Marvel na psychotropach

9 minut czytania

/ Film

Marvel na psychotropach

Darek Arest

Oglądając „Legion”, łatwo przeoczyć fakt, że jest to serial związany z superbohaterskim uniwersum Marvela, i pomyśleć, że nowy sezon „Twin Peaks” pojawił się po prostu wcześniej, niż zapowiadano

Jeszcze 2 minuty czytania

Wystarcza kilka spojrzeń, by Syd i David zrozumieli, że przydarza im się wielkie uczucie. Ona przyjmuje zaloty pod jednym warunkiem: David nigdy nie może jej dotknąć. On to akceptuje, w końcu sam nie jest łatwym partnerem – żyje ze zdiagnozowaną schizofrenią i pod okiem czujnie obserwujących go służb specjalnych. Związek napotyka też problemy mieszkaniowe – zakochani są zakwaterowani w gościnnych murach szpitala psychiatrycznego. „Legion” zaczyna się trochę jak ekscentryczne love story w rodzaju „Jestem cyborgiem i to jest ok” Park Chan-wooka albo „Zakochanego bez pamięci” Michela Gondry’ego, ale z każdym odcinkiem coraz odważniej zapuszcza się w okolice „Twin Peaks”. Odpowiedzialny za serialowe „Fargo” Noah Hawley miał zapewne jeszcze wiele innych inspiracji, ale nie wydaje się, by wśród nich były filmowe produkcje Marvela. Można zwyczajnie przeoczyć fakt, że serial jest powiązany jakoś z superbohaterskim uniwersum. Z rzeczywistością nie można się tu uporać za pomocą laserowego spojrzenia, magicznych zaklęć ani nawet ironicznego puszczania oczka do widza. A to dlatego, że rzeczywistość nieustannie mutuje i wymyka się zasadom, za których pomocą można by ją zdefiniować.

Superbohaterowie nie istnieją

Marvel od dawna zaleca się do widzów, którzy pozostają nieczuli na urok idei nadczłowieka. Zamyka barwnych herosów w nawiasie ironicznego humoru, a filmy przycina do formuły komediowego kina akcji, starając się wydobyć z bajki o żelaznym wilku uniwersalną opowieść. Nie tym razem. David nie ukrywa pod poduszką świętego młota i nie poprawia peleryny. Nawet gdyby dysponował rekwizytami, nie zdałby egzaminu na herosa czy łotra. Nie jest kosmitą, ofiarą naukowego eksperymentu ani demonem szukającym śmiertelnego nosiciela. W świecie Marvela na pierwszy plan przebija się okazjonalnie z trzeciego. Chociaż nie wydaje się, żeby w serialu miało to odegrać większą rolę, zapobiegliwie przemilczę tożsamość pierwszoplanowej postaci, z którą David jest blisko spokrewniony. Funkcjonuje na obrzeżach tego „uniwersum w uniwersum”, które tworzą mutanci – ludzie o szczególnych zdolnościach, reprezentujący kolejne ogniwo ewolucji, aspirujące do zastąpienia zużytego homo sapiens. Korzystając z wielkiej popularności, jaką w latach 80. zdobyła seria „The Uncanny X-Men”, Marvel naprodukował dziesiątki tych postaci, połączył je w drużyny, poświęcając każdej z nich osobny tytuł. David, zwany też Legionem, zadebiutował w „The New Mutants” – serii poświęconej dziecięcym odpowiednikom X-Men. Pełnił tam rolę nie tyle postaci, ile miejsca akcji – młodzi mutanci wyruszali na niebezpieczną wyprawę do jego jaźni. W serialu jest do pewnego stopnia podobnie.

Legion nie jest siłą kształtującą świat, ale raczej obiektem działań – ofiarą ogromnej, nieporównywalnej z niczym mocy. Logika Marvela gładko przeskakuje nad faktem, że „nieporównywalną z niczym mocą” dysponuje tu wiele postaci, David jednak nie dysponuje mocą – to raczej ona dysponuje nim. Zdolności odziedziczone sumują się u niego z własnymi i mnożą przez absolutny brak kontroli, co czyni z niego ludzki odpowiednik tykającej bomby uzbrojonej przez szaleńca. I na tym braku kontroli skupia się właśnie serial: opowiada o problemach z panowaniem nie tyle nad polem siłowym i kulami ognia, ile nad własnym życiem i zachowaniem względnie bliskiego kontaktu z rzeczywistością. Historię miłosną umieszczono w kontekście konfliktu między złowieszczą agencją rządową a grupą buntowników, skupiającą talenty w rodzaju Davida. Ale to tylko jeden z poziomów, których mamy tu przynajmniej kilka. Sporo energii idzie też na to, by nie pokazać, że któryś z nich jest bardziej podstawowy od pozostałych.


Kinowe produkcje Marvela ustanowiły w ostatnich latach standard, który poza wysoką jakością produkcji i szacunkiem dla oryginalnego materiału oznacza także męczącą powtarzalność. Komiksowe uniwersum stawiało zawsze na różnorodność: każdy mógł tu znaleźć bohatera, z którym chciał się identyfikować, dobierając wedle uznania płeć, wiek i kolor skóry. W zależności od tego, czy był to kosmita, wampir, samotny mściciel, wędrowny motocyklista czy ponętna pielęgniarka, zmieniała się też tonacja gatunkowa opowieści. Jednak w kinie firma lubiąca określać się jako „dom pomysłów” kurczowo trzyma się formuły, która przyniosła jej wielki sukces. Nawet jeśli każdy film stara się być zgodny z duchem oryginału, to ostatecznie, niezależnie od tego, czy opowiada o magii, czy terroryzmie, przypomina kolejny odcinek tego samego serialu. W końcu bohaterowie muszą się przecież spotkać w crossoverze. Ratunek na postępującą marvelozę przychodzi paradoksalnie z telewizji. „Legion”, niby obojętny wobec kinowego uniwersum, od niechcenia rzuca mu rękawicę, proponując wreszcie inną estetykę i alternatywny sposób opowiadania. Zamiast komediowego kina akcji dostajemy zagadkę, która nie sprowadza się do pytania „kto zabił?”, ale nieśmiało krąży wokół natury rzeczywistości.

A rzeczywistość jest złudzeniem

Scenariusz wykorzystuje symbolikę przestrzeni szpitala psychiatrycznego, ogrywając nadludzkie moce swoich bohaterów (i całą warstwę fantastyczną) jako metaforę zaburzeń psychicznych i ekstremalnych stanów emocjonalnych. Na szczęście nie jest to klucz otwierający wszystkie drzwi. W osobie Davida dostajemy bowiem niewiarygodnego narratora. Widz, zdany na jego osąd, ani przez chwilę nie może ufać temu, co widzi – dotyczy to w równej mierze faktów, co tonacji opowieści. Kto uwierzy, że poznał kod, dzięki któremu dotrze do jakiegoś „tajnego przekazu”, jest zgubiony. Twórcy robią wiele, by nas zdezorientować – mieszają porządki i naginają czasoprzestrzeń. Starannie unikają nie tylko nawiązań do komiksowo-filmowego uniwersum, ale też wszystkiego, co pozwoliłoby jednoznacznie zidentyfikować epokę historyczną. Akcja toczy się w dziwacznym bezczasie, upojnej retrofuturystycznej fantazji na temat lat 60. Umowna i abstrakcyjna bywa także przestrzeń: Noah Hawley bawi się nie tyle fikcyjnością, ile wręcz otwartą sztucznością świata. Odwołuje się do surrealistycznej wrażliwości, której drzwi do popkultury otworzył kiedyś szeroko „Twin Peaks”. Korzysta też z ulubionych Lynchowskich zagrań: bawi się tożsamością bohaterów, każe błądzić im po niekończących się korytarzach podświadomości, sprawdzając, co ukrywa się za kolejnymi tajemniczymi drzwiami i zwodzącymi zmysły kurtynami.

W komiksie Legion pojawił się w momencie, kiedy rysownikiem serii został Bill Sienkiewicz –artysta odważnie łamiący marvelowski „styl zerowy”, lubiący formalne eksperymenty, chętnie poświęcający detal dla kompozycji, figuratywność dla ekspresji. Jego osobowość musiała wpłynąć na scenarzystę serii Chrisa Claremonta, bo „The New Warriors” wykonali wtedy dość gwałtowny zwrot – zamiast gonić za zbirami, bohaterowie zaczęli penetrować alternatywne wymiary rzeczywistości. Chociaż serial doskonale radzi sobie bez dodatkowych kontekstów i nie jest w żadnej mierze adaptacją tych komiksów, to uwzględnienie Sienkiewicza i Claremonta jako współautorów serialu nie jest tylko gestem grzecznościowym i wymogiem licencji. Pod względem formalnym „Legion” to jedna z najciekawszych produkcji, jaką można teraz oglądać w telewizji – bez taryfy ulgowej i podziału na tematyczne kategorie.


Historia konsekwentnie opowiadana jest tu raczej nie wydarzeniami, ale obrazem i dźwiękiem. Twórcy (sześciu reżyserów pracujących pod okiem pełniącego rolę showrunnera Hawleya) dość radykalnie poczynają sobie z montażem i nie boją się wciągnąć widza w strefę dyskomfortu. Zamiast próbować łagodzić dysonans między fantastycznością a naiwnie rozumianym filmowym realizmem, zamiast oswajać sztuczność i dziwność – „Legion” z radością pozwala im się rozlać na cały świat przedstawiony. Demon nie jest tu utkany z komputerowych efektów specjalnych, woli raczej nosić maskę z papier-mâché, nie tracąc przy tym nic ze swojej demoniczności. Pewną brawurę widać nawet w decyzjach obsadowych. Obok podbijającego ekrany w nowej adaptacji „Pięknej i bestii” Dana Stevensa i znanych z drugiego sezonu „Fargo” Jean Smart i Rachel Keller, uwagę zwracają kojarzeni z komediowym emploi Audrey Plaza i Jemaine Clement. Współczesna telewizja lubi niejednoznaczności – nie po raz pierwszy sowy nie są tu tym, czym się wydają. Ale rzadko udaje się skłonić widza, by przestał się zastanawiać nad tym, czym sowy naprawdę są, i zamiast z uporem szukać „prawdziwych znaczeń”, zaczął pławić się w tajemnicy.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).