Raj złośliwych demonów
chiaralily CC BY-NC 2.0

17 minut czytania

/ Media

Raj złośliwych demonów

Jacek Dobrowolski

Świat nie jest tylko zbiorem stanów rzeczy, ale i włóczęgowskim worem z wyobrażeniami, fantazjami, opowieściami fikcyjnymi lub mniej fikcyjnymi. Nigdy różnica między prawdą a fałszem, faktem a fantazją nie była klarowna

Jeszcze 4 minuty czytania

1

Co właściwie mamy na myśli, gdy używamy pojęcia „postprawda”? Czy „postprawda” to najnowszy bullshit, czy może jednak pojęcie to niesie jakieś poważne i – zwłaszcza – bezprecedensowe rozpoznania?

W przeciągu kilkunastu ostatnich lat internet doprowadził do głębokiej zmiany w sposobie dystrybucji informacji. Obalił stare hierarchie, ale nie zastąpił ich, jak można by zakładać, nowymi. W ich miejsce wprowadził horyzontalną, ahierarchiczną zasadę user generated content, w której zamiast kilku silnych centrów oddziaływania mamy raczej wielką mnogość mikrocentrów. Ta dehierarchizacja i decentracja obiegu informacji oznacza, że o treściach krążących w obiegu publicznym w coraz większej mierze decyduje raczej netowy demos niż jakaś wiedzotwórcza i opiniodawcza elita (dziennikarze, publicyści, eksperci, komentatorzy, autorytety). Zaciera się też coraz bardziej różnica między nadawcami a odbiorcami – wszyscy stają się po prostu „transmitorami”, czyli nadawcami i odbiorcami jednocześnie.

Coraz więcej też osób rezygnuje ze starych dobrych gazet na rzecz codziennego newsfeedu z Facebooka, który zamyka każdego odbiorcę w bańce informacyjnej definiowanej przez jego osobiste znajomości. Przeciętny kontentożerca facebookowy izoluje się w świecie własnych i podzielanych przez jemu podobnych wyobrażeń, niekonfrontowanych z bardziej od nich odbiegającymi wizjami. Przy czym w strumieniu facebookowych newsów o hierarchii czy raczej rozpowszechnialności kontentu bynajmniej nie decyduje jego merytoryczna wartość lub zwłaszcza prawdziwość, a jedynie to, jak bardzo przyciąga uwagę. Stąd szalony blitzkrieg sensacyjnych newsów o uchodźcach gwałcących blondynki (zwłaszcza blondynki) lub obrzucających kałem autokary z Polakami jadącymi na pielgrzymkę (oczywiście, gdzieżby indziej).

Dodajmy jeszcze, że wraz z cyfrową demokratyzacją wcześniej ekskluzywnych i kosztownych technik filmowania, fotografii, montażu itd. nastała era pozainstytucjonalnych twórców kontentu wizualnego. Mówiąc po prostu: każdy zdolniejszy osobnik, któremu się nudzi, może, siedząc przed komputerem, stworzyć zdjęcie czy krótki filmik dostatecznie dobry technicznie, by mógł uchodzić za prawdziwy, „profesjonalny” i godny zaufania.

Co dzieje się w tych warunkach z prawdą? Czy radykalna zmiana w dystrybucji informacji oznacza, że prawda staje się czymś innym? Czy samo to, że o wiele trudniej nam odróżnić prawdę od fałszu (trudniej niż niegdyś, gdy po prostu otwieraliśmy przy kominku zaufaną gazetę czy magazyn i wiedzieliśmy już, jak jest naprawdę – ale czy naprawdę tak właśnie było?) – zmienia samą prawdę? A może chodzi o to, że w obiegu znajduje się tak wiele sprzecznych informacji o świecie, że jesteśmy bardziej niż niegdyś „dazed and confused?”

Stiepan Wierchowieński powiada w „Biesach”: „Czy wie pan, drogi przyjacielu, że prawda jest zwykle nieprawdopodobna? Aby nadać jej cechy prawdopodobieństwa, trzeba koniecznie dodać do niej trochę kłamstwa. Tak robią wszyscy”. Brzmi to jak pierwsza recepta na postprawdę. Dziś widzimy jednak, że większość informacji podanych jest właśnie w ten sposób: doprawionych fałszem, podkolorowanych. Widzimy często, jak coś prima facie „prawdziwego”, „naocznego” zostaje użyte do zobrazowania fałszywej tezy. Widzimy nawet, jak czasem sama selekcja różnych fragmentów prawdy służy właśnie temu, by stworzyć fałszywy obraz rzeczywistości.

Tak działa filmik, na którym jakiś czarnoskóry mężczyzna „naprawdę” – widzicie to przecież na własne oczy – bije jakąś blondynkę. Albo mem przedstawiający „spalone wraki samochodów” w Szwecji (jasne, że w Szwecji na pewno są jakieś spalone wraki samochodów, gdzie nie ma spalonych wraków samochodów?). Albo fotka, na której uchodźcy mają gniewne oblicza, rzucają czymś w naszą stronę, może mówią brzydkie słowa. Owszem, z całą pewnością uchodźcom zdarza się wkurzać – to obiektywna prawda. A jednak wykorzystana do tego, by siać nienawiść. „Przecież wszystko widać, jak na dłoni” – i nawet Mariusz Maks Kolonko nie musi już „mówić, jak jest”.

2

Wszakże to od zawsze znana rzecz, że w żywiole rzeczywistości ludzkiej, zwanym też kulturą, fakty wymieszane są z wyobrażeniami, wiedza z mitami, realne z symbolicznym i fantazmatycznym, wiarygodne z niewiarygodnym. Świat nie jest przecież tylko zbiorem stanów rzeczy, ale i włóczęgowskim worem z naszymi wyobrażeniami, fantazjami, opowieściami fikcyjnymi lub mniej fikcyjnymi. Czy mogłaby kiedykolwiek zaistnieć jakaś religia, gdyby nie skłonność ludzi do przyjmowania na wiarę i za wiarygodne niepodobnych do niczego historii? Nigdy, ściśle biorąc, w dziejach zmieniającej się kondycji kognitywnej człowieka nie było tak, że różnica między prawdą a fałszem, faktem a fantazją, słuszną a niesłuszną interpretacją rzeczywistości była klarowna, wyraźnie dana, ostra, łatwa do zdefiniowania i rozpoznania (pomijając może epoki, w których w ogóle nie wiedziano jeszcze, że się nie wie). Nigdy też nie było tak, że umysł ludzki nie generował ogromnej masy prawdo-podobnych (mniej lub bardziej) wyobrażeń i fantazji, bzdur i niebzdur, domysłów, podejrzeń, plotek, pogłosek, potwarzy, oszczerstw i tym podobnych treści – i nie był stale skonfrontowany z produkcją tego rodzaju „wiedzy” zarówno własną (ileż my sami produkujemy fałszywych newsów, gdy zwyczajnie oddajemy się naszej powszedniej rozkoszy podejrzewania bliźnich bliższych i dalszych o najgorsze?), jak i cudzą. Psychologicznie trolling zdaje się stary jak świat – tylko jego technologiczne możliwości się zmieniają.

Wydaje się jednak, że nasze czasy, czasy „postprawdy”, to istny raj trollów, to właściwie ich świat. To one odpowiadają w dużej mierze za warunki brzegowe panujące dzisiaj w sferze kreacji światopoglądu zbiorowego. To one w warunkach usieciowionej dehierarchizacji mają największe pole do popisu, ekspansji, rozwoju. Każdy z nas, gdy czyta coś w internecie, musi pamiętać o trollach, o rosnącej ich liczbie i rozwijającej się metodologii ich działania. O tych złośliwych demonach naszych czasów, które wprawdzie nie są wszechmocne, tak jak na początku ery nowożytnej wszechmocny miał być Złośliwy Demon Kartezjusza, lecz są gorliwe, żywe, sprytne, a rzesze ich niewyczerpane. Czyż jednak troll nie jest dzisiejszym imieniem tej odwiecznej figury w ludzkich dziejach, jaką stanowi gorliwy sługa głupoty, skrupulatny tituszka najgorszej sprawy?

Każdy z nas musi obawiać się, czy nie pada ofiarą trolla, ale i – czy sam aby nie trolluje. Właściwie zamiast o trollach należałoby mówić o trollingu właśnie, jako czymś, co „się robi”, co robią wszyscy. „Troll” to ktoś inny, ktoś w zasadzie wykluczony, trochę też „kozioł ofiarny”. Troll to piekło. I jak każdą figurę innego chyba najlepiej zrozumieć można go dopiero wtedy, gdy dostrzeże się go w sobie: dopiero jako inny we mnie, jako piekło we mnie samym, troll staje się całkiem zrozumiały. Troll to nie ktoś inny, ale ktoś – w jakiejś mierze – w każdym z nas. Wszyscy też jakoś jesteśmy – stajemy się – transmitorami postprawdy: kto nigdy nie udostępnił fałszywego newsa, nie wzruszył się jakimś zmanipulowanym memem, niech pierwszy rzuci kamień. Kto z czystym sumieniem może powiedzieć, że nie uczestniczy w postprawdzie?

O ile zwykły troll nie jest czymś szczególnym dla naszego świata, o tyle jego profesjonalizacja – pojawienie się agentów-trolli, robiących to samo, co trolle domowego chowu, ale już za pieniądze i na czyjeś zamówienie – może być uznana za znamienną cechę świata, w którym dezinformacja, zdaje się, wkroczyła na poziom historycznie tak zaawansowany, że zasługuje na określenie odrębnym terminem.

Znane są na przykład pogłoski o wpływowej armii trolli Putina, którzy w wielkiej – podobno, podkreślmy ponownie – liczbie mają przenikać całą infosferę, wywierając trudny do oszacowania, ale i przeszacowania, wpływ na kształt wiadomości i przeciętne postrzeganie świata. Informację tę należałoby pewnie uznać za z konieczności wiarygodną, gdyby nie podejrzenie, że za jej szerzenie może odpowiadać ta sama właśnie armia trolli Putina, która w ten sposób pragnie właśnie wywierać swój wpływ. Powinniśmy zatem być podejrzliwi również wobec własnej podejrzliwości. Pogłoski o wielkich zakulisowych wpływach Putina mogą być tylko pogłoskami szerzonymi przez Putina w celu poszerzenia swoich wpływów.

3

O popularności słowa „postprawda” przesądza ilość fałszywych newsów oraz ich wysoka jakość techniczna. Propaganda, dezinformacja, fałsz, kłamstwo, plotka, bzdura (bullshit), nawet trolling, choć pod inną nazwą – to rzeczy w obrębie uniwersalnej ludzkiej kondycji nienowe, dla których mamy wypracowane już narzędzia opisu, badania, interpretacji. Nowa natomiast jest intensywność ich występowania, powszechność, skala, siła – może też poziom inwestycji i interesowności, jakie w tych „postprawdach” są zdeponowane. Nigdy zapewne fałsz nie był tak dobrze dokapitalizowany, tak zyskowny, tak samonapędzający się; nigdy może nie wpompowano w niego tylu miliardów i nie czerpano takich profitów. Mamy przecież wrażenie, że jesteśmy bombardowani przez postprawdę; ilościowo rzecz biorąc, nigdy jeszcze – w skali historii ludzkości – nie mieliśmy do czynienia z taką masą kłamstw i bzdur udających wiadomości i urągających naszej inteligencji. Kłamstw i bzdur rozsiewanych z natarczywością, pleniących się jak wirusy, co istotnie przywodzi na myśl epidemiologiczno-apokaliptyczne skojarzenia.

Zauważmy jednak – co już wiele razy zauważono, bo też widać to na pierwszy rzut oka – że o ile używając pojęcia postprawdy, nie przyjmujemy pozycji radykalnie relatywistycznej (głoszącej, że żadne zdanie nie jest prawdziwe samo w sobie, ale zawsze w ramach pewnego języka), o tyle zakładamy, że istnieje w świecie postprawdy jakaś prawda. Prawda, której ta postprawda jest negacją. Z czego wynika, że jest ona (postprawda) prostym, ordynarnym fałszem. A zatem nazywamy fałsz postprawdą. Już sam w sobie ten gest nazewniczo-definicyjny nosi znamiona tego, co ma nazywać. Trudno powiedzieć, czy jest w nim zawarty jakiś błąd poznawczy, czy też może odwrotnie, opisuje on w ten sposób własne warunki możliwości, samemu należąc do zbioru praktyk, których nazwaniu służy. Tak czy owak, nazywamy zwykły fałsz mianem postprawdy – słowem, które mimo wszystko bliższe jest prawdzie niż fałszowi. Zakładając, że istnieje jakaś prawda (powiedzmy śmiało: obiektywna) i że to jej przeciwstawia się postprawda, w istocie sugerujemy, że postprawdziwe treści też są na swój sposób prawdziwe.

I owszem, jest to w istotny sposób prawda. Jeśli bardzo wielu ludzi w coś wierzy, to nie ma już znaczenia, czy to, w co wierzą, jest obiektywnie prawdziwe, skoro sama ta wiara wywołuje obiektywne skutki. Jeśli na przykład wielu ludzi w Polsce uwierzyło w swoim czasie, że na tzw. „taśmach” z restauracji „Sowa i przyjaciele” ujawnione zostały jakieś złowrogie i korupcyjne działania ówczesnej władzy, co ostatecznie doprowadziło do upadku rządu Platformy Obywatelskiej, to nie ma znaczenia, że „ośmiorniczki” są tylko pustym znaczącym „afery”, której w rzeczywistości nie było.

Otóż „afera taśmowa”, choć faktycznie nie było żadnej afery, jednak zaistniała i pod jakże skutecznym symbolem „ośmiorniczek” zafunkcjonowała w wyobraźni zbiorowej – oto doskonała ilustracja tego, o co najbardziej może chodzi w postprawdzie. Coś, co nie jest faktem, jednocześnie zdaje się bardziej prawdziwe niż fakty. Bardziej prawdziwe, bo tak dobrze pasuje do pewnego systemu wyobrażeń. Tak bardzo koherentne jest z pewnym dyskursem, bardziej nawet niż prawdziwa prawda. Zarazem w tej zupie pływają też kawałki prawdy – w końcu politycy przeklinali naprawdę siarczyście, a i potrawy nie były atrapami.

4

W standardowym porządku definiowania prawdy zasada „korespondencji” (czyli odpowiedniości między wiedzą a stanem rzeczy) zwykle, jako klasyczna, poprzedzała zasadę „koherencji” (czyli spójności pomiędzy zdaniem a pewnym systemem zdań, z którym jest ono koherentne), raczej dostarczając tej drugiej ostatecznych podstaw, niż dając się jej całkiem wyrugować i zaniedbać. Można by w związku z tym zauważyć, że epoka postprawdy to taka, w której zasada koherencji całkowicie uniezależnia się od wszelkiej korespondencji. Wystarczy, że coś jest zgodne z naszymi przekonaniami, byśmy uznali to za prawdziwe, a właściwego „stanu rzeczy” w ogóle nie ma co dociekać.

W przypadku powyżej przywołanym o tej koherencji zdecydowały właśnie „ośmiorniczki”. Znakomicie kojarzą się z mafijnością, mackami i tajnymi układami – choć każdy, kto jadł kiedyś ośmiorniczki, wie, że nie kosztują one wiele więcej niż swojski pstrąg czy łosoś, a o wiele od nich kosztowniejszą potrawą byłby sum czy jesiotr. Fałszywy news to coś, co zdaje się najprawdziwszą prawdą, prawdą w stylu Stiepana Wierchowieńskiego, bardziej prawdopodobną niż ta prawdziwa. A zarazem prawdą ukrytą, do której trzeba, dzięki sprytowi i podejrzliwości, dotrzeć.

W tym kontekście nikt „rozsądny” nie mógł dać się nabrać na to, że jakkolwiek taśmy nie ujawniły wprost żadnego przestępstwa, to tym samym były dowodem na uczciwe intencje rządu. Wręcz przeciwnie: właśnie dlatego, że niczego wprost nie ujawniły, były koronnym dowodem na korupcję. Nikt „rozsądny” nie mógł przyjąć do wiadomości prostego, lecz brzmiącego właśnie jak największe kłamstwo, najbardziej niewiarygodnego faktu, że Sikorski i Belka, Bieńkowska i Sienkiewicz byli, jak to niezbicie pokazały „taśmy prawdy”, całkiem uczciwi. I że robili dokładnie to, co w swojej niewielkiej mocy mogli robić dla dobra państwa, tyle tylko, że mówili o tym biesiadnym językiem. Niewiarygodna prawda tych taśm, która po prostu nie mogła się przebić do opinii publicznej ze względu na jej niekoherencję w stosunku do obiegowego dyskursu politycznego i jego komunałów, wyglądała tak, że ten rząd nie był w ogóle skorumpowany ani zdegenerowany, co najwyżej nonszalancki.

Postprawda odsyła nas zatem do jakiejś neomitologii. A w istocie wcale nie „neo”, jeśli wziąć pod uwagę, że nowoczesność nigdy nie wyzwoliła się (i człowieka nowoczesnego) od mitu: od uległości wobec mitu i bezradności rozumu wobec treści mitycznych i mitopodobnych. A wyobraźnia mityczna, jak można sądzić, jest jedną z zasadniczych cech epoki postprawdy. Czyli epoki powrotu irracjonalności.

Bezprecedensowe w tej epoce zdają się nadto arogancja i poziom agresji, z jaką fałszywe newsy są nam serwowane. Pewna granica została przekroczona, odkąd rządy demokratycznych – czy może już raczej postdemokratycznych – państw na wielką skalę i całkiem bezczelnie zaczęły stosować jawną dezinformację. Zarówno nadwiślański rząd PiS, jak i obecna administracja w USA, która w ciągu paru tygodni od przejęcia władzy w Białym Domu zasłynęła m.in. tym, że powoływała się – ustami doradczyni prezydenta Kellyanne Conway – na „masakrę w Bowling Green”, czyli „wydarzenie”, które nie miało miejsca. W totalitaryzmach przynajmniej zorganizowano by jakąś ustawioną masakrę-prowokację, żeby stworzyć podkładkę. Dzisiaj nikt już o tego rodzaju uwiarygodnienia się nie troszczy, co może o tyle jest dobre, że przynajmniej żadne podstawione ciężarówkami zbiry nie muszą nikogo masakrować, by potem jakaś władza mogła tę prowokację wyzyskać dla swoich celów. Władza po prostu bez mrugnięcia okiem kłamie, że coś się stało, a gdy dopytywać się jej przedstawicieli o szczegóły tego „wydarzenia”, ci będą tylko powtarzać to samo – pozostawiając nas w bezradnym zdumieniu, że kłamać można tak otwarcie, „na chama”, bez troski o jakąkolwiek wiarygodność, z taką pogardą wobec okłamywanych – wobec których nie chce się już stosować nawet zasłon dymnych.

A jednak rządy przecież zawsze to robiły i doprawdy niewiele trzeba, żeby zrozumieć, o co chodzi, i nie dać się nabrać postprawdzie i wszystkim jej praktykom, choćby najbardziej niesłychanym i bezprecedensowym. Nie musimy chyba nawet uzbrajać się w samo to pojęcie, choć jeśli to zrobimy, to zapewne nie stracimy wiele. Co najwyżej skrócimy chronologiczny wymiar swojej perspektywy poznawczej – stracimy wymiar pamięci o tym, co już kiedyś było i co powraca w nowej formie, ale w starej funkcji.

Dlatego mimo wszystko pozostanę ostrożny w używaniu terminu „postprawda” i poczekam jeszcze, czy rzeczywiście przyjmie się on w bardziej poważnym niż doraźny komentarz dyskursie, a nie przeminie równie szybko, jak stał się popularny. Bo może być tak, że słowo „postprawda” już za rok, dwa pogrąży się w tym samym niebycie, w którym było jeszcze niedawno, a w jego miejsce przyjdzie inne przebojowe pojęcie, opisujące niby to unikalne symptomy życia społecznego naszych czasów. A wtedy wszystkie teksty z użyciem słowa „postprawda” – włącznie z niniejszym – będą już brzmiały przestarzale.