Gry w fikcje
Pere Ginard CC BY-SA 2.0

13 minut czytania

/ Literatura

Gry w fikcje

Tomasz Wiśniewski

Książki Schwoba, Landolfiego i OuLiPo przypominają, że proza niekoniecznie musi być komentarzem do rzekomej teraźniejszości, a współczesny młody Polak bywa nie tylko „prekariuszem”, lecz również na przykład kosmiczną zagadką

Jeszcze 3 minuty czytania

Gdy próbuję najogólniej określić moje odczucia względem współczesnej polskiej produkcji prozatorskiej, przychodzą mi na myśl dwie rzeczy. Po pierwsze, jej prowincjonalność. Przyznajmy, że dziś niewielu pozwala sobie na większe wyskoki wyobraźni: brawurę, która przekracza ustalone granice przestrzenne, czasowe, tematyczne. I wydawałoby się, że nie ma w tym niczego złego, skoro w literaturze nie może być niczego złego, jeśli jest dobrą opowieścią. A jednak trudno oprzeć się poczuciu klaustrofobii. Mógłby ktoś zapytać: dlaczego na tej nieskończenie różnorodnej planecie, pełnej niebios, piekieł, ras, narodów i plemion, chińskich uczonych i hiszpańskich czarownic, lubieżnych markizów i afrykańskich masek, owadów i roślin, my wciąż czytamy tylko o jakimś nieskończenie drobnym ułamku przestrzeni i historii, jakim jest Polska w drugiej dekadzie XXI wieku? I pytanie takie byłoby uzasadnione.

Można odnieść wrażenie, że nasi prozaicy nie odnajdują innych źródeł inspiracji niż codzienna prasa, internet czy książka wydana rok temu, na której treść wpłynęła książka wydana dwa lata temu. Krótko mówiąc, dzisiejsza muza uzyskała postać ciągle zapadającej się w sobie teraźniejszości. Ale gdy mówię o czasie i przestrzeni, historii i geografii, nie można zamknąć mi ust, wskazując palcem na półki z książką historyczną czy reportażem. Chodzi mi o coś innego. Bruno Schulz przekonująco bowiem wykazał, że istnieją zdarzenia, które nie mieszczą się w rzeczywistości, i że czas ma swoje liczne odnogi: trochę nielegalne i problematyczne. Załóżmy, że mówię o literaturze subtelnej fantastyki, która przedstawia nieznane światy, w odróżnieniu od literatury apokryfu, która naśladuje banał tak zwanej „rzeczywistości”.

Warunkiem koniecznym literatury, o którą mi chodzi, jest biblioteka (może nawet wystarczyłaby encyklopedia) i jej znajomość. Pamiętamy, że zanim pewien szlachcic z Manczy stał się Don Kichotem i wyruszył w świat, dużo przeczytał. Niemniej oprócz erudycji, która nie jest warunkiem wystarczającym, dzieło Cervantesa posiada coś jeszcze. Tu dochodzimy do drugiej cechy naszej literatury: jest nią powaga. Kiedyś Paul Valéry zwrócił uwagę na bliski związek pomysłowości i powagi: człowiek poważny nie jest pomysłowy i na odwrót: człowiek pomysłowy nigdy nie jest poważny. I rzeczywiście, liczba współczesnych polskich utworów, w których odnajdujemy bardziej zdecydowaną zabawę z formą, kompozycją, stylem (pomijam w tym miejscu wątpliwe innowacje w rodzaju niby ironicznej wulgaryzacji wypowiedzi), jest dość znikoma. Nieprzypadkowo wiąże się to z dominacją twórczości „zaangażowanej”, wojujących piór, zbeletryzowanej socjologii czy ekonomii i ogólnym mędrkowaniem.

Wystarczy. Powyższe pozwala mi na doprecyzowanie intuicji dotyczących dominującej tendencji polskiej prozy: to powaga w prowincjonalności – lub też: powaga oczywistości.

Marcel Schwob, „Żywoty urojone i inne prozy”. Przeł. Wincenty Korab-Brzozowski, Bronisława Ostrowska, Zenon Przesmycki, Leon Schiller, posłowie Jan Gondowicz, PIW, 320 stron, w księgarniach od grudnia 2016Marcel Schwob, „Żywoty urojone i inne prozy”. Przeł. Wincenty Korab-Brzozowski, Bronisława Ostrowska, Zenon Przesmycki, Leon Schiller, posłowie Jan Gondowicz, PIW, 320 stron, w księgarniach od grudnia 2016Piszę o tym wszystkim, by podkreślić wyjątkowy charakter trzech znakomitych książek, które mogą uchodzić za zupełną odwrotność tej tendencji: Marcel Schwob, Tommaso Landolfi i OuLiPo pojmują literaturę raczej jako grę w fikcję. Gra to coś, co posiada swoje reguły, które można twórczo naginać, i co bawi, a fikcja – to światy potencjalne i epifaniczne zmyślenia. Tym, co dodatkowo łączy te publikacje, jest efekt fantastyczny osiągany w wyniku nieznacznych odchyleń, drobnych nieprawdopodobieństw i mistyfikacji – inaczej mówiąc: dzięki sile „fałszu”.

Niewykluczone, że długo wyczekiwane wznowienie pochodzących z początku XX wieku przekładów (przejrzanych i uzupełnionych przez Jana Gondowicza) „Żywotów urojonych” Marcela Schwoba zasługuje na miano jednego z większych wydarzeń wydawniczych kończącego się roku. Przypomnijmy krótko, na czym polegał geniusz Francuza: pisarz wydobył z zapomnianych archiwów życiorysy mniej lub bardziej zapomnianych nikczemników, nienawistników, dziwaków, żebraków, morderców, prostytutek, rozpustników, czarownic, malarzy-alchemików – i napisał je na nowo. Gondowicz w posłowiu pisze o kryterium wyboru tych postaci: żadna z nich nie posiadała grobu. „Żywoty urojone” to zbiór dwudziestu dwóch krótkich biografii, które, błyskotliwie zachowując historyczne pozory, przekraczają granicę okrutnej i obłędnej wyobraźni. Empedokles, Herostrat, Septyma, Lukrecjusz, Klodia, w której miał się ponoć kochać Cycero, Petroniusz, sadystyczny sędzia w procesie Joanny d'Arc, Pocahontas – oto niektóre z losów, których dzieje „poznajemy” na kartach tej książki. W „Żywotach zmyślonych” niejako odbijają się prywatne przyjaźnie autora: jest tam coś z piekielnej inteligencji i imaginacji Jarry'ego (który zresztą zadedykował Schwobowi „Ubu Króla”) i są szorstcy piraci Stevensona.

Dwie z tych fikcyjnych biografii zasługują na szczególną uwagę ze względu na źródła, na których zostały oparte. Pierwszą jest historia czarownicy Septymy, którą Schwob poznał tylko poprzez jej imię wyryte na małej starożytnej tabliczce złorzeczącej – tabliczce o znaczeniu magicznym. Druga to historia Sufraha, czarnoksiężnika z opowieści o Aladynie, który jako jedyny w tej antologii jest postacią wyłącznie literacką. Mamy więc do czynienia z apokryfem „Księgi tysiąca i jednej nocy” (a może nawet z apokryfem apokryfu, jeśli pamiętać, że opowieść o Aladynie w XVIII wieku została sztucznie dodana przez Gallanda, autora francuskiego przekładu). Myślę, że wystarczy tyle powiedzieć, aby skojarzyć te chwyty z tymi, które stosował pewien słynny ślepy bibliotekarz, i by zdać sobie sprawę, że bez Schwoba nie mielibyśmy Borgesa (który w Genewie podczas I wojny światowej przeczytał „Żywoty zmyślone”, a później przez całe życie uznawał francuskiego pisarza za swojego mistrza).

Tommaso Landolfi, „Morze karaluchów”. Przeł. Halina Kralowa, Anna Wasilewska, Biuro Literackie, 156 stron, w księgarniach od listopada 2016Tommaso Landolfi, „Morze Karaluchów”. Przeł. Halina Kralowa, Anna Wasilewska, Biuro Literackie, 156 stron, w księgarniach od listopada 2016Na nieco podobnej zasadzie opiera się opowiadanie Tommaso Landolfiego „Żona Gogola”, które znalazło się w „Morzu Karaluchów”, pierwszym na polskim rynku zbiorze próz tego autora. Sam wybór opowiadań, w szczególności ich liczba, jest dość rozczarowujący, jeśli ktoś był wcześniej wtajemniczony w treść poświęconego między innymi temu włoskiemu pisarzowi numeru „Literatury na Świecie” z 1984 roku. Publikacja Biura Literackiego zawiera tylko osiem utworów więcej, z których większość liczy sobie po trzy-pięć stron (nawet posłowie Anny Wasilewskiej to przedruk z drobnymi przeróbkami).

Powróćmy jednak do „Żony Gogola” – tekstu, którym zachwycali się i Italo Calvino, i Harold Bloom (ten ostatni uważał je za jedno z najzabawniejszych opowiadań, jakie kiedykolwiek zostały napisane). Narrator tej noweli, fikcyjny biograf Nikołaja Wasiljewicza, jest pełen wątpliwości, czy powinien zdradzać przed nami, czytelnikami, pewną tajemnicę dotyczącą wielkiego rosyjskiego pisarza, lecz wreszcie decyduje się to zrobić. To tajemnica, której inni biografowie nawet nie przeczuwali. Otóż okazuje się, że Gogol (który, przypomnijmy, w rzeczywistości cierpiał na impotencję) miał żonę, lecz nie była ona kobietą. Żoną Gogola była... dmuchana lalka. Narrator opisuje wizyty w domu pisarza, w trakcie których podgląda życie tej zdumiewającej pary. Żona raz jest chudsza, raz bardziej otyła, i często zmienia kolor włosów. Gogol kocha ją do szaleństwa. Ale w pewnym momencie pojawiają się problemy w porozumieniu, ujawniają niedopasowania, różnice charakterów. Zawrotny poziom obłędu i komizmu wzrasta z każdą kolejną stroną; finał tej lektury wciska czytelnika w to, na czym aktualnie siedzi, lub przewraca, jeśli ów stoi. Według podobnego wzoru powstało inne genialne opowiadanie Landolfiego, które także znalazło się w „Morzu Karaluchów”. Na czym rzecz polega, precyzyjnie informuje tytuł: „Tata Kafki”. Niczego więcej nie zdradzając, powiem tylko tyle, że ojcem Kafki okazuje się ludzka głowa w ciele pająka wielkości kosza na bieliznę.

O mistyfikację w duchu Schwob-Borges pokusił się również Georges Perec: stworzył postać rzekomo zapomnianego poety, niejakiego Hugo Verniera, autora genialnej krótkiej książki „Podróż zimowa”, którą ponoć splagiatowali wszyscy najwybitniejsi francuscy poeci przełomu XIX i XX wieku. Jak czytamy, w ostatnich tygodniach sierpnia 1939 roku pewien młody profesor literatury przez przypadek odkrył tomik Verniera, lecz niestety w trakcie wojennego szaleństwa egzemplarz uległ zniszczeniu, a dalsze poszukiwania innych egzemplarzy, któremu poświęcił życie ów młody badacz, okazały się bezskuteczne. Bohater opowiadania umiera w zakładzie psychiatrycznym.

Georges Perec/Oulipo, „Podróże zimowe”. Przeł. Jacek Giszczak, Lokator, 461 stron, w księgarniach od października 2016Georges Perec/OuLiPo, „Podróże zimowe”. Przeł. Jacek Giszczak, Lokator, 461 stron, w księgarniach od października 2016Tyle Perec. Po latach członkowie grupy OuLiPo postanowili dopisać kolejne części tej historii. Tak powstała powieść kolektywna, wydana pod tytułem „Podróże zimowe”. Każdy jej rozdział został napisany przez kogoś innego, dzięki czemu po raz pierwszy możemy przeczytać po polsku takich francuskich klasyków, jak Marcel Bénabou czy Jacques Roubaud; pojawiają się także nazwiska znane już krajowemu czytelnikowi, jak Harry Mathews i Jacques Jouet.

Krótkie opowiadanie Pereca ustanowiło matrycę, punkt odniesienia, wokół którego grawituje niebywała inteligencja i pomysłowość oulipijczyków. Francuzi, poszukując tajemniczego dzieła Verniera i rekonstruując jego biografię, tworzą jednocześnie nowe warianty historii literatury i historii powszechnej. Przemyślne mistyfikacje dezorientują. Dzięki tej lekturze „dowiadujemy się” między innymi, dlaczego Hitler popełnił samobójstwo, i że Szekspir w większości swoich sztuk plagiatował pewien rękopis kabalistyczny pochodzący z XVI wieku. W „Podróżach zimowych” pojawiają się także epizody z życia Pereca czy Julio Cortázara: nie wiemy, czy rzeczywiste, czy zmyślone. Książka ma w dużym stopniu charakter wciągającej powieści sensacyjnej czy kryminalnej, przerywanej popisami kunsztu literackiego, kuglarskimi sztuczkami, w których specjalizuje się ta paryska grupa. Każdy kolejny autor staje przed trudniejszym zadaniem, skoro wszyscy poprzednicy zawężali horyzont fabularnych możliwości; niemniej każdemu udaje się dodać coś nowego i przewrotnego. Nietypowa forma tej książki stawia czytelników przed wyzwaniem: wyklucza możliwość przypadku, sugerując, że każdy fragment może zostać wykorzystany w następnych częściach powieści. Wszędzie ukrywają się zagadki, kalambury, homonimy czy anagramy.

Wreszcie w dalszych partiach „Podróży zimowych” oulipijczycy, jakby sami zagubieni w sieci fikcji, którą utkali, przyznają, pisząc już w pierwszej osobie, że padli ofiarą obsesji dotyczącej nieistniejącego poety i jego dzieła, o którym zaczynają również śnić (a ta powieść nigdy się nie skończy; każdy zresztą może dopisać jej kolejny rozdział).

Wspomnę jeszcze o wydarzeniu, które zachęca do pewnych przypuszczeń natury niemal magicznej. Otóż podczas ostatniego krakowskiego Conrad Festival, w trakcie spotkania z zaproszonymi członkami grupy OuLiPo, Grzegorz Jankowicz, uzbrojony w białe rękawiczki, publicznie wręczył oniemiałym Francuzom oryginalną książkę Hugo Verniera, którą odkrył pewien antykwariusz. Czy to przypadek przez wiele lat przemyśliwanej iluzji, która wreszcie została powołana do istnienia? Jeśli tak, to nie możemy wykluczyć, że w przyszłości ktoś odkryje grób czarnoksiężnika Sufraha lub gumowe strzępy, w których prawie dwieście lat temu kochał się Nikołaj Gogol.

Pozostawiając jednak na boku podobne domysły, sądzę, że książki Schwoba, Landolfiego i OuLiPo przede wszystkim przypominają polskiemu czytelnikowi, iż proza niekoniecznie musi być komentarzem do rzekomej teraźniejszości, zbeletryzowaną publicystyką, zapisem nużącej codzienności, terapią, wewnętrznym monologiem ponuraka, frustracją, ideologią czy moralitetem. Przypominają również, że opowieść nie musi być banalnym realizmem, oczywistością lub prawdopodobieństwem, które wynika z nagromadzenia obiegowych wyobrażeń o świecie. Dziwny śmiech, poczucie niesamowitości i tajemnicy, niepokój i przerażenie, które wywołują te trzy publikacje, uzmysławiają dziwność, niesamowitość i tajemnicę, jakie mamy w sobie – uzmysławiają, że, przykładowo, młody Polak jest nie tylko zjawiskiem społecznym, politycznym, „prekariuszem”, lecz również kosmiczną zagadką. Uczą, czym jest kosmpolityczna wyobraźnia, bez zbędnych ograniczeń i lokalnych łańcuchów, czy też, czym jest wyzwolona wyobraźnia po prostu. Oto kilka lekcji, jakich udziela nam antykanon europejskiej literatury.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).