Po swoje
Heart Industry CC BY-NC 2.0

12 minut czytania

/ Literatura

Po swoje

Marek Olszewski

Wspólnym mianownikiem poetyckich debiutów Banaszaka, Żabnickiej i Ketzera staje się wyrywanie doświadczenia z kontekstu oswojonego języka

Jeszcze 3 minuty czytania

W warunkach niskiego poziomu czytelnictwa oraz promilowego zainteresowania twórczością liryczną, polskie środowiska poetyckie wypracowały tyleż oczywistą, co konieczną strategię przetrwania. Sprowadza się ona do zasady: jeżeli nie chcą nas czytać inni (z nielicznymi acz cennymi wyjątkami), będziemy czytać i komentować się nawzajem. Z tym większym zainteresowaniem warto dziś przyglądać się debiutującym poetom i poetkom, którzy z dala od koniunktury godzą się na tak pojęty survival, by powiedzieć coś we własnym imieniu. Z podziwu godną determinacją idą po swoje, próbując w ciasno-dusznym pokoju pełnym literatów zająć własny kawałek podłogi.

Mają dziś kilka sposobów na zaistnienie. Pierwszego dostarcza internet – miejsce tyleż gościnne, co bezlitosne wobec amatorów składania rymów w rodzaju „miłość-złość” czy wirtuozów metafor dopełniaczowych. Ogromna jest rola platform społecznościowych, które stają się kuźnią stylu i miejscem konfrontacji. Ze środowiskiem liternetowym byli lub są związani najciekawsi autorzy ostatnich lat (wśród nich: Pułka, Góra, Brewiński, Taranek, Mateusz, Rutkowski). Drugą możliwość wyjścia przed szereg oferują konkursy poetyckie, w których jurorami są bardzo często – a jakże – poeci oceniający młodszych stażem kolegów. Z tą opcją zazwyczaj wiąże się trzecia – nagrody literackie. Tu przodują zwłaszcza łódzki Bierezin, kutniański Złoty Środek Poezji i wrocławski Silesius dla debiutantów. Jeszcze inna droga, którą w projekcie „Połowu” proponuje Biuro Literackie, wiedzie poprzez namaszczenie ze strony uznanego już w środowisku autora czy autorki.

W przypadku pierwszego z debiutantów, o którym chcę wspomnieć – Michała Banaszaka – zadziałała machina konkursowa. Wydział Kultury i Dziedzictwa Narodowego Urzędu Miasta Krakowa, jakby zazdroszcząc stolicy Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, postanowił powołać własną nagrodę. Na patronkę wybrano zmarłą w Krakowie Annę Świrszczyńską. Konkurs przeznaczony jest dla autorów przed debiutem książkowym, którzy w ramach wygranej otrzymują szansę na wydanie własnej książki oraz spotkanie z publicznością w czasie Nocy Poezji. Czytając tegoroczną zwycięską „Piosenkę o rozpadzie” Michała Banaszaka, trudno nie pomyśleć o konserwatyzmie krakowskich jurorów. Debiutancka propozycja Banaszaka – wybrana spośród 72 nadesłanych zbiorów – zamiast pokazywać nowe możliwości w trudnej dziedzinie wiązania słów i rzeczy, zalatuje niestety naftaliną.

Autor komponuje książkę na zasadzie konceptualnej opowieści czy raczej pokawałkowanego poematu, będącego świadectwem – który to już raz? – przepracowywania straty po zmarłym (najprawdopodobniej chodzi o ojca określanego jako P.). Ale to nie wyeksploatowany do cna temat jest tutaj problemem, lecz wtórność i nuda języka. Debiutantowi nie udaje się niestety to, co w najlepszych wierszach wychodzi znanym tanatologom: Eugeniuszowi Tkaczyszynowi-Dyckiemu, Romanowi Honetowi czy Dariuszowi Susce. Banaszak nie przemawia własnym głosem.Michał Banaszak, „Piosenka o rozpadzie”. Universitas, 36 stron, w księgarniach od czerwca 2016 rokuMichał Banaszak, „Piosenka o rozpadzie”. Universitas, 36 stron, w księgarniach od czerwca 2016 roku

To dlatego autor wstępu do książki – Bronisław Maj – może zastępczo cieszyć się odkrywanymi powinowactwami z tradycją XVII-wiecznych poetów metafizycznych, twórczością Stanisława Barańczaka czy Wisławy Szymborskiej. Banaszak, odrabiając pilnie lekcję z przeszłości, proponuje nam z całym dobrodziejstwem inwentarza metafizyczne klisze (figura Ojca być może najmocniej wybrzmiewająca w prostej alegorii latarnika podtrzymującego światło w ciemnej piwnicy), zgraną metaforykę „gier z przeszłością” czy „pamięci rzeczy”, ekfrazę „Trumny chłopskiej” Aleksandra Gierymskiego, a także celujący w patos mądrościowy finał:

powtarzam dziś po raz ostatni
tę lekcję, którą – niepytani –
rodzice dają swoim dzieciom:
że też zmierzają ku kamieniom.
(„Epilog”)

Być może nieświeżość języka ma jakoś korespondować tutaj z nudną, pozbawioną fajerwerków trywialnością codziennego współbycia z drugą osobą, której istnienie z czasem przestaje się zauważać. „Piosenka o rozpadzie” ma i mocniejsze momenty, jak wówczas, gdy poeta rezygnuje z rażącej sztucznością dyscypliny estetycznej poukładanego umysłu i rozluźnia frazę, komplikując ją nieco w toku przerzutniowym („Sen”). Szkoda, że tych ciemniejszych, wytrącających z czytelniczych nawyków fragmentów jest tu tak mało.

Trudno pojąć, dlaczego w roku nagrodzenia Silesiusem „Sierpnia” Aldony Kopkiewicz, poświęconego analogicznemu co u Banaszaka tematowi, jurorzy konkursu chcącego uchodzić za ważny i prestiżowy nagradzają zestaw wierszy wtórnych, nawet jeśli niepozbawionych pewnego uroku. O „Sierpniu” Anna Kałuża pisała: „Swoją prostą, a zarazem sugestywną frazą Kopkiewicz ustala w jakimś sensie (ponownie) brzegowe warunki języka. Jej «Sierpień» to reset skonwencjonalizowanego pisania o śmierci w polskiej poezji, wyrwanie się z kręgu paru podstawowych obrazów «ja» opłakującego stratę”. W kontekście tych słów „Piosenka o rozpadzie” jest niestety krokiem wstecz i ponownym zawieszeniem systemu języka poetyckiej tanatologii.

To, co nie udaje się Banaszakowi, z imponującą warsztatowo maestrią osiąga inna debiutantka. Joanna Żabnicka, autorka zamieszczonego w almanachu „Połów 2011” zestawu wierszy zatytułowanego „Tymczasem”, debiutuje pełnoprawnie intensywną książką poetycką „Ogrodnicy z Marly”, znów ze śmiercią obsadzoną w jednej z głównych ról. O ile komentarz Bronisława Maja do książki Banaszaka nosił tytuł „Zwyczajne unicestwienie nicości”, o tyle recenzję wierszy Żabnickiej można by opatrzyć jego wersją à rebours: „Niezwyczajna apologia nicości”.

Joanna Żabnicka, „Ogrodnicy z Marly”. WBPiCAK, 52 strony, w księgarniach od grudnia 2016Joanna Żabnicka, „Ogrodnicy z Marly”. WBPiCAK, 52 strony, w księgarniach od grudnia 2016Mamy tu do czynienia z wierszami głównie elegijnymi, które wyrosły w cieniu jakiejś bliżej nieokreślonej straty oraz z przekonania, że życie to nic innego jak „wprawa w żegnaniu”. Bo „czy jest coś bardziej/ niecierpiącego zwłoki/ niż zanikanie?” – pyta wieloznacznie poetka w wierszu „Sygnał”. Najwidoczniej nie ma, ale też „zanikanie” można rozumieć na wiele sposobów: dosłownie, w odniesieniu do konkretnych osób, ale i bardziej po schulzowsku jako marnotrawstwo potencjału znaczeń, odgrywane nieustannie w spektaklu świata, czy jako rezygnacja z możliwych wariantów siebie.

Wielokrotnie w wierszach z „Ogrodników z Marly” daje o sobie znać odmienna optyka, która jest bardziej – powiedziałbym – całościowa, czyli nie skupia się na wyodrębnianiu tego, co inne, ale włącza to w obraz, uprzestrzennia i czyni składową lirycznej narracji. W przeciwieństwie do Banaszaka język poezji Żabnickiej – operujący na niedomówieniach, przerwanych frazach, paragramowych podstawieniach – doskonale współbrzmi z prezentowanym obrazem świata. Pobrzmiewa w nim jakaś trudna do podważenia konieczność. Podobnie poszczególne wiersze – muszą trafić w moment, bo poezja ma być przede wszystkim świadectwem dobrego wyczucia rytmu rzeczywistości: „Te niewielkie/ przestrzenie między ochrą i skórą to// miejsce czekające na słowo” („Resublimacja”).

Jednak największym novum wierszy „Ogrodników z Marly” jest świeże połączenie dwóch tendencji. Z jednej strony dominuje tu barokowe vanitas, wyrażone w niepozbawionej wyobrażeniowego przepychu mowie-wizji. Kształty i formy świata podlegają nieustającym metamorfozom, ciała „ponawlekane na przestrzeń” zlewają się z niepewnymi cieniami, zatracają się i rezygnują z pretensji podmiotowych, a nic – jako prymarna hipostaza i wszechsymbol – osacza i pochłania człowieka na każdym piętrze jego egzystencji (od materii, przez metafizykę, po ekonomię). Z drugiej strony sposób, w jaki mówi się o tej rzeczywistości ciągłych przeobrażeń, jest maksymalnie skondensowany, by nie powiedzieć – ascetyczny. Żabnicka nie pogrąża się w karnawale obrazów, osiąga jednak ten sam efekt siłą sugestii, chociażby dzięki inteligentnej grze elipsą czy ciekawemu frazowaniu. Jak w zamykającym tom wierszu „Obiecanki”:

Zabłąkana w jesieni osa spija resztki
ogrodowego słońca z przewróconej szklanki. To dzieje się teraz, tutaj,
między zapamiętywaniem i pragnieniem
zniknięcia. Supły liter są rozpuszczalne,
wiesz? Nigdy nie powiedziałeś, że nie
będziesz, a potem dokładnie to zrobiłeś. I teraz chce mi się pić.

Jeszcze inne spojrzenie na lirykę – jako utrzymane w duchu bizarro fiction narzędzie obchodzenia schematów – proponuje dobrze znany publiczności internetowej debiutant z Pomorza, Karol Ketzer. Autor ma już na koncie wydany zbiór opowiadań „Czereśnie prosto z drzewa”. W „Pięszczotach”, swojej pierwszej książce poetyckiej, wykorzystuje możliwości papieru i liter do stworzenia przestrzeni ożywczego agonu, w której napuszczane są na siebie, niby wygłodniałe psy, różne mutacje „ja”:

Roję się
w sobie
coraz gęściej i dokładniej.
Jak na ironię,
tylko do tego jestem mi potrzebny.
(„Urój”)

Poezja Ketzera obfituje w przygody i – trochę jak u Żabnickiej – trudno tu mówić o jakiejś zwartej wizji podmiotowości, ponieważ zawsze jest ona wydana na pastwę „efemeromowy” i towarzyszącego jej kontekstu. Zamiast pełnokrwistych, dookreślonych postaci, które chciałyby się dzielić głębią swych duchowych stanów, „jest tylko coś w rodzaju mnie oraz coś w rodzaju ciebie” („Pięszczoty”), które otwierają nieskończone pole możliwości. Te tymczasowe „panthareje” płyną przez czas – wchłaniają, wydalają i żyją niby skutek uboczny neoliberalnego świata.

Karol Ketzer, „Pięszczoty”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od grudnia 2016Karol Ketzer, „Pięszczoty”. WBPiCAK, 44 strony, w księgarniach od grudnia 2016Nie brakuje u Ketzera wersów bardziej zaangażowanych. Bo czym innym, jeśli nie efektem wychowania do życia w kapitalizmie, jest surowa, darwinistyczna wizja podmiotowości jako ciągłej walki o siebie? Utrzymany w poetyce manifestu fragment wiersza „Na bliskość” chyba nie przez przypadek dobrze odnajduje się w towarzystwie wierszy pisanych przez bardziej fetowanych rówieśników Ketzera z roczników '80:

Wyrachowani do półprzytomności
liczymy siebie jak ostatnie monety na drżącej dłoni.
Chwiejna nadzieja, że starczy,
pokazowa pewność, że jest w sam raz.
(„Na bliskość”)

Wiele na temat poetyckiej wrażliwości autora mówi też sam tytuł książki, który w pierwszym odruchu kojarzy się z budzącą irytację literówką. Nie o efekt lingwistyczny jednak tu chodzi. „Pięszczoty” są rodzajem podszytej młodością utopii, która uzgadnia warunki współistnienia tego, co nieprzystawalne: łączą pieszczenie (siebie? innych?) oraz jednoczesne brutalne bicie pięścią prosto w nos. Tak też jest wewnątrz samego tomiku, gdzie liryczne, językowo wypieszczone partie zderzają się z nieprzebierającymi w środkach zaczepkami rzucanymi pod adresem bezlitosnego, ale przecież wciąż niezmiennie fascynującego świata.

Gdyby szukać wspólnego mianownika dla książek Banaszaka, Żabnickiej i Ketzera, byłaby nim próba wyrywania doświadczenia z kontekstu oswojonego języka. Autorskie ambicje są niewątpliwie duże, choć zakładane cele – bardzo różne. „Piosenka o rozpadzie” staje wobec dramatu czy raczej skandalu bliskiej śmierci, szuka dla niej formy, lecz kapituluje, docierając pod znany lirycznym melancholikom adres. „Ogrodnicy z Marly” pokazują świat inaczej, w półsłówkach, nicując go pracą niebanalnej wyobraźni zakorzenionej w nieistnieniu. „Pięszczoty” z kolei zdradzają mitotwórcze skłonności proteuszowego bohatera, który innym wystawia język i sam jest wystawiany, inscenizując tym sposobem niesłychaną żywotność obojętnego na podmiotowe uroszczenia medium.

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej.
logo


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.