„Gorzkie mleko”, reż. Claudia Llosa

Jakub Socha

Nagrodzony na tegorocznym festiwalu w Berlinie Złotym Niedźwiedziem film Claudii Llosy „Gorzkie mleko” jest poruszającą opowieścią o przekleństwie pamięci

Jeszcze 1 minuta czytania

Na łóżku leży matka –  stara, siwa i pomarszczona. Śpiewa pieśń o swoim złamanym życiu, lecz nie krzyczy, nie rwie z głowy resztek włosów. Śpiewa cicho i spokojnie. Po jej twarzy nie płyną łzy. Wyczytać z niej można jedynie bezsilność albo raczej to samo, co kiedyś J.M. Coetzee zobaczył w twarzy Davida Lurie, twarzy ojca, który był świadkiem gwałtu na własnej córce: „zobojętnienie, ale zarazem nieważkość, jakby coś go wyżarło od środka i została tylko zwietrzała łupina serca”.

Opowieści o hańbie i gwałcie, którego ofiarą padła matka w czasach politycznego terroru, słucha jej córka, Fausta. Gdy pieśń się kończy, matka umiera. Wraz z tym momentem nie staje się ona jednak kimś takim, jak matka znana z tomiku Różewicza. U poety matka odchodzi, ale przecież nie całkiem. Wyraźnie wyczuwa on jej obecność. Pisze: „oczy naszych matek przenikają serca i myśli są naszym sumieniem sądzą nas i kochają”.

„Gorzkie mleko”, reż. Claudia Llosa.
Peru 2009, w kinach od 1 stycznia 2010
Fausta nie może liczyć na żadną pomoc od swojej matki, żadną miłość. Nie będzie ona jej aniołem stróżem, jej czuły wzrok nie będzie jej towarzyszył. Jedyne, co córce zostanie po zmarłej to zimny kamień – jej pamięć. Fausta dziedziczy ją i to dzięki niej staje się prawdziwym posągiem boleści, osobą zasklepioną i sparaliżowaną przez traumę. Zachodni terapeuci pewnie szybko zdiagnozowaliby ten przypadek i równie szybko przepisali odpowiednie tabletki, ale raczej nigdy nie uwierzyliby, gdyby ktoś im powiedział, że jest to po prostu syndrom „gorzkiego mleka”, zwykłej choroby, która według andyjskich wierzeń dotyka kobiety, będące ofiarami przemocy seksualnej. Ich dzieci, ssąc piersi matek, piją właśnie gorzkie mleko – przejmują ich strach.

Fausta robi wszystko, by jakoś z nim żyć – stara się uciec od świata. Ten jednak na to nie pozwala. Każe jej wyjść z cienia, opuścić małą wioskę i ruszyć do miasta, by zdobyć pieniądze na wyprawienie matce pogrzebu. W nowym miejscu sierota wpada w panikę. Cała dygoce. Coraz bardziej zapada się w siebie. Porusza się zawsze przy ścianie, nigdy nie patrzy nikomu w oczy, rozmawia praktycznie już tylko ze sobą. Poczucie grozy i desperacja doprowadzają dziewczynę do tego, że decyduje się nosić w swojej pochwie bulwę ziemniaka, która ma chronić ją przed złem i przed mężczyznami.

Ktoś zaraz powie, że ziemniak to chyba zbyt wydumany McGuffin, a umierająca w pierwszej scenie matka, która na dodatek wyśpiewuje po raz pierwszy historię gwałtu sprzed lat, to zbyt ryzykowna ekspozycja. Może rzeczywiście, gdyby „Gorzkie mleko” (Złoty Niedźwiedź na festiwalu w Berlinie) było filmem zakorzenionym w rzeczywistości filmowej i podążającym ślepo za podręcznikowymi radami, takie rozwiązania byłyby niczym więcej niż trochę za daleko posuniętym ekscentryzmem, zwyczajnym efekciarstwem. Jednak film Claudii Llosy daleki jest od intertekstualnych gier, nie jest lustrem, w którym odbijają się tylko lustra – inne filmy. Wyrasta on prosto z peruwiańskiej rzeczywistości, tamtejszych wierzeń, pamięci i kultury.

Film Llosy pokazuje świat od tej strony, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy mówić, że sfera prywatna jest sferą polityczną. Oczywiście jest, ale Fausta o tym nie wie i pewnie nigdy się nie dowie. Jest niewinna, niedotknięta przez żadne doktryny; zdana sama na siebie, na samotne zmaganie się ze społecznym zabobonem i pamięcią odziedziczoną po matce, w której jak cierń tkwi zbrodnia sprzed lat. I to jest ten kapitalny temat „Gorzkiego mleka”, filmu, który mówi, że po rodzicach nie dziedziczymy tylko ich gestów, koloru oczu i mieszkań. Dziedziczymy również ich pamięć. Ten spadek nie zawsze jednak jest machiną, która chroni człowieka przed nicością. Czasami to po prostu ciężki wór, w którym przechowywane są przekleństwa, grzechy, traumy. Wór, który potem trzeba nieustannie nosić na plecach, choć najbardziej ze wszystkiego chciałoby się go zrzucić z siebie i wreszcie zapomnieć.

I tu mam jedyny zarzut do Llosy – wewnętrzne dialogowanie Fausty, niemożność wykonania pracy żałoby, odłączenia się od utraconego obiektu, pogrzebania odziedziczonej pamięci reżyserka pokazuje naprawdę przekonująco. Tak przekonująco, że człowiekowi aż nie chce się wierzyć, że z takiego dołu w ogóle można się wygrzebać. Stąd wątpliwość, którą niesie końcówka.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.