Straceńcy

6 minut czytania

/ Film

Straceńcy

Ludwika Mastalerz

„Łotr 1” jest w swej istocie bardziej filmem wojennym osadzonym w kosmosie niż kinem przygodowym

Jeszcze 2 minuty czytania

Streszczenie najnowszej odsłony „Gwiezdnych wojen” znamy od roku 1977 z lapidarnych napisów początkowych „Nowej nadziei”: grupa rebeliantów wykradła tajne plany Gwiazdy Śmierci, dając przeciwnikom Imperium szansę na przeciwstawienie się potężnemu wrogowi. Zarazem jednak nie wiedzieliśmy nic o specyfice samej misji i bohaterach kameralnego dramatu. „Łotr 1” to prequel pierwszej trylogii, opowiadający o genezie kontrofensywy i zarazem spin-off, przedstawiający historię grupy żołnierzy i awanturników, pozostających w cieniu herosów wielkiej wojny o losy galaktyki. Ta odważna optyka, której próżno szukać w poprzednich częściach gwiezdnej sagi, to miecz obosieczny: z jednej strony daje jakąś nadzieję na oryginalność po świetnie zrealizowanym, ale jednak mocno konwencjonalnym i wtórnym nowym otwarciu, z drugiej pozbawia widza epickich pojedynków wszechmocnych rycerzy Jedi i właściwego dla Kina Nowej Przygody rozmachu.

„Łotr 1” jest w swej istocie bardziej filmem wojennym osadzonym w kosmosie niż kinem przygodowym. Wprowadza do uniwersum stworzonego przez George’a Lucasa namacalność, moralną dwuznaczność i chaos prosto z linii frontu, gdzie miejsce tanecznych, pełnych gracji potyczek nadludzi zajmuje przyziemna walka o życie zastępów mięsa armatniego. Motywacje szwarccharakteru też schodzą z wysokiego C: główny oponent po stronie Imperium nie jest wcielonym diabłem ani szalonym despotą, ale chorobliwie ambitnym urzędnikiem średniego szczebla, który stara się za wszelką cenę podlizać szefowi. Ben Mendelsohn wypompowuje z Krennica cały mrok i tragizm, przynależne space-operowym czarnym charakterom, epatuje małostkowością, zniecierpliwieniem i frustracją. Co krok widać również, że Imperium cierpi na korpozę: opieszałość szeregowych pracowników, decyzyjną inercję i wzajemne kopanie pod sobą dołków kadry menadżerskiej.

Rebelia z kolei potrzebuje pierwszego efektownego sukcesu, żeby zewrzeć szeregi, wypracować wreszcie wspólne stanowisko i stać się oparciem dla długotrwałych działań partyzanckich. Zgodnie z logiką filmu wojennego, trudno oczekiwać, by owo zadanie powierzono brygadzie gołowąsów, odgrywającej pierwsze skrzypce w przygodowym „Przebudzeniu Mocy” – w centrum wydarzeń stoją zatem prawdziwi weterani: szpieg, który szuka usprawiedliwienia dla dziesiątek dwuznacznych moralnie postępków, niewidomy mistrz sztuk walki gotów na ostatnią potyczkę i wtłoczona w kobiecą postać furia - wcześnie osierocona, potem opuszczona przez swojego guru, latami skrywająca urazę do całego świata w imperialnym więzieniu. Między Jyn (furia) i Cassianem (szpieg) nie ma miejsca na przerzucanie się one-linerami i kokieteryjne dąsy, ich relacja, początkowo pełna nieufności i niechęci, przeradza się w nieokreślone poczucie solidarności – być może przyjaźni, a może nawet miłości, która nigdy nie dostaje szansy, aby rozkwitnąć.

Być może dlatego kluczowy duet „Łotra 1” wypada dużo ciekawiej niż Rey i Finn z „Przebudzenia Mocy”: para sympatycznych dzieciaków, typowych dla familijnego kina przygodowego. Te dzieciaki mówią dużo i często bez sensu, jak wtedy, gdy Rey upada na ziemię, a na zwyczajnie wyciągniętą w jej stronę rękę chłopaka reaguje alergicznie, krzycząc, że „radzi sobie sama”. Jyn nie musi nikogo przekonywać o swojej samodzielności – to po prostu emanuje z jej postępowania. Znakomita zresztą większość bohaterów Edwardsa woli robić niż o tym mówić – emocje raczej można wyczytać z ich twarzy i rzucanych półsłówek, a nie z zamaszystych gestów i monologów o powinności i dobru. Ludziom nie jest też specjalnie do śmiechu: cały humor, podlany cynicznym sosem, scenarzyści powierzają z rozmysłem dwulicowemu robotowi. Pośród straceńców, gotowych na śmierć z ręki byle szeregowca, również najistotniejszy symbol uniwersum Lucasa przechodzi metamorfozę. Moc objawia się tu raczej przez swój brak. Nikt jej tu nie zakosztował, nikt nią nie włada, nie uczy się z niej korzystać: jest obiektem wiary, światełkiem w tunelu, któremu brak określonego kształtu. W żołnierskim fachu, by dać się jej prowadzić, trzeba być wyczekującym mesjasza niewidomym mnichem.

Trudno stwierdzić, jak bardzo autorska wizja reżysera została zmiękczona przez disnejowską maszynę, wydaje się jednak, że w głównej sadze bylibyśmy skazani na więcej wtórności, przesady i nieustannego puszczania oka do fanów. To właśnie tutaj „Łotr 1” nieco kuleje: oczywiście, wielbiciele snutej od 40 lat opowieści zasługują na specjalne traktowanie, ale zaprzęgnięcie Łotr 1„Łotr 1”, reż.  Gareth Edwards. USA 2016, w kinach  od 15 grudnia  2016w służbie fanserwisu efektów komputerowych daje słodko-gorzki skutek: wskrzeszenie Tarkina i młodej Lei, choć pokazuje, że dziś w kinie nic nie jest niemożliwe, równocześnie dowodzi, że „Łotr” zaskakuje najbardziej wtedy, kiedy stoi twardo na ziemi. Edwards nie odkrywa żadnej wielkiej tajemnicy, prawdziwy twist dokonuje się tu nie na poziomie fabuły, ale perspektywy, która oświetla znane na pozór doskonale fakty. Oddaje głos zagłuszanym dotąd przez większych niż życie bohaterów – oddział partyzantów samowolnie porywających się na najskromniejszą być może, ale jednocześnie najważniejszą misję, dzięki której duch rebelii nie uległ ostatecznej erozji. Tę dwuznaczność zgrabnie podsumowuje jedna z finałowych scen. Rozżarzony od wybuchów horyzont, przysłonięty jedynie przez ciemne, wątłe sylwetki dwójki bohaterów, jest tyleż zwycięskim peanem, co cichą elegią dla tych, którzy poświęcili w tej wojnie najwięcej. Gwiezdna saga chyba nigdy nie była tak bliska naszej współczesnej „galaktyce” – z bohaterami, w których można uwierzyć, wybuchami, którymi można się przejąć, i naturą wojennego zwycięstwa, które zawsze przecież okupione jest czyimś cierpieniem i czyjąś śmiercią.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.