Ginewra pośród ruin

9 minut czytania

/ Film

Ginewra pośród ruin

Piotr Mirski

„Jackie” nakręcił Pablo Larraín, Chilijczyk, który zyskał sławę dzięki prowokacyjnemu kinu o swojej ojczyźnie.  Larraín obszedł się z amerykańskim mitem nad wyraz delikatnie, ale zachował przy tym właściwą sobie tendencję do przyjmowania nieoczywistej i przekornej perspektywy

Jeszcze 2 minuty czytania

Prezydent w lśniącej limuzynie. Nagle podnosi łokcie i kuli się w sobie, zupełnie jakby doświadczył dotkliwego skurczu. To jednak coś znacznie poważniejszego. Chwilę później jego głowa odskakuje do tyłu i eksploduje; w świetle dnia aż nazbyt wyraźnie widać obnażony mózg. Taką scenę można znaleźć w filmie Zaprudera, pozbawionym dźwięku nagraniu dokumentującym zamach na Johna F. Kennedy'ego, do jakiego doszło podczas jego przejażdżki przez rozentuzjazmowane Dallas. 22 listopada 1963 roku, dzień, kiedy Ameryka zadrżała. Przełomowy moment w historii kraju, wokół którego powstała rekordowa liczba teorii spiskowych. W cieniu tej tragedii rozegrała się inna, mniej doniosła. Jej bohaterką była pierwsza dama, Jackie Kennedy, która na wspomnianym filmie najpierw podtrzymuje męża, a potem rzuca się na tył samochodu i pełznie po nim, zanim obraz nie zmieni się w rozmazaną smugę.

Fabularną osią „Jackie” jest wywiad, jakiego Jackie Kennedy udziela po pogrzebie Kennedy'ego, opanowana, ale wciąż przytłoczona. Akcja co chwilę cofa się do niedalekiej przeszłości lub wybiega trochę w przyszłość; kolejne sceny następują po sobie na zasadzie luźnych skojarzeń. W filmie przewija się multum wątków: od zimnej wojny po utratę dzieci, od aresztowania Lee Harveya Oswalda i jego śmierci z ręki Jacka Ruby'ego po pozamałżeńskie romanse prezydenta. „Jackie” stanowi pomysłowe połączenie intymnej biografii z kinem politycznym. Życie bohaterki przegląda się tu w zamachu, a zamach – w jej życiu.

Reżyserem filmu jest Pablo Larraín, Chilijczyk, który zyskał sławę dzięki prowokacyjnemu i inteligentnemu kinu o przeszłości i teraźniejszości swojej ojczyzny. Zrealizowanie go zaproponował mu Darren Aronofsky, licząc, że obcokrajowiec podejdzie do tematu w świeży sposób (chociaż twórca „Czarnego łabędzia” pracował przy „Jackie” w charakterze producenta, to pierwotnie miał objąć stołek reżysera i dziś można tylko sobie wyobrażać, jak bombastyczne widowisko mógłby nakręcić). Larraín obszedł się z cudzym mitem nad wyraz delikatnie, ale zachował przy tym właściwą sobie tendencję do przyjmowania nieoczywistej, często przekornej perspektywy.

„Post Mortem” i „Tony Manero”, reż. Pablo Larraín

Jego metodę świetnie ilustrują „Tony Manero” i „Post Mortem”, dwie bliźniacze względem siebie i wyjątkowo ponure alegorie. Chociaż oba filmy opowiadają o dyktaturze Augusto Pinocheta – ten pierwszy o jej codzienności, a ten drugi o początkach – to polityka pozostaje w nich zepchnięta na drugi lub trzeci plan. Czołgi na ulicach, przesłuchania, ofiary w ludziach – cała ta przemoc jest jedynie białym szumem. Mimo to przenika do umysłów starających się żyć swoim życiem bohaterów. Deprawuje ich. W „Tonym Manero” tancerz z podrzędnego klubu jest gotów ukraść i nawet zabić w imię prywatnego kultu „Gorączki sobotniej nocy”, kolorowej, hedonistycznej fantazji, która stanowi dla niego źródło wytchnienia i inspiracji. W „Post Mortem” pracownik kostnicy romansuje z sąsiadką, a kiedy uświadamia sobie, że jest przez nią wykorzystywany, mści się z wręcz operowym rozmachem. Jego czyn zdaje się zwiastować scena, w której na bieżąco współtworzy raport z sekcji obalonego prezydenta Salvadora Allende i po wszystkim uśmiecha się demonicznie, zupełnie jakby uświadomił sobie, że był świadkiem narodzin nowego, bezwzględnego świata.

Pozornie bardziej prostolinijny jest domykający trylogię o Pinochecie film „Nie”. Poświęcony plebiscytowi, w ramach którego społeczeństwo miało zdecydować, czy dyktator zachowa władzę, i który skończył się jego przegraną. Można znaleźć tu hollywoodzką z ducha narrację, taką, która trzyma w napięciu, aby ostatecznie przynieść ukojenie i radość. Emocjonalną temperaturę całości obniża jednak cyniczna refleksja na temat kluczowej dla polityki roli propagandy. Protagonistą „Nie” jest zdolny i rozchwytywany specjalista od reklamy, który pracuje dla opozycji przy poprzedzającej plebiscyt telewizyjnej kampanii. Ten słoneczny syn popkultury, lubiący jeździć na desce i bawić się elektryczną kolejką, proponuje kontrowersyjną strategię: zamiast postawić na martyrologię, uwodzi odbiorców utopijnymi obrazami czekającego na nich szczęścia, niemalże identycznymi z tymi, za pomocą których zachwalał lokalną podróbkę coli.


„Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności” – ten otwierający „El Club” cytat z Księgi Rodzaju w zestawieniu z resztą filmu nabiera ironicznego znaczenia. Mrocznym elementem są tu zbłąkani księża, w tym pedofile, którzy zostali odesłani przez zwierzchników do specjalnego domu w nadmorskim miasteczku. Ta antypatyczna zbieranina stanowi pars pro toto Kościoła katolickiego. „El Club” pokazuje jego rozdarcie między najgorszymi ludzkimi słabościami i jakże wyśrubowanymi ideałami, a także podejmowane przez niego syzyfowe próby pogodzenia pierwszych z drugimi. Chociaż bohaterowie mają pokutować za grzechy, to wciąż starają się uprzyjemniać sobie życie. Kiedy w okolicy pojawia się molestowany niegdyś przez jednego z nich mężczyzna, wypluwający z siebie obsceniczno-oskarżycielskie monologi, reagują w wysoce niechrześcijański sposób. Winowajca od razu popełnia samobójstwo, a pozostali najpierw próbują ignorować lub udobruchać natręta, aż wreszcie napuszczają na niego miejscową ludność. W podejrzanie optymistycznym finale koło się zamyka: przybyły w międzyczasie na miejsce urzędnik kościelny nakazuje grzesznikom pokutę poprzez przyjęcie poszkodowanego pod swój dach.

El Club„El Club”, reż. Pablo Larraín

Jakkolwiek surrealistycznie by to zabrzmiało, pośród bohaterów Larraína Jackie najbliżej jest do poszarzałego, posępnego pracownika kostnicy z „Post Mortem”. Oboje w obliczu śmierci głowy państwa mogą jedynie dać jej świadectwo, które stanie się punktem odniesienia dla obecnego i późniejszych pokoleń. Jackie, rzecz jasna, znajduje się w bardziej uprzywilejowanej pozycji i ma szansę zrobić coś więcej niż wystukać na maszynie kilka oschłych zdań. Podczas wywiadu pilnuje, aby w tekście nie znalazło się żadne nieopatrznie wypowiedziane słowo. Fragmenty te budzą skojarzenia z „Końcem trasy” Jamesa Ponsoldta, w którym pisarz David Foster Wallace, podróżujący po Stanach w asyście reportera, doświadcza objawiającego się z różnym natężeniem lęku przed tym, że w oczach świata zmieni się w swoją tabloidową karykaturę. 


Jackie również się boi, ale czegoś innego: zbagatelizowania, zapomnienia Kennedy'ego. Tego, że mimo ogromnej popularności nie trafi do ścisłego panteonu amerykańskiej polityki, tuż obok Abrahama Lincolna. Prowadzona przez nią walka o jego dziedzictwo jest głównym motywem w filmie. W retrospektywnej warstwie zajmuje się przygotowaniami do pogrzebu – ma to być wielkie, czarne święto, które podkreśli doniosłość prezydentury JFK. Szczególnie wymowna jest scena, w której na zasnutym gotycką mgłą cmentarzu szuka odpowiedniego miejsca na pochówek. Najpierw wpada w rozpacz, widząc stojące obok siebie jednakowe nagrobki, uspokaja się dopiero, gdy znajduje położony na uboczu i z tej racji wyróżniający się fragment murawy. Robi to wszystko także w imię własnych wspomnień, chce w ten sposób pielęgnować w sobie przekonanie, że jej życie w Białym Domu było czymś epickim i magicznym. „Nie wolno zapomnieć, że przez krótki, lśniący moment istniał Camelot” – kończy wywiad nieco sparafrazowanymi słowami z popularnego musicalu i zaraz potem wraca myślami do królewskiego balu, na którym tańczyła z mężem i jego bratem, Bobbym. Ginewra pośród ruin pięknej bajki. Larraín chce oddać jej hołd. Z namaszczeniem pokazuje procesję pogrzebową i w finale pozwala z ogłuszającą mocą rozbrzmieć przywołanej wcześniej piosence.


Chilijczyk nie jest twórcą o wyraźnym charakterze pisma, co nie znaczy jednak, że nie przywiązuje wagi do formy, wręcz przeciwnie: za każdym razem próbuje dopasować ją do treści. W „Nie” wyblakłe, rozmazane zdjęcia naśladują estetykę telewizji schyłku lat 80., a w „El Club” sine filtry współtworzą aurę dekadencji i cichej grozy. W „Jackie” podstawowym zabiegiem jest zainscenizowanie kolejnych scen wokół bohaterki, tak aby była w nich magnesem, który przyciąga spojrzenia kamery i innych postaci. To jej szoł. Jackie bywa słodkim dziewczątkiem, najprawdziwszą damą, władczą zołzą i ogarniętą stuporem żałobnicą. Grająca ją Natalie Portman stara się jak najbardziej wiernie odtworzyć zachowanie pierwowzoru. To dość kłopotliwa aktorska kreacja: niezaprzeczalnie ekwilibrystyczna, ale też nieznośnie efekciarska; budząca podobny irracjonalny lęk, co imitujące prawdziwych ludzi roboty. Włożony w nią wysiłek przynosi jednak ciekawy, choć niekoniecznie zamierzony rezultat. Sprawia, że bez względu na sytuację Jackie promieniuje desperacką chęcią bycia gwiazdą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.