Dyskrecja i euforia

14 minut czytania

/ Literatura

Dyskrecja i euforia

Zofia Król

Geniusz, wiadomo, łatwo się obraża. Redaktor nigdy. Czytelnik z kolei wybrzydza, kaprysi, nie czyta – i ma do tego prawo. Redaktor musi uwierzyć jednocześnie w nich obu, tak mocno, żeby powołać do istnienia akt literatury, a co najmniej akt porozumienia

Jeszcze 4 minuty czytania

W „Nie ma powrotu” Tomasa Wolfe’a Fox, alter ego redaktora Maksa Perkinsa, prawie wchodzi pod prysznic w kapeluszu. W ostatniej chwili decyduje się na rozłąkę i wiesza go z żalem na łazienkowym haku. Sam przed sobą nie chce przyznać, że był o krok od zrobienia czegoś nieracjonalnego. Stronę wcześniej – a powieść ma ich w sumie w polskim przekładzie Marii Skibniewskiej ponad siedemset – Wolfe opisuje śpiącego niewinnie na prawym boku redaktora i leżące obok na poduszce nakrycie głowy w roli maskotki. Postać Foksa zarysowana została z subtelną ironią, ale i z czułością.

Kapelusz Maksa Perkinsa był legendarny – podobno także w gabinecie nigdy go nie zdejmował. Przyczyny nie są jasne. Scott Berg, autor wydanej właśnie po polsku biografii, według której powstał film „Geniusz”, podaje kilka najbardziej prawdopodobnych: Perkins chciał mieć jedną oryginalną cechę, która podkreślałaby jego „amerykańskość”; zależało mu, żeby się odróżniać od sprzedawców w księgarni wydawnictwa; a może dzięki lekkiemu nagięciu uszu do przodu lepiej słyszał. Na nasze potrzeby jednak – czyli na potrzeby pytania, kim był Perkins jako redaktor – najbardziej interesujące jest jeszcze inne wytłumaczenie: otóż nie zdejmował kapelusza, ponieważ dzięki temu mógł zawsze udawać, że gdzieś się śpieszy, i unikać jałowych rozmów. Także wysokie biurko, które kazał sobie zrobić na zamówienie, przypominało mównicę, wymagało pozycji stojącej, lecz stale gotowej do ruchu – Berg porównuje przestępującego przy nim z nogi na nogę redaktora do flaminga.

O czym to świadczy? Nie należy się oczywiście zanadto przywiązywać do szczegółów z codzienności redaktora pierwszej połowy poprzedniego wieku – po drodze do naszych uszu czy oczu na pewno spotkało je wiele przeinaczeń – ale nigdy niezdejmowany kapelusz i wymuszające pozycję stojącą biurko są niezłymi symbolami życia redaktorskiego jako odbywającego się zarazem w wielkim skupieniu i w ciągłym biegu. W jednym dniu pracy Perkinsa mieściło się między innymi, jak podaje Berg, czytanie i dyktowanie listów, rozmowy z redaktorami i telefony, spotkania z autorami, drobne sprawy związane z książkami posyłanymi do druku i wprowadzanymi na rynek. Najwięcej czasu jednak zajmowało mu wnikliwe studiowanie mitycznych setek i tysięcy stron rękopisów: Fitzgeralda, Hemingwaya, Wolfe’a. Ten ostatni w filmie Michaela Grandage’a pierwszą powieść przynosi do wydawnictwa w kufrze. Perkins czytał też wielu mniej znanych pisarzy, także książki, które nigdy nie zostały wydane i nikt o ich istnieniu już więcej nie usłyszał. Istniały jedynie przez te godziny uważnej lektury: przy biurku, w pociągu wywożącym Perkinsa do podmiejskiego New Canaan, czy we własnym fotelu, bo redaktor zabierał rękopisy do domu na weekendy i wieczory.

Kto z nas nie zabiera? Miejsce rękopisów zajęły wprawdzie wydruki, ale wożenie pracy do domu i z powrotem pozostaje elementem redaktorskiej codzienności. W XXI wieku można także wysyłać sobie pliki na maila lub umieszczać na Dropboksie – ewentualnie wozić ze sobą laptopa – ale tak zwany work-life balance właściwie w tym zawodzie nie istnieje: lektury dla przyjemności nieustannie mieszają się z tymi czytanymi z obowiązku, a relacje ze współpracownikami stają się prywatnymi przyjaźniami. Różnorodność redaktorskiej pracy, właściwe proporcje, w jakich łączy towarzyskość z samotnością, wreszcie szalona, zdawałoby się niewspółmierna radość z tekstu, książki, które udało się ze świata wycisnąć – wszystko to sprawia, że łatwo może zastępować ona życie. Bo tym właśnie jest – samym życiem, ruchem, zmiennością, działaniem. „Prawdopodobnie najnudniejszym, najcięższym, najbardziej ekscytującym i przynoszącym największą satysfakcję zajęciem na świecie”, twierdził zastępca Perkinsa, John Hall Wheelock.

Dziś, równo 70 lat od śmierci Perkinsa, relacja między skupieniem i ciągłym ruchem jest w pracy redaktorskiej jeszcze bardziej napięta. Rytm wysyłanych elektronicznie listów, przepływu informacji w sieci i natychmiastowego dostępu do źródeł wiedzy oraz poszatkowany na minimalne fragmenty dzień pracy coraz trudniej pogodzić ze skupieniem przez dłuższy czas nad treścią, materiałem tekstowym, nie mówiąc już o intensywnym namyśle. „Niezawodne wyczucie struktury”, jakim według jednego ze współpracujących z nim pisarzy dysponował Perkins, to rodzaj wrażliwości na rytm, niezbędny w tym zawodzie słuch absolutny na tempo tekstu. Ale wyczucie rytmu przydaje się też poza momentem obcowania z samym tekstem – właśnie w tej osobliwej redaktorskiej codzienności. Umożliwia sprawne przechodzenie od czynności pilnych i żwawych do zajęć powolnych i żmudnych, od aktów mowy i woli do pracy prawdziwie umysłowej. Splatanie tych czynności staje się rodzajem tańca pomiędzy ludźmi i rzeczami, i – jeśli wyczucie rytmu nie zawodzi – daje tyle samo co taniec radości.

A. Scott Berg, Geniusz. A. Scott Berg, „Geniusz”. Przeł. Jakub Jedliński, Czwarta Strona, 608 stron, w księgarniach od marca 2017 Nic dziwnego, że Perkins pracował przez całe życie prawie bez przerw, aż w 1947 roku, w wieku 63 lat umarł wycieńczony na zapalenie płuc. Niezwykle rzadko jeździł na urlop, tak że nawet biorący udział w jego dniach i tygodniach czytelnik „Geniusza” ma prawo poczuć się nieco zmęczony. W opasłej biografii jedynymi momentami wytchnienia od toczących się dość monotonnie tematów literackich i wydawniczych, odpoczynku od wciąż powtarzanych tych samych grup słów związanych z komentowaniem, poprawianiem i wydawaniem rękopisów – są dni spędzone z Hemingwayem na łowieniu ryb albo strzelaniu do ptaków. I tak na przykład pod koniec 1932 roku obaj spędzili tydzień na barce i „upolowali razem kilkadziesiąt kaczek, bynajmniej nie aż tak dużo, jak Hemingway uważał, że powinni”. A innym razem, prawie trzy lata wcześniej, Hemingway po trudnym dla niego czasie „dzięki skomplikowanemu kołowrotkowi był w stanie łowić ryby, co stanowiło dla Maksa pewny dowód, że pisarz czuje się jak nowo narodzony”. Poza tym tylko kolejne historie pracy z pisarzami, powtarzalne sekwencje problemów i rozwiązań, listy, spotkania, rozmowy i wydawnicze emocje – pasjonujące przez jakieś sto stron, ale nie przez blisko sześćset. Monotonia jest tu jednak raczej funkcją dość płaskiej, niezróżnicowanej (choć nagrodzonej National Book Award) narracji „Geniusza” – a zapewne także sposobu przekładu tej narracji – niż redaktorskiego życia. Perkins się nie nudził. Przeciwnie, podkreślał, że najchętniej pracowałby siedem dni w tygodniu i narzekał na istnienie niedziel, a nawet nocy – kiedy biura wydawnictwa są zamknięte. Miał przecież bliskich, rodzinę – żonę, pięć córek oraz platoniczną miłość, Elizabeth Lemmon, która zachowała stos jego listów w pudełku po butach – ale właściwą materią jego dni pozostawał raczej ów rytm. Pisanie, rozmawianie, czytanie. Z czego najważniejsze czytanie. Być może świat byłby lepszy, gdyby i Bóg pracował również siódmego dnia, wspominał w liście do Elizabeth.

Praca redakcyjna jednak, choćby najbardziej doniosła, ma obowiązek pozostawać w cieniu. Nie tylko dlatego, że to pisarz, autor musi wybijać się na pierwszy plan, kontaktować się bezpośrednio z czytelnikiem. Przede wszystkim praca redakcyjna, która zbyt wyraźnie się ujawnia, może się zwyczajnie nie udać. Pośredniczenie między myślą, niekiedy genialną, a formami, w jakich świat jest w stanie ją przyjąć, wymaga nadzwyczajnej delikatności i dyskrecji. Geniusz, wiadomo, łatwo się obraża. Redaktor nigdy. Czytelnik z kolei wybrzydza, kaprysi, nie czyta – i ma do tego prawo. Redaktor musi uwierzyć jednocześnie w nich obu, tak mocno, żeby powołać do istnienia – zdawałoby się niemożliwy w tak trudnych okolicznościach – akt literatury, a co najmniej akt porozumienia. Dostosowywanie myśli i słowa do świata wymaga przede wszystkim wprowadzenia porządku, postawienia odpowiednich granic.

Najbardziej spektakularnym przykładem jest praca Perkinsa z rękopisami Wolfe’a: wybieranie fragmentów, proponowanie sposobu uporządkowania, wykreślanie wątków i sugerowanie innych – krojenie na miarę czytelników, co tylko nam, przyzwyczajonym do zasad współczesnego rynku wydawniczego, zdaje się tożsame z obniżaniem jakości. Złośliwi twierdzili, że Perkins był co najmniej współautorem książek Wolfe’a, ale sam redaktor trzymał się uparcie na uboczu, próbował też wyperswadować Tomowi rozbudowaną dedykację do książki „O czasie i rzece”, w której autor nazywa go między innymi „niezrażonym i niezachwianym przyjacielem”. „Nigdy nie nabierajcie przekonania o swojej ważności, bo redaktor co najwyżej uwalnia energię. Sam niczego nie tworzy”, mówił Perkins studentom.

Redaktorska przyjaźń nie kończyła się na poziomie osobistego wsparcia – i przepisywania autorom odpowiednich lektur jak lekarstw, w zależności od ich aktualnych stanów psychicznych – za Perkinsem stała cała instytucja. Już same opisy gmachu wydawnictwa Scribner’s Sons mogą zadziwić czytelnika, a na stronach „Geniusza” pojawia się sporo innych szczegółów funkcjonowania ówczesnego rynku wydawniczego i autorskich finansów. Hemingwayowi Perkins oferował na przykład wypłacanie rocznej pensji, żeby mógł spokojnie przeżyć do napisania kolejnej książki; Scott Fitzgerald, choć wciąż popadał w długi i zaciągał pożyczki na poczet przyszłych publikacji, przez lata żył na wysokiej stopie z honorariów autorskich. Strach autorów przed recenzjami – Wolfe uciekł przed nimi do Europy i wrócił dopiero zwabiony depeszą Perkinsa – był związany nie tylko z pisarskim ego, ale z bardzo konkretnym materialnym wymiarem krytyki literackiej: publikowane w prasie opinie miały bezpośredni wpływ na poziom sprzedaży książek. Dziś w Polsce podobno tylko nagroda Nike ma jakieś znaczenie rynkowe, a najlepsza nawet recenzja w największym z dzienników nie ma na sprzedaż książki najmniejszego wpływu. Jedną z przyjemności płynących z czytania „Geniusza” jest właśnie wyczytywanie szczegółów tamtej – lepszej – wydawniczej rzeczywistości. Mimo wszystko jednak to nie okoliczności finansowe, ale obecność opiekującego się książką i autorem redaktora wprowadzała realną różnicę. „Wydawcy nie wolno namawiać autora do dostosowania książki do warunków rynku. Musi być dokładnie na odwrót”, pisał Perkins do Marjorie Rowlings.

Na pytanie, dlaczego nie pisze, odpowiadał: „bo jestem redaktorem”. Energii inicjującej, która ma popychać innych do twórczego działania, nadmiar energii twórczej być może szkodzi. W „Listach do Marysi”, wydanych przez Fundację Batorego z okazji jubileuszu znanej redaktorki, żal, że Maria Ofierska nie spisuje swoich wspomnień ani refleksji, przeplata się z podziwem dla niezwykłych z nią rozmów. Obie sprawy są przecież ze sobą powiązane – tego, co niezapisane, redaktorka używa, żeby swoich rozmówców zachęcić do myślenia. Znani z niepisania byli też polscy redaktorzy: Giedroyć, Turowicz czy Grydzewski, który – jak podaje Małgorzata Szpakowska w książce o „Wiadomościach Literackich” – szkicował jedynie notki, podpisując się w nich inicjałami. Jako redaktor zaś miał manię skrupulatności i szczegółowego komponowania numerów tematycznych, aż do granic nudy. „Słup telegraficzny to dobrze zredagowana sosna”, mawiał podobno, dając wyraz wierze w redaktorską moc. Fach redaktora czasopisma jest oczywiście czymś nieco innym, podstawowe zasady pozostają jednak te same. Rytm tego, co szybkie i bieżące, oraz tego, co powolne i znaczące, rozkłada się nieco inaczej. Cały proces – od pomysłu, przez zamówienie, po gotowy tekst – jest znacznie krótszy, momenty radości, lub rozczarowania, występują przez to częściej, zwiększając jeszcze intensywność tego zajęcia. Redaktor czasopisma też częściej ma wpływ na sam temat, jednym z jego podstawowych zadań jest łączenie tematu z autorem, często na podstawie nie najbardziej oczywistych, ale intuicyjnych i ryzykownych kryteriów, których sprawdzianem może być jedynie efekt końcowy. Niekiedy najlepszą taktyką bywa przecież wydobywanie tematu z autora zamiast narzucania go z zewnątrz. Techniki bywają rozmaite. Jak mówi w filmie Martina Scorsese naczelny „New York Review of Books”, Bob Silvers, chodzi tylko o to, żeby najbardziej uzdolnieni ludzie pisali o tym, o czym chcą. Problem polega oczywiście na tym, żeby tych ludzi znaleźć. Oraz – uzyskać od nich teksty. Właśnie o ciągłym dębieniu, stałym motywie redaktorskiej pracy, wspomina z kolei naczelny „Literatury na Świecie”, Piotr Sommer we wstępie do antologii „O nich tutaj”.

Max Perkins / fot. Al Ravenna, Library of CongressMax Perkins / fot. Al Ravenna, Library of Congress

  

Jeszcze inaczej rzecz się ma z redagowaniem czasopisma internetowego, które dba o jakość tekstów. Element skupienia, namysłu pozostaje równie istotny, ale zarazem rośnie napięcie pomiędzy nim a elementem rozproszenia, bo sieciowe tempo przyspiesza kontakt, zarówno z autorem, jak i czytelnikiem. To przyspieszenie dotyka także wspomnianego elementu nieuzasadnionej radości. Przyspieszona radość staje się euforią, kiedy cały proces powstawania tekstu – od pomysłu, przez zamówienie i dębienie, po redakcję, korektę, ilustrowanie, publikację i promocję – może być poprowadzony przez jedną lub kilka osób i, poza dębieniem, przebiega niezwykle szybko. Nie czekamy na druk, czytelnik nie staje w kolejce do kiosku. Oto patrzę na wybitny esej, który dziś na Facebooku szerują wszyscy, który nie powstałby gdyby nie mój pomysł i upór. Wciąż jednak jest to przecież esej autora, nie mój, to jemu należą się laury. Skąd bierze się zatem ta absurdalna radość? Czy naiwnie myślę, że to coś w świecie zmienia?

Duch redaktorski jest duchem poruszyciela, który wbrew oczywistości, i niekiedy wbrew własnym przekonaniom co do natury świata, wierzy nie tylko w autora i czytelnika, ale, mówiąc krótko, w jakikolwiek sens: działania, pisania, czytania, myślenia. Wbrew ogólnej inercji jest zatem siłą światotwórczą. To stąd bierze się pierwiastek radości.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).