muzyka

Hydraulika wnętrza gór

Jakub Wencel

Jeśli płyta Resiny ma być muzycznym ćwiczeniem z myślenia o naturze, to stara się ona przede wszystkim podkreślić jej niedostępność. To muzyka, która nie „zachwyca” ani nie „porusza”, ale wywołuje satysfakcjonujący dyskomfort

Jeszcze 2 minuty czytania

Resina, czyli Karolina Rec, nie jest postacią anonimową dla kogoś, kto śledzi polską muzykę alternatywną. Jej nazwisko można znaleźć wśród współtwórców projektów takich jak Nathalie and The Loners, Kings of Caramel czy Cieślak i Księżniczki. Dwie z trzech powyższych grup łączy osoba Macieja Cieślaka, lidera zespołu Ścianka i od dwóch dekad jednej z najważniejszych postaci szeroko rozumianego polskiego undergroundu.

Rec, kompozytorkę i wiolonczelistkę, charakteryzuje podobna do niego wrażliwość (usytuowana na pograniczu rocka, folku, noise'u, psychodelii i muzyki współczesnej). Jej debiutancki album zatytułowany po prostu „Resina” (wyprodukowany zresztą przez Cieślaka) to jednak bez wątpienia dzieło autorskie, w dodatku trudne do zaszufladkowania.

Wydany nakładem brytyjskiej wytwórni Fat Cat Records album nie jest z pewnością zbiorem nagrań przynależącym do świata akademickiej neoklasyki. Autorka – przy zachowaniu pewnego poziomu przystępności – rozgrywa poszczególne utwory w sposób eksplorujący raczej obce typowej „muzyce ilustracyjnej” (a zwłaszcza „kolonialnej elektronice”, zafascynowanej egzotyką i peryferiami) rozwiązania melodyczne i aranżacyjne.

Wypełniające album trzydzieści osiem minut muzyki opiera się wyłącznie na instrumentalnych aranżacjach na wiolonczelę i proste urządzenia elektroniczne – jak looper – głównie bez udziału ludzkiego głosu (z wyłączeniem epilogu „Not Here”) czy prób kontrastowania „studyjności brzmienia” z wykorzystaniem field recordingu. Nie ma w nich jednak nawet śladu sterylności czy sztuczności.  „Resina” – z odczuwalną dyscypliną – opiera się na skromnym, starannie wycyzelowanym słowniku dźwięków. Skojarzeń z naturą nie chce wywoływać za pomocą naśladownictwa. Robi to poprzez nieustanne niuansowanie pozornie prostych elementów kompozycji; zapętlając, nawarstwiając, rozkładając odpowiednio akcenty.

 „Chodzi mi raczej o zasygnalizowanie pewnego archetypicznego miejsca. To może być Bałtyk, to mogą być Tatry… Miejsca, które budzi mocno zakorzenione odczucia niepewności i zachwytu jednocześnie. (...) dużo w tych utworach zawieszenia i niejednoznaczności. (...) chyba spaja je właśnie wątek ambiwalencji w odczuwaniu natury” – mówi Rec w rozmowie z  „Gazetą Magnetofonową”. „Resina” opowiada historię, którą łatwo można by zamknąć w patetycznych kliszach czy sprowadzić do uszlachetnionej „pocztówkowości” – tego jednak konsekwentnie unika.

Otwierający płytę utwór „Tatry I”, zamiast rekonstruować to, co widzialne – przyrodę odsłaniającą się przed obserwatorem w całej swojej doniosłości – harmonizuje się z pulsem tego, co wzrokowi umyka. Majestat ustępuje rozdygotaniu, synergia – entropii. Intro kieruje nasze myśli raczej ku hydraulice wnętrz gór niż chroniącym je szczytom. Musi minąć kilka minut zanim punktu odniesienia dostarczy estetyzująca linia melodyczna. Zupełnie jakby ktoś rozpisał utwór na podstawie rozważań o wzniosłości Immanuela Kanta, gdzie niepokojąca świadomość ogromu wytrąca człowieka z banalnego w gruncie rzeczy doświadczenia piękna.

Motywy rozegrane w „Tatrach I” powracają – naturalnie – w „Tatrach II”. To już ilustracja całkowicie panująca nad swoją ambiwalencją. Wycisza i spłaszcza cały rozbudzony wcześniej niepokój, przypominając raczej ambientowy przerywnik niż instrumentalną aranżację. Autorka kontempluje to samo miejsce, ale tym razem podsuwa jego silnie zniekształcony obraz, jakby będący częścią blednącego wspomnienia. Giną w nim niuanse, ale zostaje jakaś forma prostolinijnego uroku. Podobnie jak zamykający płytę utwór „Not Here” – gdzie wkrada się niespodziewanie pewien luz, melancholijne rozleniwienie, gwar – jest to próba mówienia o miejscu, które już dawno przestało być namacalne i pozostaje wyłącznie pewną figurą pamięci.

Jeśli „Resina” ma być muzycznym ćwiczeniem z myślenia o naturze, to – posługując się nienowym przecież w humanistyce pomysłem przepuszczenia naszego doświadczenia przyrody przez pamięć – stara się przede wszystkim podkreślić jej fundamentalną niedostępność i nieodwzorowalność. Chwile spokoju, pozornej spójności, są jedynie przerywnikami, kontrastującymi z burzliwością pozostałych kompozycji.


Przypominający swoją strukturą sinusoidę „Flock” wije się bezładną wiązką kakofonicznych wyładowań, która po efektownym nawarstwieniu płynnie przechodzi w być może najbardziej kompozycyjnie przystępny, melodyjny motyw na albumie. Scenka wydaje się być wyjątkowo prosta do rozszyfrowania i trudno nie rozpoznać w budowie utworu odzwierciedlenia procesu formowania się stada. Podobnie przepracowany zostaje elementarz dźwięków nocy w „Nightjar”. Napięcie, które pracowicie podtrzymują nasilające się przez całą długość kompozycji dronujące pętle, zostaje zabarwione domieszką słuchowiska grozy w postaci trzasków, zmian tempa, pogłosów. Kolejne „Dark Sky White Water” odwraca ten porządek, szukając niepokoju w wysokich, smukłych dźwiękach.

„Resina” nie „zachwyca” i nie „porusza”, ale wywołuje – być może ciekawszy – satysfakcjonujący dyskomfort. Potrafi twórczo grać konwencją, w której próbuje się odnaleźć; przywołać obietnicę składaną przez współczesną „kulturę przedstawienia” i bezceremonialnie się jej wyrzec. Pytanie o możliwość odwzorowania w sztuce tego, co naturalne, jest równie stare, co sama metafizyczna spekulacja. Ilustracyjny wymiar muzyki – bez względu na to, czy popularnej, czy akademickiej – wydaje się tak intuicyjnie uchwytny, że nikt nie zaprzeczy jego istnieniu. Tym ciekawsze są wydawnictwa w rodzaju „Resiny”. W świecie, gdzie muzycznie wyartykułowano i zagrano już wszystko – od wybuchu supernowej po gniew klas pracujących – pojawia się album, który ten wymiar niuansuje. Nie w sposób, który zrewolucjonizuje jakiś dyskurs, ale kameralnie; pokazując umowność pewnych form muzycznego przedstawienia i swobodę ich interpretacji.

Jest w tym coś z odgrywania, teatru, muzycznych kalamburów. Przynajmniej na poziomie odsłuchu. Gdyby  „Tatry I” nosiły inną nazwę, z pewnością nie doszukałbym się tam nawet bardzo odległych związków z Tatrami. Ale noszą – prowokując do obrazowego czytania muzyki. Niejednoznaczność i kompozycyjna różnorodność utworów zwracają z kolei uwagę na to, co pozostaje wspólne: ruch, zmianę, wymuszanie kontrastów i fragmentaryczność.

Resina, Resina, Fat Cat 2016Resina, „Resina”,
FatCat Records 2016
Jeśli więc szukać jakiegoś spójnego języka płyty, to będzie to język procesów, życia, reorganizującego się chaosu. Jak przezwyciężyć ambiwalencję konfrontacji z naturą? W kompozycjach Karoliny Rec ambiwalencja chyba szybko pryska, odsłaniając portret przyrody, która przypomina raczej rozpędzoną maszynę niż harmonijny raj. Najciekawsze momenty albumu –  „The Flock” czy „Tatry I” – to też momenty największej muzycznej dynamiki i nieprzewidywalności; szukające granicy dzielącej przedstawienie i dźwiękową abstrakcję.

Stąd też „Resina” jest właściwie czymś w rodzaju subwersywnej „muzyki środka”. Wprowadzającą szczyptę awangardowego zamętu do sprawdzonej formuły, ale trzymającą się jej wytycznych. Pochodzące z łaciny słowo resin oznacza żywicę – o czym zresztą informuje nas komunikat prasowy – i wydaje się nadzwyczaj trafne. Niewiele tu analitycznego eksperymentu, co oczywiście trudno potraktować jako zarzut, ale za to sporo intuicji i wrażliwości – choć wrażliwości nieoczywistej; surowej, żywiołowej, zadziornej. Wbrew wszelkim stereotypom (zasłyszanym kiedyś w szkołach muzycznych): niezwykle interesującej właśnie u wiolonczelistki.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.