Protetyka
Truthout.org CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Literatura

Protetyka

Rozmowa z Tomaszem S. Gałązką

Zawsze widzę w czytelniku przekładu osobę o niepełnej sprawności, bo niezdolną do zapoznania się z oryginałem. Indywidualne dopasowanie protezy jest niemożliwe, ale staram się, żeby chociaż nie sprawiała bólu – mówi tłumacz „Długiego marszu w połowie meczu” Bena Fountaina

Jeszcze 4 minuty czytania

ADAM PLUSZKA: Byłeś w wojsku?
TOMASZ S. GAŁĄZKA: Nie, ale w szkołach wojskowych i owszem. I w centrali NATO, ale to dawno.

Z jakąś wizytacją? Z ciekawości?
Ćwierć wieku temu holenderska fundacja JASON wpadła na pomysł zapytania studenterii z Polski i ówczesnej Czechosłowacji, jak sobie wyobraża nową postać bezpieczeństwa w Europie. Potem dokonali jakiejś sprytnej selekcji i znalazłem się w gromadce barbarzyńców, którym pokazano to i owo – centralę NATO właśnie, jakieś instytucje EWG, siedzibę KPMG. Nuda, panie. Po tym wyjeździe zostało mi właściwie tylko upodobanie do retsiny.

Co studiowałeś?
Historię (najlepiej, tyle czasu na czytanie wszystkiego!)

Pytam o to wojsko przez wzgląd na twój przekład „Długiego marszu w połowie meczu”, w którym sporo jest wojskowej terminologii. Gdzie jej szukałeś?
W kwestii komendy i trybów zwracania się do wyższych stopniem, wyręką był mi nieoceniony kolega, oficer – Kiwaczku, pomachaj państwu. Względem leksyki… no cóż. Skutki złych lektur.

Jakich?
„Pół mieszkania zajebane #rapierami, najgorzej”. Od odziedziczonego po dziadku rocznika „Żołnierza Polskiego” z 1922. Miałem fazę zajarania się typami broni i uzbrojenia, dowody rzeczowe wciąż są na półkach.

Czyli śmieszą cię błędy w rodzaju „strzelba kalibru 25 mm”?
Bardziej „pistolet kalibru 50 mm” (tymi oczami widziałem), bo akurat w rosyjskich łagrach i więzieniach klawisze miewają strzelby kalibru 23 mm – lufy robione z odrzutów w produkcji działek przeciwlotniczych. KS-23 przeraża.

Jak ci się udało wejść w żargon? Powieść aż kipi od wojskowego testosteronu.
E tam. To raczej zwykły szczeniacki testosteron w wariancie nieco tylko mundurowym, plus prezesowski testosteron doładowany świadomością megabaksów na koncie. Się krąży, się słucha, się ma z czego pożyczać.

Z czego więc pożyczałeś?
Z kwiecistych wypowiedzi zasłyszanych od przepustkowiczów w pociągach, z innych złych lektur („Frontowe drogi” Kotowicza, jaka to jest dobra zła książka), od koleżeństwa i przełożeństwa z poszczególnych miejsc pracy oraz od przyjaciół z życia pozapracowego… Przy czym jednak nie mam tych inspiracji starannie pofiszkowanych, więc nawet na własny użytek w 97 procentach nie potrafiłbym określić, co dokładnie wziąłem skąd i od kogo.

„Facet, zoba, jaka wyrąbista kurtka pilotka. Jedyne sześćset siedemdziesiąt dziewięć papiera, łosiu”. Podsłuchane?
Tak, jak najbardziej. Z dwóch-trzech źródeł (1997-2014, mniej więcej), potem wszystko w blender i smacznego.

Tłumacz powinien mieć dobry słuch i pamięć?
Raczej tak, nawet bardzo raczej. Słuch choćby po to, żeby unikać niezamierzonych rymów, no i dla uzyskania zapasu użytecznych fraz, zaś pamięć… cóż. „Posługiwanie się cytatami niezmiernie ułatwia pracę twórczą”. To jeden z moich ulubionych cytatów.

Ben Fountain, „Długi marsz w połowie meczu”. Przeł. Tomasz Gałązka, Czarne, 360 stron, w księgarniach od 15 marcaBen Fountain, „Długi marsz w połowie meczu”. Przeł. Tomasz Gałązka, Czarne, 360 stron, w księgarniach od 15 marcaNaszła cię w trakcie pracy myśl: „Oj, przefajnowałem”?
Zaprzeczam.

Nie oceniam. Pytam o wewnętrznego redaktora, którego pewnie ma każdy tłumacz. On mówi, kiedy zabawa zaczyna się robić hermetyczna.
Nie dane mi było tłumaczyć tekstów obfitujących w neologizmy, traktatów filozoficznych ani poezji, więc hermetyczności jeszcze mi nie zarzucał. Inaczej: jeden z promotorów, do których miałem zresztą ogromne szczęście, wbił mi kiedyś w głowę podstawową zasadę: „pisz tak, żeby zrozumiał cię założony czytelnik”. Wziąłem to sobie do serca tak mocno, że pewnie zaprzepaściłem wszelkie szanse na napisanie doktoratu.

Przy tłumaczeniu zasada ta robi za kolejną warstwę interpretacji – bądź co bądź na dzień dobry, żeby przekład w ogóle do czegoś się nadawał, tłumacz musi, nolens volens, być w tej założonej przez pierwotnego autora grupie czytelniczej. Musi mieć odpowiednią znajomość języka i kapitał kulturowy, jak też aparat analityczny zdolny określić, w jakiego krajowego czytelnika należałoby wobec tego celować. Profilowanie. Szufladkowanie.

Jak projektujesz modelowego czytelnika?
W obecnych czasach lwią część tej złej roboty wykonuje sam wydawca oryginału: dostajesz książkę z imprintu Skyscape, powiedzmy, i już idzie jak klocki domina: Teen/Young Adult, więc raczej krótkie rozdziały, krótkie akapity, dużo dialogów, przewaga zdań pojedynczych, niezbyt rozbudowane słownictwo. Czasem mam wrażenie, że wojnę o wydawniczy rząd dusz wygrali magazynierzy, tak mocna jest ta tendencja do formatowania twórczości (i czytelników, często przecież trzymających się tego, co już znają).

Dlaczego magazynierzy?
Bo produkt ma się łatwo kategoryzować, żeby na magazynie bajzlu nie było. Potem dostajesz targetowane maile z Amazona, i biznes się kręci.

A jak było w przypadku Fountaina?
O tyle sympatycznie, że „adresowana do liberałów [w sensie amerykańskim] zaangażowana proza współczesna” to szuflada dopuszczająca jednak znaczną swobodę ruchów, a gdy przed przystąpieniem do tłumaczenia poczytałem sobie tę powieść, poczułem, że właściwie mogę ją przekładać jak dla siebie. Coś tam kojarzę z dziejów najnowszych USA, nie mam alergii na bluzg ani na zdania wielokrotnie złożone, w pracy i fejsbukowym bąbelku otaczają mnie jakoś przeważnie młodsi ludzie, dzięki czemu z emulowaniem dwudziestoletniego żołnierza wiąże się mniejszy trud.

Na dodatek po raz kolejny trafiłem na fantastycznego redaktora. Pod tym względem najwyraźniej mam mnóstwo szczęścia, bo nie zdarzają mi się sytuacje, podobno nieunikalne, kiedy po obróbce redakcyjnej tłumacz łka.

Muszę się jednak przyznać do pewnego grzechu: zawsze widzę w czytelniku przekładu osobę o niepełnej sprawności, bo niezdolną do bezpośredniego zapoznania się z oryginałem. Sam robię za protetyka, który poprzez swoją pracę daje przynajmniej szansę na kontakt zapośredniczony. Indywidualne dopasowanie protezy jest niestety niemożliwe, ale staram się, żeby chociaż nie pękała pod naciskiem i nie sprawiała dodatkowego, niepotrzebnego bólu.

Tomasz S. Gałązka

Historyk, ukończył Uniwersytet Gdański i norweski Universitetet i Bergen. Z polskiego na angielski tłumaczył prace historyczne dotyczące dziejów i zagłady Żydów polskich, z angielskiego na polski około 20 powieści i pozycji z literatury faktu oraz jakieś 100 opowiadań dla wielu wydawnictw i czasopism, w tym utwory Raya Bradbury'ego, Arthura Machena, Joe R. Lansdale'a, George'a Pelecanosa, Edith Nesbit, Newtona Thornburga, George'a V. Higginsa czy Neala Stephensona. Mieszka w Gdyni.

No jak to? Tłumacz nie stoi na równi z autorem?
W sensie, że wszyscy ludzie wolni są braćmi, to i owszem, stoi. Ale względem zakresu wykonywanych czynności jednak niezupełnie. Autor na szkielecie z fabuły, postaci i świata przedstawionego montuje językiem elewację, a praca tłumacza dotyczy wyłącznie adaptacji tejże elewacji na lokalne potrzeby. Oczywiście, gdybym tłumaczył „Ulissesa” czy Henry’ego Jamesa, gdzie warstwa fabularna jest niemalże pretekstowa dla językowej kombinatorki, mógłbym sobie przypisywać ważniejszą rolę. Mam jednak nadzieję, że żaden wydawca nie wpadnie na genialny pomysł powierzenia mi takiego zlecenia.

Nie uważasz więc, że istnieją przekłady kongenialne?
Kongenialne co do warstwy językowej, oczywiście. Ale przekład, w którym Anna Karenina staje się Polką, to byłby już pastisz, wyjęty z dziewiętnastego wieku potworek typu „Ani z Zielonego Wzgórza”.

A te wszystkie niuanse języka, które umykają śmiertelnikom, a widzi je tłumacz? Posłowie Roberta Stillera do jego przekładu „Lolity” Nabokova?
No popatrz, a syna uczę, żeby nie wyjaśniał dowcipów. Nabokov popełnił posłowie, żeby wyjaśnić czytelnikom, cóż zawarł w tekście? Nie, zaufał im, że sami znajdą, i sobie, że zrobił to dobrze. Jeśli musisz dać w przypisie „nieprzetłumaczalna gra słów”, przegrałeś.

Pamiętasz jakiś trudny moment, gdy rozważałeś taki przypis?
Nie, ale to może też być funkcja wieku i tych paru doświadczeń z etanolem.

A swoją drogą: nie cenisz Stillera?
Jako tłumacza?

Zaryzykuję: jako tłumacza.
Jako tłumacza, powiadasz… Nie za wstępy i posłowia. Za dwukrotną szarżę z „Mechaniczną pomarańczą” zdecydowanie tak.

Masz jakichś mistrzów?
Od szczeniaka Robert Ginalski, nawet nie zamierzam z tym walczyć.

Przejąłeś się, kiedy Sumliński splagiatował w swojej książce o Bronisławie Komorowskim „Mrocznego Krzyżowca” MacLeana w przekładzie Ginalskiego?
Najbardziej tym, że cały smrodek szybko zniknął i nikt nie wytoczył temu typkowi procesu. To go tylko rozzuchwaliło, obawiam się.

Zdarza ci się nie przyjąć zlecenia?
Tak, z różnych zresztą powodów. Najwięcej takich przypadków wynikało banalnie z braku czasu.

Tyle masz propozycji?
Biorę tyle, ile daję radę „wymłócić” w czasie wolnym od etatowej pracy i domowych obowiązków/przyjemności, przy czym fajnie byłoby też kiedyś spać.

Jakie jeszcze były powody?
Nie dałem się namówić na tłumaczenie innych klasyków grozy – Olivera Onionsa czy M.R. Jamesa, bo podejrzewałem, że wyszłaby mi z tego sucha buła. Znam i lubię ich teksty, ale nie widzę siebie jako ich polonizatora.

A nie jest tak, że to tłumacz siłą swojego języka daje czytelnikom jeszcze ciepły chleb pełnoziarnisty zamiast suchej buły?
Ależ oczywiście, że jest. I tłumacz powinien być świadom swoich możliwości językowych na tyle, żeby wiedzieć, czy i kiedy posiadany talent, poziom umiejętności, osobiste nawyki itp. pozwolą na dokonanie udanej transmutacji. Nie umiałbym napisać 200 stron Bolesławem Prusem tak, żeby ludzie nie rzucali tym po ścianach.

Czyli to, że Czarne napisało w zapowiedzi Fountaina, że to „brawurowy przekład”, oznacza, że miałeś szczęście trafić na niezłego autora?
Absolutnie!

Opowiedz zatem o tej przyjemności.
„Długi marsz…” był dla mnie od początku do końca bardzo miłym zaskoczeniem. I pomysł na zapięcie powieści klamrą meczu, zgrabnie rozpychaną flashbackami, i galeria postaci, począwszy od strasznie chłopięcego jeszcze głównego bohatera, i czasami miażdżąca wręcz satyra… Dobre są dialogi, fajne sceny, trochę zabaw tekstem. Okazja, żeby użyć wielu klocków z tej kolekcji translatorskiego LEGO, którą zbieram sobie w głowie.

Czułeś, że w trakcie tłumaczenia musisz się przygotować bardziej? Na przykład z Iraku? Według „Nashville City Paper”, Fountain napisał „książkę, która z czasem może stać się podstawową amerykańską powieścią o wojnie w Iraku”. Czułeś presję?
Presja jest zawsze, mon vieux. Takie blurby jednak mają góra trzymiesięczny termin przydatności do spożycia, więc nie one mnie stresują. Co do Fountaina – tam z tematów irackich tak naprawdę pojawiają się tylko sadryści, reszta jest niemal od góry do dołu biało-niebiesko-czerwona.

Co cię zatem u niego stresowało?
Najbardziej – koncert Bejki, scena tak sensorycznie przeładowana, że tłumaczenie jej było niemal jak praca nad erotykiem, po polsku zadanie z tych nie najłatwiejszych.

Bałeś się kiedyś, że nie uda ci się czegoś przełożyć jak należy?
Wspomniałem już o Onionsie? Wspomniałem, tak. Ten etap powinno się przejść na etapie decydowania o przyjęciu zlecenia, potem… nie miałbym serca zrobić wydawcy takiej niespodzianki.

Tomasz Gałązka / fot. Marcin SzerleTomasz Gałązka / fot. Marcin SzerleNależysz do tej grupy tłumaczy, którzy czytają książkę, zanim ją przełożą?
Miewam luksus tłumaczenia książek, na które sam namówiłem wydawcę, więc bywam w tej grupie, ale się nie zakorzeniłem. Czasem nie ma na to czasu, zdarzyło się też tłumaczenie czegoś tak złego, że nie wybaczyłbym sobie, gdybym musiał tę powieść przeczytać „pozasłużbowo”.

I podpisałeś się swoim nazwiskiem czy jakimś zgrabnym pseudonimem?
Dumnie podniosłem nad tą kupą własny sztandar. Wstydzić powinni się selekcjonerzy z wydawnictw, które to wzięły, za oceanem i u nas.

Co to było?
„Piąty pierścień” faceta kryjącego się pod pseudonimem Mitchell Graham, pierwszy tom trylogii fantasy przez duże SYF. Na szczęście polskim czytelnikom oszczędzono tomów następnych. Kiedy dostałem do ręki egzemplarz roboczy, poczułem, że będzie źle, bo nikt nie odważył się potraktować tego wyrobu blurbem. No i było. Począwszy od tego, że autor, opisując przygody drużyny siódemki przyjaciół, wymyślił ich tylko sześcioro.

Jeśli chodzi o skuteczne namawianie, masz na myśli powieści Williama Hodgsona w C&T?
Może się zdziwisz, ale niezupełnie. Paweł Marszałek już wcześniej wziął się do wydawania klasyki grozy, więc Hodgson i (tu było już ciut więcej mojego wkładu) Machen i tak byli w mglistych planach, moje starania co najwyżej przyspieszyły realizację tychże. Nie, krew i pot przelewałem za Lansdale’a i Higginsa, przy czym dla klarowności dodam, że za Jacka Higginsa palcem bym nie kiwnął, ale George V., o, kochani, to już jest gość wart mszy.

Jak ci się udaje przekonać wydawcę, żeby zaryzykował?
Najpierw dzielne odrobienie frycowego na pozycjach umiarkowanie atrakcyjnych, potem praca nad ugruntowaniem marki, wreszcie pressing strefą i nocne Polaków rozmowy. Obeszło się bez przemocy fizycznej.

„Słuchaj, stary, wydaj, bo nie wiesz, co tracisz”?
Nie całkiem. „Słuchaj, kojarzysz, jest taki autor, ważny przecież, solidny, a u nas niewydawany/wydany raz, u zarania dziejów”. Plusy współpracy z ludźmi, którzy lubią to, co robią, i siedzą w tematyce.

Wydawca zadowolony?
Rynek jest, jaki jest. Higginsowi nie pomogła nawet okładka z Bradem Pittem, uwierzysz? Inna sprawa, że film był trochę przekombinowany i z kin zniknął szybciej od błyskawicy, a i dystrybutor wymusił „genialny” tytuł. „Zabić, jak to łatwo powiedzieć”, no błagam.

Niebawem ukaże się druga książka Hodgsona w twoim przekładzie. Ty uznałeś, że należy wydać właśnie „Łodzie z «Glen Carrig»”?
Generalnie mam do Hodgsona strasznie dużą słabość – i uraz do Niemców, że go ukatrupili pod Ypres, ale po stu latach nie jest to jakieś bardzo dojmujące uczucie. Bezsprzecznie miał przebogatą wyobraźnię, nawet jeśli fabularnie nie zawsze chciał czy potrafił wyrwać się z postwiktoriańskiego gorsetu.

Co do „Łodzi z «Glen Carrig»”, to… cóż. Z tekstów Edgara Allana Poego najbardziej lubię „Opowieść Arthura Gordona Pyma z Nantucket”. W „Łodziach...” czuję ten sam powiew niesamowitości, trafiający w moją nostalgię za czasami, kiedy na mapach było jeszcze sporo białych plam. Utwory Hodgsona są już od dawna w domenie publicznej, więc dla wydawców stanowią relatywnie nieznaczne ryzyko finansowe – akurat tak się stało, że ta powieść będzie wydana w tym roku, nie wymagało to ode mnie siły perswazji.

Wyobrażam to sobie tak: nastoletni Tomasz Gałązka zaczytuje się w „Nowej Fantastyce” i uznaje, że też chce tłumaczyć. Tak było?
Za czasów nastolęctwa Tomasza Gałązki „Fantastyka” była jeszcze bezprzymiotnikowa, to po pierwsze. Po drugie, impuls przyszedł później, na studiach, w erze Ambera i Phantom Pressu, kiedy stało się jasne, że biorą wszystkich, więc może i mnie? Jednak od pomysłu do przemysłu musiało minąć jeszcze kilka lat.

Jak student historii ze specjalnością archiwalną uznał, że przekład to coś, z czego można żyć?
Ha. Haha. Hahahaha. Jak licealista uznał, że historia to coś, z czego można żyć? Jak uczeń podstawówki uznał, że liceum (mat-fiz) to ta właściwa ścieżka dalszego rozwoju? Kim jesteśmy? O co walczymy? Dokąd zmierzamy?

W dniach 6-8 kwietnia 2017 roku w Gdańsku odbędzie się festiwal Odnalezione w Tłumaczeniu. W trakcie festiwalu zostanie wręczona Nagroda za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Program dostępny jest na stronie www.odnalezionewtlumaczeniu.pl

Tak poważniej, to na szczęście nigdy nie musiałem żyć z przekładów. Suplementacja diety – owszem, czasem bardzo istotna, ale nigdy podstawowe źródło utrzymania. Mój temperament nosi zarękawki, nie za bardzo umiałbym uganiać się za zleceniodawcami. Co oczywiście w pewnym sensie oznacza, że psuję rynek.

Czym psujesz? Tłumaczysz za słabe pieniądze, bo ważniejsze co?
Większość tytułów robię właśnie tak, for fun, a niezupełnie for profit. To poniekąd grafomania, wiem, ale przynajmniej na zlecenie, więc mogę udawać, że to nie moja wina. Zresztą przy nakładach rzędu tysiąca sztuk nie ma co liczyć na kosmiczne honoraria. Od dużych graczy nie przyjmuję jednak stawek dumpingowych.

Tłumaczenie sprawia ci tyle frajdy, skoro robisz to kosztem snu i życia rodzinnego? Czy masz misję?
Ja wybierając los mój, wybrałem szaleństwo, najwyraźniej. Albo coś. Zawsze też z tyłu głowy siedzi świadomość, że jestem kredytobiorcą i mam obowiązki kredytobiorcze. Tak czy inaczej, są chwile wielkiego zachwytu, są szare dupogodziny, ale bilans wychodzi zdecydowanie na plus.

Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.







Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.