Velorex

7 minut czytania

/ Sztuka

Velorex

Wojciech Grabowski

František i Mojmir Stranscy. Marzyli o aucie dla każdego – urzędnika, robotnika, gospodyni domowej. Tanim, najtańszym na świecie. Do tego tak małym i lekkim, by można było trzymać je niemalże w mieszkaniu. Wymyślili połączenie motocykla i samochodu

Jeszcze 2 minuty czytania

Wyłonił się nagle z jakiejś przecznicy w Krakowie i bujając się niepewnie na cienkich kołach, zarzucając pokracznym odwłokiem, zniknął między historycznymi kamienicami. Pobiegłem za nim. Jeszcze mignął mi na końcu Sławkowskiej i odjechał w siną dal. Siność dali wytwarzał sam, z łodygowatej rury wydechowej.

Zachorowałem na veloreksa. Muszę mieć takie c o ś, taką pokrakę na trzech kołach i jeździć nią na zajęcia. Kupię sobie skórzaną pilotkę i będę nim jeździł.

Wjechać któregoś dnia veloreksem przez drzwi uczelni (zmierzyłem, zmieściłby się), zatrzymać w holu tę ryczącą rzeźbę otoczoną niebieskawą chmurą spalin i zobaczyć wokół siebie zadziwione twarze – to było moje marzenie. Amatorskie filmy, rysowanie, pisanie, cała moja, pożal się Boże, twórczość przestała się liczyć w porównaniu z możliwością takiego artystycznego gestu, takiego happeningu.

Velorex stał się moją obsesją. Zacząłem pilnie studiować ogłoszenia motoryzacyjne. Podejmowałem się różnych prac (co niepomiernie zdziwiło moją rodzinę), żeby uzbierać stosowną kwotę.

Stylistycznie był jednym wielkim błędem. Schulz powiedziałby, że został zatrzymany w rozwoju, kiedy miał się jeszcze rozróść i rozgałęzić w swym schizoidalnym wyglądzie. Przód samochodu wyścigowego, ale tył owadzi. Całość obciągnięta jakąś skórą, dermą? Lateksem? Mocno, tak że pod tą powłoką rysują się pałąkowate pręty konstrukcji przypominającej kokon poczwarki. Materiał przypięty na guziki. W miejsce kół samochodowych konstruktor wstawił cienkie, rowerowe, w dodatku z tyłu (dla oszczędności?) dał tylko jedno. Przyczepił ohydny garb – budę dla kierowcy i pasażera.

Ten szalony pojazd łączy epoki. Płaska i wąska szyba przednia, drzwiczki z tradycyjną klamką otwierane „pod wiatr”, korek wlewu paliwa na środku maski są typowe dla samochodów z lat dwudziestych. Z jeszcze wcześniejszych czasów, z pionierskiego okresu motoryzacji, wzięto błotniki, koła i ogólną rachityczność. Całość wygląda jak lekki samolot pozbawiony skrzydeł.

Velorex nie mógł powstać nigdzie indziej niż w ojczyźnie Jana Saudka, kubisty Bohumila Kubišty i nieforemnych, wiecznie zdziwionych twarzy z Pali się, moja panno. Skonstruowali go dwaj bracia wizjonerzy: František i Mojmir Stranscy. Marzyli o aucie dla każdego – urzędnika, robotnika, gospodyni domowej. Tanim, najtańszym na świecie. Do tego tak małym i lekkim, by można było trzymać je niemalże w mieszkaniu. Wymyślili połączenie motocykla i samochodu.

Pierwsze konstrukcje powstały w latach trzydziestych, w przededniu wojny ruszyła produkcja samochodziku o dumnej nazwie OSKAR. Gdy nastał socjalizm, fabryczka trójkołowców została znacjonalizowana, jej dyrektorem pozostał Mojmir Stransky. Bracia Stranscy mieli zacięcie sportowe i lubili szybkość. Usportowione wersje veloreksów brały udział w rajdach. W 1954 roku František Stransky, pędząc zimą veloreksem, wpadł w poślizg, rozbił się i zmarł wskutek odniesionych obrażeń. Rok później jego brat odmówił wstąpienia do Komunistycznej Partii Czechosłowacji i stracił możliwość zarządzania fabryką najtańszych samochodów świata (jedna czwarta ceny europejskiego motocykla!).

Wyprodukowano około dwudziestu jeden tysięcy tych genialnych samochodowych larw, ostatnie w roku 1973. Czasy świetności i największej produkcji przypadły na lata sześćdziesiąte. Autka eksportowane do innych krajów obozu socjalistycznego miały status pojazdu inwalidzkiego. Ale że popyt na wszystko, czym można było się przemieszczać, znacznie przewyższał podaż, veloreksem jeździli głównie zdrowi, najczęściej rodziny powiatowych notabli.

Spójrzmy jednak na veloreksa w szerszej perspektywie dziejów. Tak naprawdę był ten pojazd upadłym mitem.

Kolaż Wojciech GrabowskiegoVelorex, kolaż Wojciecha Grabowskiego

Zanim bracia Stranscy wpadli na pomysł auta dla każdego, w komunistycznej Rosji konstruktywista Władimir Tatlin pracował nad urządzeniem latającym dla każdego. Swój wehikuł – skrzyżowanie roweru z samolotem – nazwał letatlinem, łącząc swoje nazwisko z rosyjskim słowem letat’. Koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku, bo wtedy rzecz się działa, to czas fanatycznej wiary w postęp, a dla artystów komunistów także wiary w zupełnie nową sztukę, sztukę dla społeczeństwa, służącą człowiekowi w praktyce. „Artysta przerwał swoją izolację i budował”, jak zauważył Andrzej Turowski w książce Między sztuką a komuną.

Konstruktywista Tatlin pracował nad letatlinem z uporem maniaka. Nie mając pojęcia o awiacji, założył, że tym ażurowym pojazdem będzie można szybować do pracy, unosząc się nad miastami przyszłości. Rozpięte na drewnianej konstrukcji skrzydła miały być poruszane siłą mięśni podróżującego obywatela.

Wyobraźmy to sobie – obiekt latający dla każdego! Stąd już niedaleko do koncepcji miast powietrznych Grigorija Krutikowa. Z letatlina nic nie wyszło, nie tylko dlatego, że Stalin ograniczył (łagodnie rzecz ujmując) działalność konstruktywistów. Nawet dzisiaj zbudowanie latającego obiektu ze skrzydłami poruszanymi przez człowieka jest właściwie niemożliwe. Coś jednak zostało po tamtej koncepcji „pojazdu do pokonywania przestrzeni”. Velorex – pokraczny symbol realnego socjalizmu. Śmiejecie się? To przyjrzyjcie się dokładnie. Czeski trójkołowiec musi być krewnym letatlina. Taki surrealistyczny żart – pojazd zbudowany z tatlinowskich krzywizn, ale bez skrzydeł. Dziś może wydawać się śmieszny, nieporadny. „Przedmiot najniższej rangi” – powiedziałby Kantor. A jednak wtedy, w tamtych czasach, spełniał swoje zadanie. Dało się nim przemieszczać, inaczej niż letatlinem.

Fragment książki Wojciecha Grabowskiego, „Dizajn tamtych czasów”. Wydawnictwo Nisza, 123 strony, w księgarniach od stycznia 2017.Fragment książki Wojciecha Grabowskiego, „Dizajn tamtych czasów”. Wydawnictwo Nisza, 123 strony, w księgarniach od stycznia 2017.Tatlin nie oderwał się od ziemi na swoim rowerolocie. Gdyby się oderwał i spadł, byłaby to historia o Ikarze dwudziestego wieku. Historia braci Stranskich też ma coś z mitu o Ikarze, ale jest bliska, swojska, czesko-hrabalowska. Gdy František Stransky rozbił się veloreksem, urządzono mu piękny pogrzeb. Główną drogą prowincjonalnego miasteczka sunął wolno sznur płóciennych trójkołowców. Obok szli ludzie. Na pierwszym pojeździe, na jego garbatym dachu przymocowana była trumna z ciałem konstruktora



Po długich i dramatycznych poszukiwaniach (wzloty, upadki, nadzieja, że już…) zdobyłem wreszcie veloreksa. Miał powłokę pokrytą jasnobłękitnym, zszarzałym ze starości lakierem. Kilka razy nim się przejechałem (przyznaję, blisko domu, na ruchliwą ulicę bałem się wyruszyć). Potem się zepsuł i znalazł schronienie na posesji mojej kuzynki. Stał sobie pod plandeką (choć sam był plandeką na metalowym szkielecie), opakowany wyglądał jak rzeźba Christo. Kiedy znajomy mechanik zaczął luzować jakieś śruby, żeby zobaczyć, co się zepsuło, silnik rozpadł się na małe zardzewiałe kawałki, które potoczyły się po pochyłości w głąb ogrodu. Kuzynka straciła cierpliwość i skontaktowała się z Muzeum Inżynierii Miejskiej w Krakowie. Przyjechali, zabrali veloreksa i przysłali podziękowanie.

Czasami śni mi się, że odnajduję trójkołowca w garażu jakiegoś opuszczonego, na wpół zrujnowanego domu. Po kryjomu rozbieram go i w walizkach, plecaku wynoszę część po części, a w domu składam z powrotem w całość.