Internet wbrew BHP
fot. Chuy Benitez / flickr CC BY 2.0

Internet wbrew BHP

Jarosław Kopeć

Są jeszcze w sieci miejsca, których nie monitorują baczne spojrzenia cyfrowych strażników porządku i moralności. Poza ich wścibskim wzrokiem rodzą się i obumierają nowe formy współżycia i twórczości: o Dark Web Social Network, aplikacji Hooked i subreddicie NoSleep

Jeszcze 4 minuty czytania

Wbrew anachronicznemu bon motowi, dzisiaj w internecie każdy wie, że pies jest psem. Czasy forów tematycznych, po których hasaliśmy pod wymyślnymi pseudonimami, na których toczyliśmy niekończące się flejmy i wyzywaliśmy od dzieci Neostrady, i gdzie spontanicznie pączkowały nowe metody samoorganizacji, dla większości z nas odeszły w zapomnienie. Stało się tak, kiedy do gry weszli gracze najpoważniejsi z poważnych, dla których anonimowość użytkowników okazała się – w znacznej mierze ze względów ekonomicznych – nie do zaakceptowania. Figura hermetycznego środowiska hackerów zderzyła się z nowym rywalem w społecznym imaginarium – z uśmiechniętym, casualowym programistą-designerem, dla którego tzw. doświadczenie użytkownika jest równie, jeśli nie ważniejsze od ezoterycznej maestrii kodu.

Nie odbyło się to bez korzyści i dla nas. Zabezpieczenia przeciw przechwyceniom danych, wielostopniowe weryfikowanie kont w usługach internetowych i gargantuiczne inwestycje w sieci przesyłu pozwoliły nam tak drastycznie odmienić nasze codzienne praktyki, że wymienianie, co nowego możemy teraz zrobić przez internet, wydaje się zarazem niemożliwe i niepotrzebne. Trudno jednak nie zauważyć, że w tej ekspresowej transformacji coś wypadło na zakręcie. W zamian za prawo i porządek oddaliśmy możliwości wczesnej kultury sieci. Zostawiliśmy za sobą dreszczyk emocji towarzyszący klikaniu w linki na amatorskich stronach z czarnym tłem i neonowymi fontami, zapomnieliśmy o kulturze wyrażania siebie poprzez intuicyjne budowanie patchworkowych homepages w domenach o zbyt długich adresach URL. Dalej zdarza się, że natrafię w sieci na relikty tamtej epoki – na pokraczną witrynę o wampirach albo o growej serii „Diablo”, której autor nie aktualizował od ponad dekady, bo albo nie chciał, albo zgubił stare hasła do poczty @hoga.pl. Ale takie spotkania są dziś równie częste jak natrafienie na ślady zamierzchłej, wymarłej cywilizacji. Odeszły niszowe fora dyskusyjne, blogosfera oparta na zakładkach „interesujące linki” i RSS czy wczesne systemy p2p, przyszły natomiast material design, uczenie maszynowe i AdBlock.

Na szczęście są jeszcze w sieci miejsca, których nie monitorują baczne spojrzenia cyfrowych strażników porządku i moralności. Czasami właśnie poza ich wścibskim wzrokiem rodzą się i obumierają nowe formy współżycia i twórczości. Choć często subwersywny dark net – fragment internetu dostępny tylko poprzez specjalnie zmodyfikowane programy szyfrujące naszą komunikację, takie jak TORBrowser – konfunduje lub wprawia w święte oburzenie głównonurtowych komentatorów, którzy sprowadzają walkę o prywatność w sieci do poszukiwania wymówek dla dilerów i pedofilów, nie da się nie zauważyć, że w alternatywnym obiegu rodzą się instytucje i gatunki twórczości nieznane człowiekowi permanentnie obserwowanemu.

Sieć anonimowych przyjaciół

Prof. Robert Gehl z Uniwersytetu Utah w Salt Lake City podjął się jednej ze szczególnie frapujących współczesnych „ekspedycji” etnograficznych. Ten amerykański uczony wyruszył na niegościnne prerie, do których dostępu strzegą kryptograficzne protokoły wbudowane w cudownie niedzisiejszego TORBrowsera w celu eksploracji odległego zakątka tyleż fascynująceo, co paradoksalnego – do portalu społecznościowego w sieci TOR, która słynie z… anonimowości. O tym, jak członkowie tej społeczności starają się budować odpowiednik Facebooka w realiach zupełnej anonimowości, pisał w swoim artykule opublikowanym w prestiżowym naukowym piśmie „New Media & Society”.

Administratorom i użytkownikom portalu zależy na tym, by trudno było się do nich dostać. Odnalezienie ich „obozowiska” traktują jako próbę – tylko ten, komu się powiedzie, zasłuży na dostęp do społeczności. Dlatego ani Gehl, ani ja nie podajemy precyzyjnych instrukcji odnalezienia portalu. Dodatkowo Gehl kamufluje informacje na temat strony pod elegancko brzmiącym akronimem DWSN (ang. Dark Web Social Network).

Dlaczego społeczności opisywanej przez Gehla tak zależy na pozostaniu jednocześnie elitarną i anonimową? Tak wyjaśniał mu to jeden z administratorów serwisu: „Wyobraź sobie, że pewnego dnia przychodzisz do swojego ulubionego «Raju na Ziemi» [tu: ulubionej kawiarni na rogu – przyp. J.K.], a tu jakiś dupek prowadzący w telewizji program kulinarny stoi tam z półtuzinem kamer i ekipą produkcyjną. I tak twój mały cichy kącik został przetransmitowany do każdego zakątka globu”. Gdyby coś takiego przytrafiło się DWSN, zalaliby go ludzie nie dość kompetentni lub zdeterminowani, żeby trafić na niego samodzielnie. A z zapanowaniem nad takim tłumem zarówno administratorzy, jak i wspierający ich starzy użytkownicy mogliby mieć problem. I ich „Raj na Ziemi” mógłby już nigdy nie wyglądać tak, jak wcześniej – skażony inwazją profanów.

DWSN nie jest profesjonalnym, dużym przedsięwzięciem. Dodatkowo funkcjonuje w realiach anonimowej sieci dostępnej wyłącznie poprzez kryptograficzne protokoły TOR, co, przy odpowiednich staraniach po stronie użytkownika, w zasadzie uniemożliwia jego identyfikację. Ten, kto popadnie w społeczności DWSN w niełaskę, teoretycznie może założyć nowe konto i wrócić do gry, choć administratorzy apelują, by tego nie robić. Jakikolwiek porządek dyskusji zależy od przestrzegania konsensusu i dbałości o wspólne dobro.

Konsekwencji anonimowości uczestników DWSN jest więcej. Tam, gdzie Facebook rygorystycznie narzuca politykę prawdziwych nazwisk, tam DWSN zdecydowanie zachęca swoich użytkowników do ukrywania informacji na swój temat. „Tutaj […] anonimowość jest niezbędna do tego, by strona mogła działać, jak działa”, pisze Gehl w raporcie ze swoich eksploracji. Tam, gdzie na Facebooku czy Twitterze ludzie organizują oddolne inicjatywy, starając się „przenosić je do realu”, na DWSN propozycja zorganizowania fizycznego zlotu użytkowników spotyka się z głębokim niezrozumieniem i sprzeciwem – nie po to wszyscy są anonimowi, żeby chcieć pokazać się w pełnym świetle. Ideałem wyznawanym w grupie, choć termin pochodzi ze słownika etnografa, nie zaś samych badanych, jest oderwanie od ciała (ang. disembodiment) – sytuacja, w której nasza osobowość czy cielesny wizerunek nie mają żadnego „usztywnionego” związku z tym, kim, gdzie i w jakim stanie jesteśmy fizycznie. Chodzi nie tylko o wolność od bycia ocenianym przez pryzmat kształtu ciała – chodzi o wyzbywanie się całego bagażu życia poza DWSN, o pozostanie wyłącznie czymś na wzór umysłu w słoju – wyekstrahowanego z ciała.

Disembodiment jest obietnicą, którą sieć składała od dawna. Pisała o tym Wendy Chun w „Control and Freedom. Power and Paranoia in the Age of Fiber Optics”, opierając się między innymi na analizie reklamy pewnego dostawcy internetu, MCI. Pisała, że „opisywanie internetu jako emancypującego, jako wyzwalającego osobę z jej ciała, także naturalizuje rasizm. Logikę reklamy MCI można zredukować do stanowiska, że kiedy cię nie widzą, nie mogą cię skrzywdzić”. Wyzwalający z rasowych uprzedzeń potencjał internetu nie działał poprzez rozładowywanie uprzedzeń, ale kamuflowanie jakiejkolwiek odmienności.


Natomiast niedługo potem, wraz z wejściem do gry wielkich graczy korporacyjnych i rządowych agencji bezpieczeństwa, mrzonką okazało się także pozostanie w ukryciu w rozumieniu możliwości ukrycia choćby najbardziej podstawowych danych na swój temat. Uczestnicy DWSN starają się, wbrew wartkiemu nurtowi sterylizacji internetu poprzez skierowanie laboratoryjnych świateł na każdego użytkownika, zbudować małą arkadię ufundowaną na ideałach wczesnej sieci.

„Facebook skutecznie wprowadził kulturę «prawdziwych osobowości», ale zrobił to wobec kultury anonimowości i pseudonimowości dominującej w sieci od lat dziewięćdziesiątych”, pisze Gehl. To właśnie ścisłe powiązanie użytkowników z ich sieciowymi awatarami było środkiem do zbudowania bezpiecznego, czystego, sterylnego internetu, przynosząc niekwestionowany triumf największej sieci społecznościowej ostatniej dekady. Jak wyjaśnia Gehl, DWSN jest próbą zbudowania porządku według innej receptury. Tak jak na Silk Roadzie – zamkniętym w 2013 roku nielegalnym targowisku w dark necie  – bezpieczeństwo anonimowych transakcji gwarantowała społecznościowa weryfikacja handlujących, tak w DWSN pilnowanie porządku, w tym walka z materiałami pedofilskimi, wobec których rozpowszechniania zarówno administracja, jak i użytkownicy wyrażają zdecydowany sprzeciw, jest w rękach całej społeczności. Wszyscy są strażnikami swoich braci. Stąd częściowo bierze się obawa przed nagłym dopływem osób z zewnątrz, które mogłyby okazać się impregnowane na reguły społeczności i tym samym zaburzyć panującą w środowisku DWSN niestabilną równowagę wolności i porządku.

Zdaniem uczestników grupy anonimowość pozwala im toczyć dyskusje w sposób nieskrępowany i wolny. Jest przestrzenią artykulacji poglądów, a w mniejszym stopniu zderzania się osób, które mają wiele do stracenia, ale i coś do ugrania. Dopowiadając do Gehla, można zauważyć, że podczas gdy na Facebooku możemy krygować się z wyrażaniem poglądów z obawy przed kompromitacją wśród znajomych; możemy bać się, że obserwuje nas szef albo ktoś z rodziny, to w DWSN ten lęk, przynajmniej w teorii, znika. Rozpoznawalny użytkownik może co prawda troszczyć się o reputację swojego awatara, ale jego awatar nie jest powiązany z jego ciałem – przynajmniej nie w sposób, który pozwalałby prześledzić to połączenie współdyskutantom. Jakąkolwiek „łatkę” przylepi się do awatara, sam użytkownik nie będzie niósł jej ze sobą w świat poza DWSN. Może go opuścić i po chwili wrócić w nowej postaci, pod nowym imieniem, jako czysta, niezapisana karta.

W efekcie powstaje społeczność, w której do zrobienia są rzeczy znacznie mniej prawdopodobne w środowisku prawdziwych osobowości – nieskrępowane społecznym konsensusem dyskusje wolne od lęku o osobisty wizerunek. Sam Gehl obserwuje zresztą DWSN jak eksperyment na temat ponownego negocjowania relacji pomiędzy wolnością, kontrolą i bezpieczeństwem, z którego być może moglibyśmy wyciągnąć wnioski także dla głównego nurtu sieci.

Strefa nieprawdy, w której zwykłe rzeczy nie dzieją się zbyt często

Internetowy horror przybiera zaskakujące postaci. Z jednej strony aplikacja Hooked proponuje czytanie powieści z dreszczykiem w formie animowanego czatu, w którym nie bierzemy udziału, sycąc się raczej pozycją voyeura podgądającego poufne konwersacje nieznajomych, z drugiej zaś użytkownicy subreddita /r/NoSleep szlifują frapującą formułę horroru… redditowego.

Na NoSleep obowiązuje konwencja pisania pierwszoosobowych horrorów czy thrillerów w poetyce postów na Reddicie. Autorzy nie tylko aktualizują swoje wpisy wraz z rozwojem wypadków, ale też angażują się w dyskusję z czytelnikami, odgrywając przy tym swoje literackie persony – innego postępowania, tzn. out of character, zabrania im zresztą regulamin społeczności.

I tak opowiadający, który snuje aktualizowaną w czasie historię przykładowo na temat tego, jak ugrzązł w chatce w górach i przydarzają mu się niesamowite rzeczy, zasięga porad na temat sposobów naprawienia latarki albo ustalenia swojego położenia bez dostępu do odbiornika GPS. Czytelnicy odpowiadają na pytania, niekiedy linkując całe materiały instruktażowe, pocieszają i uspokajają opowiadającego, pomagają mu radzić sobie ze stresem i dają inne życiowe wskazówki. Zawieszają przy tym zupełnie niewiarę i uprawiają coś na kształt hipertekstowej gry fabularnej. Interakcja między nimi przypomina tę zaproponowaną w nowofalowej grze fabularnej „De Profundis” autorstwa Michała Oracza, w której zabawa polega na wymienianiu pomiędzy uczestnikami listów w imieniu odgrywanych postaci, które z kolei przeżywały horrory ulokowane gdzieś w kontekście „Mitologii Cthulhu”.

Autorzy z /r/NoSleep swoje opowieści wstukują tak, jak gdyby brali udział w internetowej dyskusji, jako persony podobne do awatarów, w pierwszej osobie. Publikowanie podobnych treści na Facebooku, obok postów pisanych we własnym imieniu i własnych zdjęć z wakacji, gdzie nieobeznani z konwencją użytkownicy natychmiast zaczynaliby podważać wiarygodność opowiadanych historii, nie miałoby sensu. Tego rodzaju twórczość wymaga pewnej izolacji – zarówno narratora od autora, jak i społeczności od „reszty świata”. Wymaga awatarów i odpowiednio ukształtowanej, rozumiejącej konwencję i zasady widowni. Przypomina w tym mockumentary.

Wzajemne poszanowanie reguł pozwala zbudować atmosferę, która jeszcze bardziej wzmaga intensywność i immersyjność tych i tak wciągających historii. Oto bowiem nie tylko czytamy sprawnie napisane horrory w bardzo nowoczesnej formie, nie tylko możemy porozmawiać z bohaterami tych historii i doradzać im w sprawie wydarzeń, których są uczestnikami, ale także robimy to w dziwnym i względnie hermetycznym zakątku sieci.

Reguły subreddita klarownie zabraniają czytelnikom m.in. podważania prawdziwości publikowanych historii, krytyki (konstruktywnej czy nie) czy żądania dowodów na poparcie opowiadanych historii. Aby strzec decorum, zabrania się też zwracania uwagi postującym na temat formatowania ich wpisów – należy to załatwiać, zgłaszając sprawy moderatorom, by to oni „od zaplecza” naprawiali błędy.

Bez oderwania się od sterylnego internetu spod znaku Facebooka, /r/NoSleep nie mogłoby istnieć w takiej formie, a wraz z nim płodna społeczność autorów i uczestników tego performansu internetowego horroru nie mogłaby się tak wspaniale ukorzenić. Starannie dobrana mieszanka anonimowości, hermetyczności i zaangażowania społeczności pozwoliła ustabilizować granice bańki, w której rozwija się gatunek partycypacyjnej legendy miejskiej opowiadanej w rytmie redditowych postów i komentarzy. Czy to nie wspaniałe?

Nie dajmy się przekonać, że nie zawdzięczamy niczego sterylizacji sieci. Ale pamiętajmy, że romantyczny internet zaludniony przez cyberpunkowe fantazmaty też był kulturowo produktywny, a jego owoce zbieramy niekiedy do dziś. I zachęcam do wybrania się na drugą stronę komory dekompresyjnej. Można tam odetchnąć innym powietrzem.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).