Małpowanie

12 minut czytania

/ Film

Małpowanie

Grzegorz Stępniak

Jeszcze do niedawna przewrót kulturowy, jakiego dokonały stacje pokroju HBO i Showtime z ich flagowymi produkcjami, oddziaływał mocno na kino. Jednak inspiracje zdają się płynąć również w odwrotnym kierunku: z dużego – na mały ekran

Jeszcze 3 minuty czytania

Jeszcze do niedawna przewrót kulturowy, formalny i treściowy, jakiego dokonały stacje pokroju HBO i Showtime z ich flagowymi produkcjami, oddziaływał mocno na kino. Rozliczni twórcy filmowi przyznawali się do czerpania garściami z telewizyjnej estetyki. Jednak inspiracje zdają się płynąć również w odwrotnym kierunku: z dużego – na mały ekran. W efekcie powstają kilkusezonowe seriale, odpowiednio rozbudowane fabularnie i dramaturgicznie, przystosowane do wymogów telewizyjnego medium, oparte luźno na motywach znanych i lubianych filmów.

Najlepszym przykładem jest produkcja kanału FX, nagradzany i chwalony przez krytyków oraz widzów serial „Fargo”, powstały na bazie równie cenionego obrazu braci Coen. To niewątpliwie udane przeszczepienie kinowej opowieści zachęciło chyba innych twórców do wypróbowania podobnej taktyki adaptacyjnej. W rezultacie w bieżącym telewizyjnym sezonie można obejrzeć kilka lepiej lub gorzej zrobionych seriali, których fabuły oraz bohaterowie są dobrze kojarzone przez kinomanów.

Przyjrzyjmy się dwóm z nich: „The Girlfriend Experience” platformy Starz oraz „Animal Kingdom” stacji TNT. Ten pierwszy, oparty na stosunkowo mało znanym filmie amerykańskiego reżysera Stevena Soderbergha z 2009 roku (polski tytuł to „Dziewczyna zawodowa”), jest bez dwóch zdań jednym z najlepszych seriali roku. Drugi – inspirowany australijskim „Królestwem zwierząt” z 2010 roku w reżyserii Davida Michôda, obrazem, który wywołał spore zamieszanie na międzynarodowych festiwalach i został entuzjastycznie przyjęty przez krytyków – do najbardziej udanych zdecydowanie nie należy. Obaj twórcy kinowych pierwowzorów są natomiast producentami ich telewizyjnych wersji.

„The Girlfriend Experience” z filmem Soderbergha, w którym główną rolę ekskluzywnej nowojorskiej prostytutki gra niegdysiejsza gwiazda porno i aktywistka kulturalna Sasha Grey, w rzeczywistości ma niewiele wspólnego. Amy Seimitz i Lodge Kerrigan, twórcy serii i para utalentowanych artystów dobrze znanych miłośnikom amerykańskiego kina niezależnego, przenoszą miejsce akcji do Chicago. Rezygnują również z politycznego kontekstu wpisanego w obraz Soderbergha i wyznaczanego przez odbywające się tam wybory prezydenckie. Zamiast tego w trzynastu niespełna półgodzinnych odcinkach pierwszego sezonu oglądamy opowieść o władzy, dużych pieniądzach, seksie, kobiecej cielesności i relacjach międzyludzkich. Większość wydarzeń rozgrywa się w stalowych, nowoczesnych wnętrzach szykownych hoteli, restauracji czy ekskluzywnych apartamentów, przywodząc na myśl choćby czarno-białe fotografie Helmuta Newtona.

Choć „TGE”  z jednej strony przypomina korporacyjny thriller prawniczy, a z drugiej – erotyczny film sensacyjny, nie o barwne popkulturowe odniesienia i żonglowanie konwencjami czy popis kinowej erudycji tu idzie. Przeciwnie, serial, utrzymany w szarych, stonowanych barwach, sprawia wrażenie do bólu minimalistycznego. Prezentowane na ekranie wydarzenia opowiadane są niespiesznie, a emocje bohaterów – podawane w przeszywająco chłodny i wyzbyty namiętności sposób. I to mimo poruszanych tu skandalizujących, na pierwszy rzut oka, tematów – na czele z transakcjami między główną postacią a jej zamożnymi, spragnionymi bliskości i seksu klientami.

Wielkim atutem serialu jest bez wątpienia grająca główną rolę Riley Keough (najstarsza wnuczka Elvisa Presleya i Priscilli Presley, córka Lisy-Marie, była pasierbica Michaela Jacksona i Nicolasa Cage'a), która pojawia się praktycznie w każdej scenie i magnetyzuje nie tylko swoją elegancką i „zimną” urodą, ale przede wszystkim – umiejętnością przekazania całej gamy sprzecznych uczuć przy pomocy drobnego gestu czy pozornie nieznaczącego spojrzenia. Keough wciela się w Christine Reade – dwudziestokilkuletnią studentkę szkoły prawniczej, która zdobywa praktyczne doświadczenie, odbywając staż w prestiżowej kancelarii adwokackiej. Dziewczyna, sprawiająca wrażenie społecznie wycofanej i odnoszącej się do otoczenia ze sporym dystansem, szybko bierze sobie do serca podszepty jedynej właściwie koleżanki i decyduje się, idąc jej śladem, zostać ekskluzywną prostytutką. Od tej pory za dnia będzie próbowała godzić obowiązki studentki i stażystki, aby wieczorami przeistaczać się w ponętną, kuszącą i epatującą seksualnością damę do towarzystwa dla bogatych mężczyzn w średnim wieku.

 „The Girlfriend Experience” „The Girlfriend Experience”

W „TGE” praktycznie każdy kadr i każda scena niosą spory ładunek sensów i znaczeń. A odważnie prezentowany na ekranie seks nie służy bynajmniej zaspokojeniu voyeurystycznej ciekawości widzów czy uatrakcyjnieniu akcji. Stanowi raczej jej integralny komponent. W dodatku pokazywany w oryginalny sposób, bez cienia zawstydzenia, pruderii czy sensacyjności. Największe nowatorstwo serialu polega na tym, że na poły pornograficzne sceny wykorzystywane są na planie fabularnym do opowiedzenia o zawiłych relacjach międzyludzkich i stworzenia wielopoziomowego psychologicznego portretu nie tylko głównej bohaterki, ale i kilku drugoplanowych postaci. Na czele z jej szefem, z którym wikła się w krótkotrwały romans. Prowadzone początkowo rozdzielnie wątki: prawniczo-firmowy oraz dotyczący osobistego życia i tajemniczej profesji Chrisitine/Chelsea – zazębiają się w nieprzewidywalny sposób, pogrywając z oczekiwaniami widzów.

Największa siła „The Girlfriend Experience”, a zarazem źródło nowatorstwa serialu, skrywa się w feministycznym z gruntu modelu ukazywania cielesności oraz seksualności, ale i psychologii centralnej postaci. Siła sprawcza od początku do końca pozostaje tutaj po stronie Christine/Chelsea, potrafiącej mistrzowsko wygrać cały swój kapitał i sprawić, że nawet beznadziejne sytuacje odwracają się na jej korzyść. Podczas gdy na jaw wychodzą kolejne sekrety i brudy, istne „seks, kłamstwa i kasety wideo” (by odwołać się do tytułu debiutu fabularnego samego Soderbergha), dziewczyna bez wahania mówi jednemu z klientów, że nigdy niczego się nie bała w związku ze swoją „ścieżką kariery”. A z płatnego seksu zdaje się czerpać nieskrywaną przyjemność, niepodzielnie górując przy tym nad otaczającymi ją silniejszymi – systemowo i tożsamościowo – mężczyznami, którzy dosłownie i w przenośni „jedzą jej z ręki”.

Bohaterka to jednak nie żadna femme fatale, ani nawet nie współczesna Séverine z „Piękności dnia” Buñuela. Jej kobiecość nie jest niebezpieczna i drapieżna, bardziej – enigmatyczna, performatywna i od początku do końca kontrolowana przez samą zainteresowaną. Decyduje ona, jak, kiedy i z kim wchodzi w mniej lub bardziej intymną relację. A wokół tak niezwykłej, pełnej ambiwalencji i wewnętrznych napięć kobiecej postaci Seimitz i Kerrigan budują fascynujące, niejednoznaczne i misterne studium ludzkiej natury – łasej na władzę, pieniądze i seks.

Choć podobne cele przyświecają zapewne twórcy „Animal Kingdom”, Jonathanowi Lisco, efekt jest mało spektakularny. Produkcja, której akcja zostaje przeniesiona z Melbourne do południowej Kalifornii, pełna jest fabularnych mielizn i chwytów rodem z taniej opery mydlanej. Punkt wyjścia jest podobny do tego ukazywanego w kinowym pierwowzorze. Siedemnastoletni Joshua „J” Cody (Finn Cole ogrywa swój urok kalifornijskiego nastolatka) jest świadkiem śmierci samotnie wychowującej go matki, która przedawkowuje heroinę. Chłopak – a to z jego perspektywy widzowie będą oglądać rozgrywające się wydarzenia – kontaktuje się ze swą babką, Janine, nazywaną „Smerfetką” (Ellen Barkin – jej rola jest najmocniejszą stroną serialu). Wkrótce trafia pod jej opiekę. Szybko się okazuje, że kobieta sprawuje niepodzielną władzę nad uwikłaną w co najmniej szemrane interesy rodziną złożoną z czterech synów. Choć każdy z nich jest dorosły, nieustannie przesiadują w wygodnym, wyposażonym w basen i inne udogodnienia matczynym domu, paradując po nim półnago. Urządzają też huczne imprezy, na których alkohol, marihuana i twarde narkotyki są na porządku dziennym. Spośród umięśnionych i atrakcyjnych wujków najbardziej ogarnięty jest zdecydowanie Baz (całkiem dobry Scott Speedman), który szefuje po trosze pozostałym członkom familijnego gangu. 

Zagmatwane rodzinne perypetie komplikują się jeszcze bardziej za sprawą postępowania kryminalnego przeciwko klanowi Codych. Prowadząca je nieudolnie miejscowa pani detektyw stara się zaangażować w nie najmłodszego członka rodu. Do tego dochodzą atrakcyjne wizualnie, skąpane w słońcu sceny prosto znad oceanu, po którym surfują najmłodsi, ale i najbardziej opieszali umysłowo wujkowie, Craig (Ben Robson) i Deran (Jake Weary). Oraz podkręcane przez energetyczną, rockową muzykę sensacyjne wydarzenia w rodzaju pościgów, szalonych przejażdżek na motorach, narkotykowych libacji, napadów i włamań czy innych samczych rozrywek.

„Animal Kingdom”„Animal Kingdom”

Jak łatwo się domyślić, tytułowe królestwo zwierząt odnosi się do braci Codych, uwięzionych bezpowrotnie w normach i wzorcach twardej białej męskości, podlegających jednak władzy samicy – ich matki. Nominowana do Oscara za tę rolę w filmie Michôda Jacki Weaver wydobyła z tej postaci matczyną nadopiekuńczość, połączoną z patologicznie pojmowaną chęcią ochrony potomstwa. Barkin stawia na zdecydowanie odmienne rejestry, ogrywając dojrzałą seksualność atrakcyjnej kobiety po przejściach. To przesunięcie sprawia, że relacje Janine z jej synami, a nawet wnukiem, pełne są dwuznacznych aluzji i erotycznego napięcia, budząc dodatkowy niepokój wynikający z uruchomionych skojarzeń z największym społecznym tabu – incestem. Do żadnych zbliżeń seksualnych między członkami rodziny jednak nie dochodzi, a dyskomfort u widzów ma wywoływać przede wszystkim konsekwentne, choć pełne czułości, nieprzystające wszak do normatywnego wizerunku macierzyństwa, wychowywanie sobie przez „Smerfetkę” bandy zimnych gangsterów.

Sposób ukazania zgrai samców alfa, z całym entourage'em w postaci motorów, szybkich aut, pięknych kobiet i rozlicznych tatuaży, przywodzi na myśl inny kipiący wprost testosteronem serial – „Synów Anarchii”. Podobnie jak tam, tak i tu ostatnie słowo należy do matriarchalnej figury, która swoim podstępem i sprytem nadaje ton rodzinnemu życiu, ale i ekranowym perypetiom. Jednak nawet charyzma i talent Barkin nie są w stanie uratować tej familijno-kryminalnej telenoweli. Dopisane i rozbudowane, w stosunku do filmu, wątki i motywy, mające wypełnić ekranowy czas, rozłożony w pierwszym sezonie na dziesięć niemal godzinnych odcinków, wypadają bardzo kiepsko: rażą schematycznością i stereotypowością. Kryzys męskości związany ze skrywanym homoseksualizmem jednego z braci Codych, mroczny incydent z przeszłości „Smerfetki”, który ma tłumaczyć jej emocjonalny chłód, czy nieudolnie poprowadzony romans J'a z nauczycielką z liceum, ogląda się bez większego zaangażowania. Nad tym wszystkim unosi się anachroniczna i naiwna wiara w wyższość biologicznych więzów krwi nad wszelkimi innymi formami międzyludzkich relacji.

W przyszłym roku Starz i TNT wyemitują kolejne sezony zarówno świetnego „The Girlfriend Experience”, jak nieudanego „Animal Kingdom”. Ciężko na podstawie tych dwóch serii wyprowadzać szersze wnioski dotyczące adaptacji obrazów kinowych na potrzeby telewizji. Może poza tym, że artystyczna integralność i niezależność oraz autorska wizja przynoszą zdecydowanie lepsze rezultaty, co widać jak na dłoni na przykładzie serialu Seimitz i Kerrigana, którzy, na zmianę, wyreżyserowali  wszystkie odcinki pierwszego sezonu. Produkcja TNT zdaje się sfabrykowanym, filmopodobnym tworem, którego twórcy ograniczyli się jedynie do zgapienia co lepszych pomysłów z wielkoekranowego pierwowzoru, uzupełniając je atrakcyjnymi, lecz głupkowatymi wątkami. A przecież nie od dziś wiadomo, że małpować trzeba z głową i umiarem. Również w telewizji.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.