Koreański most

7 minut czytania

/ Film

Koreański most

Jakub Socha

Skromny film Kim Ki-duka o północnokoreańskim rybaku wydaje się bardzo na czasie – amerykański lotniskowiec zbliża się właśnie ku wybrzeżu Korei Północnej, gdzie Kim Dzong Un buduje nowe rakiety

Jeszcze 2 minuty czytania

Zaczynał od szkoły rolnej, pracował w fabryce, służył w marynarce wojennej, myślał przez chwilę o zostaniu pastorem, dwa lata spędził w klasztorze, potem wyjechał do Paryża, żeby uczyć się malarstwa. Aż został filmowcem – od debiutanckiego „Krokodyla” z 1996 roku nakręcił dwadzieścia filmów. Choć jest stachanowcem, Koreańczyk Kim Ki-duk nie przywiązuje się do swoich planów. Lubi schodzić z raz obranej ścieżki, nawet wtedy, gdy są na niej uznanie i pieniądze. Może się wydawać, że działa trochę na ślepo, ale rzadko się gubi. Filmografia tego samouka to groch z kapustą, tyle że ten groch jest często zwyczajnie lepszy od współczesnego arthouse'owego kina, przypominającego pozbawiony smaku pudding. Jest w kinie Koreańczyka tempo i spokój, kontemplacja i gatunek, natura i cywilizacja, nastolatki w szkolnych mundurkach i mnisi, członkowie organizacji terrorystycznej i członkowie aparatu władzy. Gangsterzy, Bogu ducha winni wędkarze, złodzieje i szpiedzy. Po tym jak Kim Ki-duk uporał się z depresją i niemocą, o czym opowiedział w swoim autobiograficznym „Arirang”, wyraźnie przyspieszył, choć i wcześniej nigdy nie czekał zbyt długo z powrotem na plan. Ostatnio jednak kręci film za filmem. Pracuje szybko („Jeden na jednego” z 2014 roku nakręcił w 10 dni) i właściwie bez przerw. Widać to choćby po „W sieci”, które właśnie wchodzi do kin – film jest ubogo zainscenizowany, dominują w nim statyczne sceny dialogowe, które toczą się w pomieszczeniach pozbawionych okien, po części pewnie dlatego, że operator w takiej scenerii może po prostu szybciej rozstawić światła. Koreańczyk potrafi jednak coś, co mogłoby się wydawać usterką, uczynić naturalnym elementem świata przedstawionego.


Potrzeba u Kim Ki-duka jest matką wynalazków, ale i prostoty. Weźmy sam punkt wyjściowy „W sieci” – prosty, mały bączek, ale jak ładnie się kręci. Oto Nam Chul-Woo, prosty rybak z Korei Północnej, rusza po śniadaniu i porannym seksie na połów. Sieć wplątuje mu się w silnik. Silnik zdycha, a Nam, spychany przez prąd, ląduje w Korei Południowej. I wcale się z tego nie cieszy – chce jak najszybciej wrócić do żony i córki, więc zamyka oczy na wszystkie atrakcje nowego świata, żeby mu później w ojczyźnie nie mówili, że dał się zainfekować przez wystawy sklepowe i neony. A gdy już je otwiera, to nie może się nadziwić, dlaczego Koreańczycy z Południa marnują tyle jedzienia i handlują swoim ciałami. Dziecko natury czy człowiek wyprany przez totalitarną pralkę? Ani, ani. Rybak nie jest tutaj ani niezapisaną kartą, ani kartką z czerwonej książeczki. Co więcej, wydaje się mądrzejszy i lepszy od wszystkich – na pewno od tych z Korei Południowej, którzy widzą w nim na przemian szpiega, przysłanego przez Kim Dzong Una, i nieszczęśnika, który za chwilę będzie całował swoich sąsiadów po rękach w podziękowaniu za to, że pozwolą mu zostać u siebie. Nie wydaje się też, żeby specjalnie wierzył, że nigdzie nie będzie mu lepiej niż w ojczyźnie. Może za kapitalizmem nie przepada, ale lubi dobrze zjeść, gromadzić przedmioty i mieć kilka banknotów przy sobie.

Nam to zwykły facet, zmęczony polityką i ideologią, który powtarza uparcie, że po prostu chce wrócić do swojej rodziny, co nikomu jakoś nie może pomieścić się w głowie, dlatego też im dłużej powtarza swoje credo, tym mocniej dostaje po głowie od tych, którzy go przesłuchują po dwóch stronach granicy w dziwnych pomieszczeniach bez wyrazu, pozbawionych okien. I tak brak okien i niekończące się rozmowy, prowadzone przy wykorzystaniu różnych technik śledczych, osadzają się w samym filmie całkiem zgrabnie. Równie zgrabnie Kim Ki-duk rozkręca całą intrygę, mającą na celu przejrzenie prawdziwych motywów Nama. W dużej mierze dlatego, że nie zawsze traktuje ją całkiem serio – przypadkowa wojna wywiadów, w środek której dostaje się rybak, wygląda całkowicie niepoważnie. To taka większa piaskownica, w której agenci przekazują sobie tajne informacje pod postacią wierszyków.

„W sieci”, reż. Kim Ki-duk „W sieci”, reż. Kim Ki-duk. Korea Południowa 2016, w kinach od 21 kwietnia 2017 Świetne są szczególnie sceny z Namem wśród szpiegów. Ci z Korei Południowej przypominają szkolną paczkę z podstawówki, bandę mało rozgarniętych dzieciaków, która udaje dorosłych i próbuje jakoś poruszać się po zaprojektowanym nie przez nich świecie, nieustannie gubiąc się we mgle. W ich gabinetach co chwilę rozlegają się krzyki, jeden się na drugiego obraża, rodzą się kolejne szalone koncepcje, jak choćby ta, by zostawić przypadkowego gościa z Korei Północnej na środku jednej z najbardziej ruchliwych ulic Seulu, by zakochał się w nowoczesnej metropolii i przepełniony miłością zaczął wreszcie mówić prawdę. Gdy przypadkowy gość im ucieka, zamiast rozpocząć szeroko zakrojone poszukiwania, rządowi agenci zapadają w drzemkę na kanapach i ławkach, czekając, aż zbieg do nich wróci. Nie lepsi są ci z Północy. Więcej niż z politruków jest w nich z kapitalistów, za kilka dolców wybaczających każde odstępstwo.  

Kim Ki-duk potrzebuje naiwności, głupoty i okrucieństwa wysoko wyspecjalizowanych szpiegów, żeby zatrzeć różnice i zbudować most, po którym spróbuje przejść everyman. Jest to most między Południem a Północą – między południowymi i północymi szpiegami, ale też szerzej: między Południowcami, z których wielu nie potrafi sobie wyobrazić, że ktoś, kto żyje na Północy, może być w zasadzie całkiem szczęśliwy, i tymi z Północy, którym propaganda nie wyprała jeszcze głów i którzy z radością przyjęliby jakiś sensowny, kapitalistyczny projekt modernizacyjny. Kim z premedytacją dowartościowuje życie za żelazną kurtyną, nie jest to jednak naiwność zachodnioeuropejskich intelektualistów wierzących swego czasu w Mao. Ten Koreańczyk z Południa, mimo wszystkich wad swojego kraju, raczej nie chciałby emigrować do sąsiadów. Próbuje jedynie zaszczepić ideę reunifikacji obu Korei, pokazując, dlaczego jest ona niemożliwa i równocześnie konieczna.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).