Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ALFABET NOWEJ KULTURY: R jak remediacja

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Nowa kultura upodobała sobie wyrazy z przedrostkiem „re”. Co nie zaskakuje, jeśli założymy, że „2.0” oznacza nową odsłonę starej kultury. Mając więc do czynienia z embarras de richesse, z bólem nie piszemy o wszechobecnych w nowej kulturze remiksach. Nie zastanawiamy się też, czy nowa kultura nie powoduje zresetowania kultury dotychczasowej, wyczyszczenia wszystkiego, co ważne i dobre. Nie zakładamy wreszcie, że kultura cyfrowa to jeden wielki śmietnik, z którego wygrzebujemy dobra recyklowane.

Zastanawiając się, jak nie zjeść własnego ogona – to już nasz 19. felieton w ramach „Alfabetu” – zrobiliśmy na własny użytek przegląd tematów, które do tej pory zaniedbaliśmy. Jak się okazało, pisząc o wpływie nowych mediów na kulturę niemal wcale nie dotknęliśmy spraw związanych z  najpotężniejszym medium drugiej połowy XX wieku – telewizją.

W dyskusjach o kulturze mediów interaktywnych, telewizja występuje zazwyczaj w charakterze „chłopca do bicia”. Środka przekazu, za pośrednictwem którego elita pouczała resztę społeczeństwa, zanim pojawił się internet. Bardziej demokratyczny model komunikowania, z jakim mamy do czynienia dziś, miał doprowadzić do końca telewizji.

Ale czy widać jakiekolwiek oznaki tego końca? Nie. Dlaczego? Bo telewizja dziś nie jest tą samą telewizją, z jaką mieliśmy do czynienia w przeszłości. Jest telewizją zremediowaną.

„Media nieustannie komentują, reprodukują i zastępują inne media” – napisali w 2000 roku w książce „Remediation” J. David Bolter i Richard Grusin. Remediacja to proces wzajemnego wywierania wpływu na media przez inne media ze względu na fakt, że żadne z nich nie funkcjonuje w próżni. Stare media kształtują więc wyłaniające się nowe formy medialne – jak pisał w „Języku nowych mediów” Lev Manovich – „kultura wizualna ery komputerowej jest kinematograficzna na poziomie wyglądów”. Rozwijała się bowiem w okresie, gdy wizualnych metafor dostarczało nam kino.

Równocześnie stare formy zmieniają się pod wpływem swoich następców. Nadawcy reagują więc na pojawianie się konkurencyjnych form, zmieniając własne media. Ewoluują też przyzwyczajenia odbiorców. Media cyfrowe nieustannie remediują więc swoich poprzedników. Przekształcają w bazę danych treści, które kiedyś serwowano nam jako ustrukturyzowane, poukładane przez producentów sekwencje liniowe. Dziś korzystamy więc z telewizji na zasadach zbliżonych do obsługi komputera – wybierając co, gdzie i jak oglądamy. Jak to wszystko ma się do telewizji?

Obaj oglądamy sporo seriali telewizyjnych. Nasi znajomi również. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jeden z nas nie posiada odbiornika telewizyjnego, a drugi, choć posiada takie urządzenie, to trzyma je na strychu, bo i tak nie dysponuje anteną telewizyjną. Intensywna konsumpcja treści telewizyjnych wcale nie musi być dziś połączona z korzystaniem z tradycyjnie rozumianej technologii telewizyjnej. Sposoby jej oglądania też ulegają zmianie – oglądanie produkcji telewizyjnych zgodnie z ramówką to tylko jedna z możliwości. Telewizor nie jest już jedynym, a w pewnych grupach nie jest już nawet podstawowym interfejsem korzystania z telewizji. Zremediowane zostały też praktyki korzystania z telewizji. Zanikają te, o których pisał przed laty Marshall McLuhan, porównujący radio do plemiennego bębna, a telewizję – do ogniska. Dziś coraz rzadziej oglądamy i słuchamy tego samego o tych samych porach. Nie spotykamy się przed ekranami, bo sami wyznaczamy rytm i skład swej medialnej diety. Wszyscy Polacy nie oglądają już razem o dwudziestej filmu na jedynce. Rodziny także nie zasiadają razem do rytuału  wspólnego oglądania – bo dzieci mają własne telewizory, lub siedzą w tym czasie przed komputerem. Ale to, co oglądamy, to wciąż bardzo często jest telewizja, będąca jednym z ważnych dostawców treści dla internetu.

A jak odejście od bębnów i ognisk wpływa na więzi społeczne? Czy indywidualizując nasze doświadczenia osłabia poczucie bycia razem? Niekoniecznie, bo to tylko jedna strona medalu. Wciąż bowiem mamy silną potrzebę uwspólniania doświadczeń. Weźmy przykład serwisu, który można określić jako „zremediowaną telewizję”, w której sami kontrolujemy to, co oglądamy – czyli YouTube. Na serwery serwisu trafia w ciągu każdej minuty 20 godzin nagrań. W efekcie zyskujemy dostęp do gigantycznej bazy nagrań, w której każdy znajdzie coś dla siebie – i pozornie mógłby się zatracić w prywatnej niszy kulturowej, mieszczącej jedną osobę z jej unikalnym, osobistym zestawem treści. Jednak tak nie jest, mamy bowiem potrzebę wspólnego przeżywania kultury, nawet jeśli odbieramy ją osobno. W serwisach społecznościowych, dających użytkownikom możliwość opisania, co się z nimi dzieje, odnośniki do klipów wideo są równie częste, jak notki z informacją „co u mnie słychać”. Popularne treści są niczym waluta krążąca w sieciach międzyludzkich. W rezultacie w dużej mierze oglądamy i tak to samo, co nasi znajomi. Albo też mamy znajomych dlatego, że łączą nas podobnie dobierane treści.

Trudno w to uwierzyć, ale Hitler o pożarze w Jadłodajni Filozoficznej dowiedział się zaledwie dwa tygodnie temu – a od tego czasu ten krótki remiks obejrzało 150 000 osób i pół Warszawy. Wiele osób, które zobaczyło to nagranie po raz pierwszy, pokazało je swoim znajomym. Czy to jest osłabianie więzi? Remediujemy YouTube'a, zamieniając go w telewizję.

Remediujemy też siebie, z pomocą sprzętu elektronicznego przekształcając się z biernych odbiorców w nadawców treści audiowizualnych. Manuel Castells w swojej najnowszej książce – „Communication Power” – zauważa, że produkując i komunikując prywatne treści mamy do dyspozycji technologie masowego komunikowania: prywatne stacje telewizyjne w internecie. Zarezerwowane uprzednio dla uważnie wyselekcjonowanych – pod kątem popularności i siły, z jaką przyciągają reklamodawców – programów, zremediowane media nadawcze dziś służą także transmisji najbardziej banalnych okruchów codziennego życia. Skrojony na miarę wielomilionowych rzesz odbiorców obieg treści dziś niejeden raz prezentuje „media bez widowni” (jak je nazwał Eric Kluitenberg). Przeciętny blog jest czytany średnio przez mniej niż jedną osobę. Nie przypadkiem więc motto YouTube nie brzmi na przykład „więcej wideo, niż kiedykolwiek zdążysz obejrzeć”, tylko – „nadawaj samego siebie”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).