Gardzący i pogardzani
fot. Magda Hueckel

7 minut czytania

/ Teatr

Gardzący i pogardzani

Piotr Morawski

Pomysł, by Schilling deklarujący niechęć do teatru i preferujący działania bezpośrednie brał się w „Upadaniu” za teatr mieszczański jest intrygujący. Jednak jego subtelną grę z bulwarem da się tutaj przeczytać jako bulwar. A wtedy można się już tylko śmiać z dowcipów o gejach

Jeszcze 2 minuty czytania

Árpáda Schillinga teatr już nie interesuje. Stworzony przez siebie Krétakör Színház przekształcił w fundację, której podstawowym celem jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego na Węgrzech. To trochę think-tank, który ma generować krytyczną refleksję, a trochę placówka edukacyjna, prowadząca warsztaty na rzecz dialogu społecznego. Sam Schilling jest teraz bardziej społecznym aktywistą niż tworzącym spektakle reżyserem. Pokazuje tym samym, że teatr – także jako instytucja – może działać nie tylko produkując spektakle. Być może czasem nawet musi, kiedy – jak na Węgrzech rządzonych przez Orbána i w Polsce 2017 – nie ma miejsca na subtelności w budowaniu przekazu i trzeba mówić wprost. Najlepiej na ulicy.

Być może więc nic dziwnego w tym, że Schilling nie lubi teatru, bo widzi w nim przede wszystkim sztuczność. Trudno mówić o subwersywnej sile teatralności, o sztuczności, która pozwala na krytyczną autorefleksję, gdy dochodzi do fizycznej konfrontacji nie na scenie, lecz przed teatrem. Także pod warszawskim Teatrem Powszechnym, gdy w czasie majowych spektakli „Klątwy” blokowały go pospołu krucjata różańcowa z bojówkami ONR-u. W takich chwilach rzeczywiście ważniejsze niż to, co na scenie, stają się wydarzenia rozgrywające się na ulicy. Zaproszenie przez Powszechny Schillinga, by ten wyreżyserował spektakl o współczesnej Polsce – czy nawet szerzej: Europie – wydawało się zatem oczywiste. Tym bardziej, że Powszechny też jest na mapie Warszawy istotnym ośrodkiem myśli obywatelskiej.

Ostentacyjnie deklarujący niechęć do teatru reżyser sięgnął jednak do bodaj najbardziej ugruntowanej teatralnej konwencji – teatru mieszczańskiego czy bulwarowego. Jego „Upadanie” zaczyna się od sceny, w której Ewa Skibińska i Arkadiusz Brykalski (wszystkie postaci mają imiona aktorów) wpadają do domu po wizycie w teatrze. Trochę rozmawiają o sztuce, trochę się uwodzą. Są małżeństwem ze sporym stażem i pozycją: Arek wykłada na uniwersytecie. Pieniędzy im nie brakuje. Mają córkę (Anna Ilczuk), rozpieszczoną jedynaczkę, która ma wszystko, czego tylko zapragnie i spędza czas między ćwiczeniem jogi a czytaniem książek.

„Upadanie”, reż. Árpád Schilling, Teatr Powszechny w Warszawie, premiera 30 czerwca 2017„Upadanie”, reż. Árpád Schilling. Teatr Powszechny w Warszawie, premiera 30 czerwca 2017Jest też bardziej wstydliwa część rodziny – brat Ewy (Michał Jarmicki), któremu nic się w życiu nie udało. Prawdziwy nieudacznik. Nie może znaleźć pracy, więc żeruje na siostrze, która chcąc ukoić własne sumienie pożycza mu na wieczne nieoddanie niebagatelne sumy. W dodatku jego córka (Klara Bielawka) zachodzi w ciążę, a jej chłopak (Wiktor Loga-Skarczewski) najchętniej by od niej uciekł, bo sytuacja zdecydowanie go przerasta.

Idealna część rodziny też nie jest taka idealna. Arek ma romans ze swoim studentem (Julian Świeżewski). Sam siebie oszukuje, że i on, i jego rodzina są na tyle otwarci i nowocześni, że dla nikogo nie będzie to żaden problem.

Jest tu więc wszystko, co zawsze burzyło dobre samopoczucie tak zwanego mieszczaństwa: obnażenie jego hipokryzji i wyciąganie na jaw niewygodnych historii obyczajowych. Sytuacja jak sprzed stu lat – skojarzenia z Zapolską są jak najbardziej uzasadnione. Tym bardziej, że pojawia się tu jeszcze jeden temat – aborcja. Ewa namawia bowiem Klarę, by usunęła dziecko. Skutecznie. Choć dziewczyna jest przerażona – i wizją medycznego zabiegu, o którym nie ma pojęcia, i wizją kar piekielnych, które ją za to spotkają.

Być może więc już z tego powodu warto odświeżyć przeszło stuletnią konwencję, by o tym opowiedzieć. Ale też tym wyraźniej widać, w jakim miejscu jest dyskusja o aborcji w Polsce; i że trzeba by przypomnieć – może także w teatrze – „Kaśkę Kariatydę”. Siłą poczciwej dramaturgii sprzed stu lat mogłaby też być większa czytelność dla szerokiej publiczności, której nie interesują teatralne eksperymenty.

fot. Magda Hueckel

Z takim oskarżeniem teatru wchodzi Jarmicki – „Klątwa”, „Klątwa”… „Klątwa to jest coś, co wisi nad tą rodziną” – mówi wchodząc z widowni na scenę z reklamówką z Biedronki;  drwi sobie z inteligenckich rytuałów siostry i jej męża. Schilling istotnie działa zupełnie inaczej niż Frljić. Nie chce być generującym konflikty skandalistą, zależy mu raczej na podjęciu dialogu; a przynajmniej pokazaniu przyczyn frustracji tych, którym się w życiu nie powiodło i dla których religia i godnościowa retoryka władzy może być skutecznym sposobem poprawienia sobie samopoczucia. Którzy stali się przezroczyści nawet dla najbliższych.

Tak naprawdę to bowiem Michał jest tu głównym bohaterem, a bulwarowa konwencja rozpada się w scenie jego pogrzebu. Jarmicki z pomalowaną na biało twarzą siedzi w czerwonym fotelu (obok białego pianina i telefonu jedynego elementu scenografii), a inicjatywę przejmuje Anka – intonując „Anielski orszak” uwalnia wreszcie w sobie religijną prawicówkę. Wcześniej też nie akceptowała homoerotycznych przygód ojca, jednak dopiero teraz zyskała głos (skojarzenia z „Tangiem” są oczywiste). Wypowiada na głos wszystkie rodzinne sekrety. Stawką jednak nie jest zdemaskowanie mieszczańskiej hipokryzji. „Dziękuję ci wujku, że już nie żyjesz, bo byłeś tylko kupą gówna” – mówi. Zadaje mu pytanie: „po co ty właściwie żyjesz?”. Nie wiesz? To może byś się tak zabił? Michał zdejmuje więc pasek i w finałowej scenie podchodzi do drzwi, gdzie w gotowości do popełnienia samobójstwa wyczekuje na reakcję publiczności.

Jeśli jednak szukać w „Upadaniu” najistotniejszego tematu na dziś, to byłaby nim pogarda. To pogarda doprowadziła społeczeństwo w Polsce (i nie tylko w Polsce) do klinczu, w jakim się znaleźliśmy – taką tezę stawiali w spektaklu „Pogarda” z Komuny//Warszawa jego twórcy. Schilling ma podobne rozpoznanie – Michał jest tu poza ideologiami: gardzą nim zarówno liberalna siostra, jak i radykalnie konserwatywna siostrzenica. Schilling stara się nawet nie tyle oddać mu głos, ile wzbudzić wobec niego empatię publiczności – temu miała służyć finałowa scena, w której Anna Ilczuk zachęca publiczność, by pomogła Michałowi.

Idea zatem jest i jest bardzo wyrazista.  Pytanie tylko, na ile narzędzia, jakich używa Schilling, mogą być skuteczne. Pomysł, by reżyser deklarujący niechęć do teatru i preferujący działania bezpośrednie brał się za teatr mieszczański jest intrygujący i odświeżający. Wcale nie wykluczam, że taki teatr jest też zdolny ściągnąć inną niż dotąd publiczność, a wtedy być może skończyłoby się mówienie do przekonanych. Byłaby to fantastyczna perspektywa! Tym bardziej, że tematy w „Upadaniu” składają się na dosyć spójny program empatycznej lewicy.

Tylko czy inna publiczność byłaby w stanie skorzystać z tego zupełnie innego przedstawienia? Przejąć sensy i wykorzystać je na swój sposób? Schilling daje w gruncie rzeczy dość obrotową formułę, dużo miejsca zostawiając widowni. To oczywiście znów gest otwarcia: nie ma tu mentorskiego napominania, nie ma pozycji wyższościowej. Jednak subtelną grę z bulwarem da się przeczytać jako bulwar. A wtedy można się już tylko śmiać z dowcipów o gejach.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.