Najchętniej siedziałbym w domu
Nagrobki / fot. T. Pawluczuk

18 minut czytania

/ Muzyka

Najchętniej siedziałbym w domu

Rozmowa z Adamem Witkowskim

Album Nagrobków wydaliśmy w 17 egzemplarzach.  To komentarz do sytuacji na rynku fonograficznym. 17 egzemplarzy to pewnie tyle, ile udaje się sprzedać tzw. niezależnemu artyście

Jeszcze 5 minut czytania

MONIKA STELMACH: Niedawno wyszła twoja solowa płyta „Ra Ba Ba Ba”. Co to za projekt?
ADAM WITKOWSKI: Powstała z fragmentów nagrań gitarowych, które gromadziłem na iPhonie. Zbierałem te skrawki od kilku lat. Moje granie na gitarze w improwizowanych składach coś mi przypominało; czułem, że czerpię z jakiejś studni, tylko nie wiedziałem, gdzie ona się znajduje.

Co zadecydowało o tym, że postanowiłeś poskładać te muzyczne skrawki?
Dwa lata temu zmarła moja mama. Porządkowałem rzeczy po niej i znalazłem zapomniane zdjęcie z dzieciństwa. Mam na tej fotce jakieś dwa lata. Zarejestrowano na niej moment, w którym zniszczyłem rababę. To jednostrunowy instrument, oryginalnie zbudowany przez Beduinów, ale spotykany w całym arabskim świecie. Rababa była dla mnie zabawką, jak dla innych dwulatków ulubiony miś lub lalka. Nie rozstawałem się z nią do momentu, kiedy ją zepsułem, a mama postanowiła wyrzucić.

To zdjęcie znalazło się na okładce płyty. Dlaczego ten instrument jest dla ciebie taki ważny?
Rababa to pamiątka po ojcu. Do niedawna byłem przekonany, że nie żyje. Jest Kurdem, którego moja mama poznała w Budapeszcie. Później jakiś czas mieszkali razem w Polsce. Kilka miesięcy przed moim urodzeniem wyjechał do Iraku i już nie wrócił. Zaczęła się wojna iracko-irańska. Mieliśmy informację, że nie żyje. Dwa lata temu dostałem maila, po francusku. Było w nim nazwisko mojej mamy, więc odpisałem po angielsku, że jeśli ktoś jej szuka – bo tyle zrozumiałem – to niestety od pół roku nie żyje. Następnego dnia ta osoba odezwała się na Facebooku i poinformowała mnie, że ma kontakt z moją rodziną w Iraku. To mnie nie zaskoczyło, bo wiedziałem, że ojciec ma ośmioro albo dziewięcioro rodzeństwa. Rozmowa z tą panią jednak nie kleiła się za bardzo, ponieważ nie znała angielskiego i korzystała z translatora. Postanowiłem skrócić te podchody i zapytać wprost: „Czy może mój ojciec żyje?”. No i okazało się, że tak.

Numer 200

Z okazji 200. numeru postanowiliśmy nieco zamieszać: w tym wydaniu krytycy filmowi piszą o teatrze, a teatralni – o literaturze, autorzy związani z literaturą zajmują się sztuką, krytycy artystyczni – muzyką, a krytycy muzyczni – filmem. Czas na interdyscyplinarne odświeżenie!

Ta historia uświadomiła mi, że to moje, takie najbardziej intymne granie, jest mocno związane z rababą. Pamiętam te momenty bardzo dobrze. Chociaż przecież cofam się pamięcią do czasów, kiedy nie umiałem ani chodzić, ani mówić. Jeśli można te dziecięce zabawy nazwać graniem, to muzyka tworzona przeze mnie teraz jest jakby przeniesiona z dzieciństwa. Na przykład prawie w ogóle nie stroję gitary, a nawet ją rozstrajam, albo może stroję ją kompletnie nieortodoksyjnie. Tak jak robiłoby to dziecko, które nie ma pojęcia o skalach i strojach.

Udało ci się nawiązać kontakt z ojcem?
Tak, zaczęliśmy do siebie pisać. Zaprosiłem go do udziału w tej płycie. Nagrał swój głos i występuje w trzech utworach.

Widziałeś się z nim?
Nie. Ciągle odsuwam wyjazd do Iraku, ale kiedyś z pewnością tam pojadę. Nie jestem typem podróżnika i taka wyprawa totalnie mnie przeraża. Najchętniej siedziałbym w domu.

Nie masz potrzeby go poznać?
Oczywiście, że chcę go poznać, chcę poznać również moje rodzeństwo, bo do tej pory byłem jedynakiem. Ale choć może trudno w to uwierzyć – nie jest to rzecz, bez której nie mogę żyć. Kiedy nawiązujesz kontakt z ojcem, gdy już sam jesteś ojcem, to wcale nie jest to postać bliższa niż kolejna mijana na ulicy osoba. No, może przesadziłem, ale tej relacji nie ma, trzeba ją dopiero zbudować

1. Adam Witkowski około 1980 roku, fot. Halina Witkowska. 2. Adam Witkowski, Berlin 2015, fot. Ania Witkowska.

Poza solowymi projektami, razem z Maciejem Salamonem współtworzysz Nagrobki, zespół, w którym śpiewacie wyłącznie o śmierci i przemijaniu. Dlaczego wciąż wracacie do tego tematu?
Nazwa zespołu to rodzaj usprawiedliwienia procederu notorycznego wracania do tematu śmierci. To jeden z podstawowych ludzkich toposów; jakaś forma vanitas. Przyczynę trudno mi podać, leży pewnie gdzieś głębiej. Niektórzy mogliby to nazwać oswajaniem śmierci, ja raczej określam publicznym godzeniem się na nią. Myślenie o śmierci bez strachu jest mocno uwalniające.

Wcześniej, np. w tekstach zespołu Gówno, nawiązywaliście do spraw społecznych czy politycznych. Zmęczyły was te tematy?
Chociaż Gówno próbowało unikać skojarzeń z punkiem, to jednak używaliśmy trochę z punkrockowego asortymentu tematów. Sama nazwa jest przecież hołdem dla tego gatunku. Polityka i politycy też się oczywiście pojawiali w tekstach. Nawet załapaliśmy się na jakieś groźby internetowe ze strony polskich narodowców, a białostocki radny PiS czytał tekst piosenki „Wieloryb” na radzie miasta Białystok. Była to chyba najzabawniejsza akcja w życiu Gówna.

Nagrobki poruszają się natomiast po rewirach, które siłą rzeczy są bardziej uniwersalne niż polityka i walka z zagrożeniami ekologicznymi. Nie trzeba być pierwszorzędnym anarchistą ze skłotu, żeby się wkurwiać przy każdej myśli o politykach i władzy w ogóle. Cieszę się, że teraz jesteśmy wolni od politykowania. 

Śpiewacie o śmierci, ale sporo w tym ironii.
W muzyce i w tekstach jest to na serio. W Gównie większość tekstów była autorstwa Maćka Salamona. Charakterystycznym dla niego sposobem wyrazu jest używanie nieco dresiarskiego języka, bardzo grubej kreski, co stosuje również w swoich rysunkach, komiksach, sitodrukach i plakatach. W Nagrobkach dzielimy się pisaniem tekstów, chociaż proces ich powstawania jest dość trudny do prześledzenia. Myślę, że wszystko jest tu mówione bez ironii, tylko prostota użytych słów decyduje o ironicznym wrażeniu. Uniknie tematu śmierci jest ironią losu i cechą współczesnej, zachodniej kultury.

Do drugiego albumu Nagrobków dołączyliście przegotowaną przez was gazetę. W zawartym w niej wywiadzie mówicie: Nasza strategia to przyjęcie pozycji stańczyka albo kapusty: «A kapusta rzecze smutnie: moi drodzy, po co kłótnie, po co wasze swary głupie, wnet i tak zginiemy w zupie!» Wcześniej mieliśmy też inne warzywne skojarzenia – nasza gra nie nazywałaby się Pomidor, tylko Śmierć. O cokolwiek nie zapytasz, my odpowiadamy – Śmierć”. Dziwicie się, że nie wiadomo, gdzie u was kończy się ironia, a zaczyna mówienie na serio?
Tak, trochę się dziwimy. Przecież ten wierszyk, który wszyscy tak dobrze znamy, jest prosto opowiedzianą historią zmagania się ze świadomością, że koniec jest nieunikniony. Wszystko mi jedno, czy bohaterem pieśni jest pomidor, czy doktor Faust lub Józef K. A skoro wszystko kończy się mało optymistycznym finałem, to ja wybieram historię, którą się dobrze czyta i przy której się uśmiechnę, a nie popłaczę z przygnębienia. Ale to przecież nie znaczy, że przekaz jest mniej serio.

1. Nagrobki na koncercie., fot. Łukasz Dziedzic. 2. Adam Witkowski, Warszawa 2015, fot. Rafał Żabiński.

Płytę „Pańskie wersety” nagraliście w jeden dzień, drugiego dnia zmiksowaliście i 1 stycznia minutę po północy ukazał się pierwszy na świecie album roku 2014 – Nagrobki. To również zakrawa na żart.
Można dyskutować, czy był to pierwszy album na świecie. Podobno ktoś w Australii też wpadł na ten sam pomysł. W związku z zawiłością stref czasu trudno powiedzieć, kto był pierwszy. Lubimy z Maciem stawiać sobie ograniczenia, bo to nas motywuje i otwiera kreatywność. Pomysł na zespół i pierwszą płytę roku postanowiliśmy wdrożyć w życie w trybie nagłym. 29 grudnia pomysł, 30 nagranie, 31 miks i w nocy publikacja. Sprzyjał temu końcoworoczny okres podsumowań. Stwierdziliśmy, że najlepsi nie będziemy, ale za to pierwsi. No i się udało, a przynajmniej na gruncie polskim. Ale faktycznie, wtedy był to dla nas żart i nie mieliśmy planów kontynuowania Nagrobków. Ten pomysł powstał dopiero kilka tygodni później. Chyba wtedy, kiedy zrozumieliśmy, że potrzebny jest nam w życiu zespół, który gra piosenki. Coś, co wypełni nam lukę po Gównie, ale też pozwoli pograć na nowych instrumentach.

Każdy z was już miał umiejętności gry na instrumencie, ale w Nagrobkach znowu zaczynacie od początku.
Bardzo istotne jest to, że w nowym zespole zaczęliśmy się uczyć gry na innych instrumentach – Maciek na gitarze, ja na perkusji. Stale musimy mierzyć siły na zamiary, co paradoksalnie ułatwia komponowanie. Najważniejsze, że pokonujemy kolejne ograniczenia jako instrumentaliści. To nas motywuje do pracy.

Adam Witkowski

ur. w 1978 roku w Bydgoszczy. Artysta wizualny i muzyk. Na Akademii Sztuki w Szczecinie i Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku prowadzi pracownie zajmujące się dźwiękiem. Często pracuje w duecie artystycznym ze swoją żoną Anią Witkowską. Gitarzysta, perkusista, autor tekstów, producent muzyczny. Obecnie gra w zespołach Nagrobki, Woda, Wolność, Langfurtka. Prowadzi solowe projekty dźwiękowe – 0404, Andrzej Baphomet, a także występuje i nagrywa pod własnym nazwiskiem. W tym roku wyszła jego solowa płyta „Ra Ba Ba Ba”. Z zespołem Nagrobki pracuje nad trzecim albumem, który ukaże się na wiosnę.
adamwitkowski.com

Jak radzicie sobie na koncertach z instrumentami, które dopiero poznajecie?
Po pierwszej płycie szybko przyszło zaproszenie na koncert i trzeba było się zmierzyć z dużym problemem – nie umiemy grać. Zabraliśmy się za próby i mogę szczerze powiedzieć, że włożyliśmy dużo pracy w ten zespół. Wiem, ile roboty kosztowało mnie nauczenie się gry na gitarze. Robię to codziennie od ćwierć wieku i dopiero jakieś trzy lata temu zrozumiałem, o co w tym mniej więcej chodzi. Widzę, jak bardzo nie słucha mnie moje ciało, kiedy gram na perkusji. Mając świadomość, co oznacza całkowicie swobodna gra na instrumencie, nie mogę twierdzić, że umiem grać na bębnach. Nawet jeśli ktoś mnie chwali. Myślę jednak, że nie ma co drążyć tego tematu. Sprawa szczęśliwie traci powoli na aktualności, radzimy sobie coraz sprawniej.

Ale to nie umiejętności techniczne decydują o tym, czy zespół ma autentyczność i energię na scenie. Nie będę grzeszył fałszywą skromnością. Myślę, że nasza oryginalność przekłada się na ilość zaproszeń na koncerty. Zagraliśmy na większości dużych polskich festiwali oraz odwiedziliśmy większość klubów, w których gra się muzykę na żywo. Nie możemy narzekać.

Album wydaliście w 17 egzemplarzach. Niewielu szczęściarzy może go mieć.
To komentarz do sytuacji na rynku fonograficznym. 17 egzemplarzy to pewnie tyle, ile udaje się sprzedać tzw. niezależnemu artyście. Nakłady wydawnictw muzyków z tych kręgów nie przekraczają zazwyczaj 200 egzemplarzy. Połowa z tego jest rozdana, połowa z połowy rozsyłana do dziennikarzy. Sprzedaż 100 egzemplarzy w niezalu oznacza całkiem silną pozycję. Kiedy wydaję jakiś swój projekt muzyczny, to zazwyczaj decyduję się na nakład około 40 sztuk plus download z bandcampa.

Pomijając ogólną sytuację na rynku fonograficznym, to raczej nie możesz narzekać na brak zainteresowania płytami Nagrobków?
Tak się jakoś stało, że druga płyta Nagrobków „Stan Prac” miała kolejne tłoczenie. Do tej pory sprzedała się w nakładzie ok. 700 egzemplarzy, z czego pierwsze 500 rozeszło się w niecałe dwa miesiące od premiery. Sporo jak na szufladę, w której siedzimy. Pierwsza płyta natomiast pojawia się czasami na aukcjach charytatywnych i osiąga tam zadziwiające kwoty, bliższe cenom dzieł sztuki niż płyt muzycznych. To jednak nie zmienia zasadniczo obrazu sceny niezależnej. 

Kadry z filmu „Podróż na Hel czyli Gówno w pytaniach Make Life Harder”, reż. Adam Witkowski

W Gównie łączyliście country, punk, black metal i noise. Stworzyliście gatunek, który nazwaliście rodeo punk. Czy można określić, w jakim nurcie grają Nagrobki?
W przypadku Gówna chodziło o to, aby nie używać nazwy punk rock, który ma dość konkretny zestaw skojarzeń i nie ze wszystkich chcieliśmy korzystać. Nie byliśmy przecież zespołem, który pochodził z klasy robotniczej i się przeciw czemuś buntował. Takie crossovery gatunkowe to jednak dla nas zupełnie naturalna sprawa i nie ma w tym żadnej strategii. Trudno natomiast określać, jaki rodzaj muzyki grają Nagrobki, chociaż na potrzeby prasowe nazywamy to nekropolo, ale podobnie jak z rodeo punkiem – nazwy nie są istotne.

Co się stało z zespołem Gówno?
Gówna nie ma od ponad roku. Ostatnią rzeczą, jaka powstała pod tym logo, był film zrobiony razem z chłopakami z Make Life Harder. Potem każdy z nas bardziej skupił się na pracy w innych projektach – Piotrek jako Hatti Vatti, Tomek w Trupa Trupa, ja zacząłem grać więcej muzyki improwizowanej. Przez dwa lata nie zagraliśmy koncertu i próby. W takim wypadku śmiało można powiedzieć, że zespół właściwie nie istnieje. Nie mieliśmy żadnych problemów personalnych i ambicjonalnych, czyli tego wszystkiego, co zazwyczaj wykańcza zespoły rockowe. Latem zeszłego roku zagraliśmy dwa pożegnalne koncerty i zwinęliśmy interes. Nagrobki to już inna historia.

Trudno nie porównywać tych zespołów, ponieważ skład Nagrobków wywodzi się z Gówna.  
Istotne jest jednak to, że jesteśmy duetem. Pomijając muzyczne tego konsekwencje, ma to również wpływ na logistykę i ekonomię związaną z pracą w zespole. W duecie łatwiej się umówić na próbę, można się zmieścić ze wszystkimi instrumentami do osobowego samochodu, gaża dzielona jest na dwa, a nie na pięć, itd. Jeśli zespół jest demokratyczny i nie realizuje wizji tylko jednej osoby, to granie w tak małym składzie pozwala też unikać zbędnych kompromisów artystycznych.

Do współpracy przy drugiej płycie „Stan Prac” zaprosiliście saksofonistę Mikołaja Trzaskę, trębacza Tomasza Ziętka, basistę Ola Walickiego, czy Michała „Bunio” Skroka, trębacza i puzonistę.
To nasi koledzy z podwórka. Zresztą, nie pierwszy raz ci muzycy zostali zaproszeni do udziału w płycie, którą produkowałem. Przyznam, że dla mnie jest to skład, którego udział zawsze rozważam, bo znam atuty każdego z nich i chyba umiem je wykorzystać. A najważniejsze – wiem, że chłopaki się zgodzą.


Materiał na płycie wyraźnie różni się od tego, co gracie na koncertach.
Nagrywanie płyty studyjnej jest czymś innym niż koncert. Tutaj można się pobawić barwami i niuansami. To, co na koncertach sprawdza się najlepiej, czyli energia i transowość, na płycie nie zawsze się da zarejestrować. Magia ucieka, a zostają krzywo i nieprecyzyjnie zagrane tracki. Wiedząc o tym, nie staraliśmy się na płycie „Stan Prac” oddawać atmosfery z koncertów. Jest też na odwrót – na koncertach Nagrobków nie próbujemy grać jak na płycie.

Jak powstają teledyski Nagrobków, które są dość charakterystyczne?
Wspominałem już o tym, że lubimy ograniczenia. Na nich opieramy swoje pomysły na klipy. Najczęstszym parametrem branym przez nas pod uwagę jest czas. Zakładamy sobie, że ten klip robimy np. w 15 minut. Musimy wtedy wymyślić coś, co szybko można nagrać i zmontować. Najlepiej bez wychodzenia z domu. W rekordowym tempie powstał klip do „Na śmierć zapomniałem” – zamówiliśmy obiad w knajpie, w oczekiwaniu na jedzenie poszliśmy to nakręcić, a montaż odbył się po jedzeniu. To jest akurat strategia odziedziczona po Gównie, gdzie działaliśmy podobnie.

Pracujecie nad trzecią płytą Nagrobków. Znowu będzie o śmierci?
Cokolwiek o niej teraz powiem, prawdopodobnie nie będzie aktualne w momencie jej wydania. Wszystko pewnie zmieni się w ostatniej chwili przed wysłaniem do tłoczenia. Tak się dzieje zazwyczaj. Na pewno będą na niej piosenki, z których część gramy od dawna na koncertach. Prawdopodobnie po raz kolejny zagra z nami Olo Walicki. Chcemy też troszkę inaczej popracować z brzmieniem. Tak żeby już więcej się nie pojawiały te dziwne porównania do punk rocka.

W zespołach Langfurtka i Wolność grasz muzykę improwizowaną i podkreślasz, że bardzo to lubisz.
Muzyka improwizowana to wolność. Dla mnie jest to najszczersza forma wypowiedzi. Chociaż to nadal muzyka, to wymaga ona kompletnie innego sposobu pracy. Regularny zespół, taki jak Nagrobki, musi być dobrze naoliwioną maszyną i ćwiczyć bycie zespołem. Składy improwizowane to bardziej zbiory indywidualności. Improwizacja to bycie tu i teraz, aktywna medytacja. Improwizując, nie można pozwolić sobie nawet na sekundę nieuwagi. Można zatracić siebie w grze, ale nie można być nieuważnym. Każde kolejne spotkanie jest zupełnie inne; każda kolejna ludzka konfiguracja daje inny efekt. A kiedy spotkasz kogoś, z kim poruszasz się w podobny sposób, to efekty na scenie dają ogromną satysfakcję i muzykom, i publiczności.

Z zawodu jesteś artystą wizualnym, ale wciąż lawirujesz między sztukami wizualnymi a muzyką i jej różnymi gatunkami.
Z zawodu jestem technikiem plastykiem oraz doktorem sztuk pięknych. Ale muzyka i jej tworzenie, podobnie jak malowanie czy rysowanie, towarzyszą mi od zawsze. Nie czuję, abym lawirował między przeciwległymi biegunami. Główne różnice to ludzie, z którymi pracuję. Te środowiska na poziomie działań nie przenikają się permanentnie, ja natomiast tkwię w obu. Zajmuję się sobą. Bawię się.

?
Jestem artystą, bo chcę się zajmować sobą, jakimś wewnętrznym rozwojem przy użyciu sztuki. Z tego samego powodu mógłbym zostać mnichem albo sportowcem, ale ponieważ nie wytrzymałbym w jednym miejscu zbyt długo, a sportu nie lubię, to robię sztukę. Powodów do zajmowania się sztuką może być wiele, mój jest egoistyczny. To jest przedłużenie własnego dzieciństwa. Oczywiście efekty pracy nad samym sobą są dostępne dla widzów i słuchaczy, ponieważ chcę się tym dzielić.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.