Intuicja i kalkulacja

16 minut czytania

/ Film

Intuicja i kalkulacja

Rozmowa z Ewą Szabłowską, Małgorzatą Sadowską i Marcinem Pieńkowskim

Nie chodzi o to, żeby wybory selekcjonerskie były bezpieczne. Nasza publiczność lubi być zaskakiwana – mówią osoby odpowiedzialne za program festiwalu Nowe Horyzonty

Jeszcze 4 minuty czytania

MARTA BAŁAGA: Czasem wybór filmów na festiwal bywa powtarzaniem wyborów kogoś innego – selekcjonerów festiwali w Cannes, Berlinie. Jak odkrywacie pozostałe filmy?
MARCIN PIEŃKOWSKI:
Otrzymujemy mnóstwo zgłoszeń, ale często wiąże się z tym gigantyczna praca, która nie zawsze przekłada się na efekt – wiele nadsyłanych filmów nie spełnia nawet podstawowych kryteriów. Filmowcy często nie patrzą nawet, jaka jest idea festiwalu, a my nie pokazujemy przecież klasycznych dokumentów! Ktoś czasem wyśle nam film sprzed dwóch lat – choć przyjmujemy tylko tegoroczne – albo wiedząc, że powinien trwać co najmniej 60 minut, daje na końcu 5 minut czarnego obrazu [śmiech]. Poza tym oglądając je na komputerze, mam czasem wrażenie, że nie daję im szansy – to zabijanie filmów.

MAŁGORZATA SADOWSKA:
Rzeczywiście oglądanie filmów na komputerze stało się już powszechną metodą selekcjonowania. Wszyscy udostępniają tak filmy, a strony internetowe typu FestivalScope dodatkowo jeszcze w tym pomagają. Festiwale wciąż stanowią jednak najważniejsze miejsce połowów. Zwłaszcza ich poboczne, mniej popularne sekcje.

Łatwo zrobić teraz film: wystarczy kamera i pomysł. Łatwiej skontaktować się z festiwalami, łatwiej wysłać zgłoszenie. Czy paradoksalnie nie utrudnia wam to pracy?
EWA SZABŁOWSKA:
Na pewno mamy do czynienia z nadprodukcją filmów. Ale jest też pewna hierarchia festiwali, które przyjmują tylko premiery światowe albo europejskie. To one robią pierwszy przesiew. Jeśli zagraniczny film szuka światowej premiery w Polsce, to z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że nie jest to pierwszy wybór twórców. Albo że czegoś ich filmowi brakuje.

Lubię podejmować ryzyko i pokazywać takie pęknięte filmy. Oczywiście część widzów taki film zachwyci, a innych zirytuje. Ale kiedy jego autor kilka lat później wypływa na szerokie wody, mam niesamowitą satysfakcję.

Historyk sztuki, dziennikarz filmowy, PR-owiec: droga każdego z was przebiegała zupełnie inaczej. Czy te doświadczenia okazały się w jakiś sposób przydatne?
ESz
: Po studiach wyjechałam na stypendium do Stanów i przypadkiem trafiłam tam na seminarium z kina eksperymentalnego. Bardzo się w to wciągnęłam i kiedy w 2008 roku Roman Gutek zaproponował mi prowadzenie sekcji Filmy o Sztuce, od razu zgłosiłam pomysł na Trzecie Oko. W obu sekcjach pojawiają się filmy będące eksperymentami twórców, którzy starają się konceptualnie połączyć film ze sztuką.

MP: Powiem szczerze: nie wiem, czy mi to pomaga. Wcześniej studiowałem filmoznawstwo na Uniwersytecie Łódzkim i ten PR pojawił się w moim życiu trochę przypadkowo. Jestem typem nerda – w swoim czasie oglądałem tysiące filmów. Moim marzeniem, wciąż niespełnionym, było obejrzenie wszystkich opisanych w „Kinie, wehikule magicznym” Adama Garbicza. Problem studiów filmoznawczych jest jednak taki, że nie uczą cię niczego o realiach pracy w branży filmowej. Kiedy kończysz prawo, jesteś prawnikiem, kiedy kończysz stomatologię – dentystą. A po filmoznawstwie? Nie chciałem być dziennikarzem filmowym ani pracować na uczelni.

Zawsze miałem dobre relacje z ludźmi i zasugerowano, żebym wykorzystał te umiejętności i został PR-owcem. Potem w 2011 roku zostałem rzecznikiem prasowym festiwalu – dosłownie na kilka miesięcy przed rozpoczęciem edycji. Następnie zajmowałem się marketingiem, sponsoringiem, promocją zagraniczną. Nie ukrywam jednak, że zawsze ciągnęło mnie do pracy z filmami. Praca PR-owca, przynajmniej w Polsce, to praca odtwórcza – każdego roku robisz to samo i wpadasz w pułapkę rutyny. Trudno więc powiedzieć, czy mi to teraz pomaga, bo programując festiwal staram się nie myśleć: „A, może dobrze byłoby pokazać ten film, bo się dobrze sprzeda”.

Nawet największe festiwale filmowe coraz częściej muszą brać to pod uwagę. Nie wszystkie filmy trafiają tam tylko dlatego, że ktoś uznał je za dobre.
MP
: Zawsze znajdą się jakieś zagrania pod publiczkę. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że „Grace. Księżna Monaco” otwierała festiwal w Cannes? Podobną funkcję spełnia u nas sekcja Pokazy Galowe. Takie filmy są ważne, bo przyciągają najwięcej widzów. Zarabiają na trzydzieści maleńkich filmów z sekcji Odkrycia albo retrospektywę Jacquesa Rivette’a, która jest absolutnym koszmarem każdego selekcjonera chociażby ze względu na długość tych filmów. Czasem są to tego typu wybory. Wiele festiwali układa konkursy w oparciu o premiery światowe czy europejskie i często okazuje się to pułapką, bo niekoniecznie idzie za tym jakość. Nam na tym nie zależy.

Marcin Pieńkowski – od 2016 roku dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty. Filmoznawca, historyk kina, współautor i współredaktor książek „Metody dokumentalne w filmie”, „Kino afroamerykańskie”, „Billy Wilder. Mistrz kina z Suchej Beskidzkiej”, autor licznych tekstów naukowych. W latach 2011-2015 rzecznik prasowy, w latach 2013-2015 dyrektor PR i marketingu MFF T-Mobile Nowe Horyzonty, American Film Festival i Kina Nowe Horyzonty.
 
Małgorzata Sadowska – selekcjonerka Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty, dziennikarka i krytyczka filmowa, w 2016 roku wyróżniona nagrodą PISF. Autorka bloga „Widzi mi się"”. Prowadziła warsztaty dla krytyków filmowych, pracowała także ze studentami założonej przez Belę Tarra Film Factory w Sarajewie. Autorka wywiadu-rzeki „Fred Kelemen. W blasku ciemności/Fred Kelemen. Gleaming Dark ” (2017).

Ewa Szabłowska – absolwentka historii sztuki na UW i na Northwestern University w Chicago. Od 2009 roku jest kuratorką filmową na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym T-Mobile Nowe Horyzonty. Prowadzi sekcje Filmy o Sztuce i Trzecie Oko. W 2013-2016 roku prowadziła sekcję filmową na festiwalu sztuki Artloop w Sopocie. Od 2001 roku pisze o kinie, sztuce i kulturze do Kina, Le Cinema, Art & Business, Przekroju, Gagi, Ust, Architektury.

MS: Zawsze podejmuje się pewne kompromisy, ale staraliśmy się, by tegoroczny program miał dyskretnie zarysowany motyw przewodni. W zeszłym roku przyszłam do Marcina Pieńkowskiego z pomysłem sekcji, która z czasem przekształciła się w Kino Protestu. Nasze rozmowy zaowocowały zaproszeniem do zespołu Nowych Horyzontów, które potraktowałam jako próbę „poszerzenia pola walki”. Rozwinięcia mojej działalności dziennikarsko-krytycznej, a nie jej zakończenia. 

W pracy dziennikarza filmowego chodzi przede wszystkim o to, żeby przekazywać innym swoje spojrzenie na kino – tu na pierwszym miejscu trzeba jednak postawić festiwal. Zdarza się, że jakiś film was nie przekonuje, ale wydaje się wam, że doceni go publiczność?
MP
: Gdybym układał festiwal pod siebie, pokazywałbym tylko filmy coming-of-age [śmiech]. Ktoś z wypiekami na twarzy czeka na nowy film Michaela Hanekego, ja czekam na Honga Sang-soo. Ale wiem, że ten Haneke też jest ważny.

Nowe Horyzonty to festiwal mistrzów. Ale tylko do pewnego stopnia, bo nie ma twórców nieomylnych. Ktoś zapyta: „Czemu nie pokazujecie nowego filmu Naomi Kawase?”. Dlatego, że czasem trzeba wejść w rolę przewodnika i powiedzieć „nie”. Jest wiele filmów, co do których miałem wątpliwości, ale przekonał mnie do nich zespół. Albo takie, z których wychodziłem zirytowany i wkurzony. Nie chodzi o to, żeby nasze wybory selekcjonerskie były bezpieczne i żeby wybierać tylko te filmy, które się spodobają. Nasza publiczność lubi być zaskakiwana. Gdybyśmy zaoferowali jej przegląd kilkudziesięciu letnich filmów arthouse’owych, których na każdym festiwalu jest sporo, nie byłyby to już Nowe Horyzonty. Na pewno będzie tak, że ktoś powie: „Co oni wymyślili? Co to za film?”. Zwłaszcza po obejrzeniu „Kuso” Flying Lotusa, okrzykniętego najobrzydliwszym filmem w dziejach kina. Nawet bardziej niż „Salò”, bo Flying Lotus mógłby zjeść Pasoliniego na śniadanie. Oczywiście staramy się wybierać filmy naszym zdaniem najlepsze, ale różnie bywa – czasem wystarczy, że przemycają coś ważnego. Nie da się zrobić festiwalu z samych arcydzieł.

MS: Miałam swobodę w decydowaniu o doborze filmów, choć czasem na drodze staje kwestia dostępności – nie tylko my konkurujemy o pewne tytuły. Nie miałam jednak poczucia, że charakter festiwalu mnie ogranicza. Przez kilka miesięcy pracy zrozumiałam, że programowanie polega na wybieraniu, ale też na rezygnowaniu z filmów. Z żalem musiałam odłożyć na bok wiele tytułów, do których byłam przywiązana, bo w pewnym momencie po prostu zabrakło na nie miejsca. Ale wszystkie, które ostatecznie trafiły do mojej sekcji Kina Protestu, uznałam za istotne z perspektywy tego, o czym chcę tu opowiedzieć.

ESz: Kierowanie się gustem potencjalnej widowni może prowadzić do pułapki cynizmu czy populizmu. Myślisz sobie: „Tak, na ten film przyjdą tłumy”. Ale jeśli film nie podoba się tobie, dlaczego miałby spodobać się innym? W trudnych przypadkach staram się zdystansować i proszę o pomoc innych selekcjonerów. Czasem fajnie jest spojrzeć na swoje wybory z nieco innej perspektywy.

Na T-Mobile Nowe Horyzonty są sekcje kuratorskie, ale nad niektórymi praca przebiega już wspólnie.
MS: Ta praca zespołowa jest bardzo ciekawa. Wyjątkowym doświadczeniem  było pod tym względem Cannes, bo musieliśmy bardzo szybko reagować, na bieżąco dzielić się wrażeniami i podejmować decyzje. Nie zawsze się ze sobą zgadzaliśmy. Gdy ogląda się tyle filmów, zachowanie dystansu bywa trudne. Trudno o szybki i uczciwy osąd. Miewałam momenty niepewności, czy postawiłam na właściwy tytuł lub przeciwnie – czy czegoś właśnie nie przegapiam. W takich przypadkach jak „Kuso” staraliśmy się, by dany film obejrzało jak najwięcej osób z zespołu. Niektórzy byli zdecydowanie na nie, inni zdecydowanie na tak. Postanowiliśmy więc dać mu szansę, uznając, że skoro sprowokował nas do dyskusji i sporów, podobnie zadziała na widownię. Jedni więc z perwersyjną rozkoszą zanurzą się w obleśnościach, jakie serwuje Flying Lotus, inni uznają, że postradaliśmy gust i rozum.

Marcin, twoja sytuacja jako nowego dyrektora artystycznego jest w tym roku dość wyjątkowa – wielu ciekawi, jak zaznaczysz swoją obecność.
MP
: Zastąpiłem osobę, która była związana z festiwalem bardzo długo. Ale nie chodzi tu o przystępowanie do jakichś zawodów, tylko właśnie o sam festiwal. No i oczywiście o dobre kino. Kiedy odszedłem ze Stowarzyszenia Nowe Horyzonty, nie przeszło mi przez myśl, że rok później Roman Gutek zaproponuje mi rolę dyrektora artystycznego. Zrobiłem sobie wtedy dwa miesiące wolnego, żeby zupełnie oczyścić umysł i zacząć myśleć o tym festiwalu od nowa. Sama idea się nie zmienia – wciąż chcemy pokazywać odważne filmy i odkrywać nieoczywistych twórców. Moją ambicją było natomiast to, żeby festiwal nie był tylko przeglądem nowych filmów, ale żeby w jakiś sposób reagował na rzeczywistość.

Zdecydowaliśmy, że chcemy mieć pewien lejtmotyw tej edycji. Powiedzieliśmy sobie: „Niech będzie to protest, bunt, opór” i wokół tego zbudowaliśmy sekcję, w której znalazły się zarówno filmy klasyczne, jak i współczesne. Filmy, które reagują na to, co mamy za oknem. Okazało się, że intuicja nas nie zawiodła: opowiadanie o rzeczywistości to już nie tylko domena dokumentalistów. O tej całej coraz bardziej kuriozalnej sytuacji mówią teraz najwięksi mistrzowie. I to w sposób bardzo różny, bo inaczej mówi o tym Kaurismäki, a inaczej Mundruczó.

MS: Ta idea protestu okazała się bardzo nośna. Kiedy zaczynałam myśleć o tej sekcji, myślałam przede wszystkim o protestach, które miały miejsce w ciągu ostatniego roku: wystąpieniach przeciwko prezydentowi Maduro w Wenezueli, marszach w Argentynie, protestach w Brazylii, największym w historii marszu kobiet w Waszyngtonie, przeciwko prezydentowi Trumpowi. Nie sądziłam jednak, że te fala dotrze także do Polski.

Poza tym bardzo ważne okazało się doświadczenie wyniesione z Film Factory w Sarajewie – szkoły filmowej założonej przez Bélę Tarra. Spędziłam w jej kręgu trzy lata. Było to miejsce nastawione nie tyle na naukę rzemiosła czy przygotowywanie studentów do praktycznej strony tego zawodu, ile na rozbudzanie świadomości – także społecznej i politycznej. Nasi goście, wielkie osobowości kina światowego jak Carlos Reygadasa, Pedro Costa, Cristian Mungiu czy sam Tarr kładli nacisk na to, by o świecie opowiadać własnym głosem, by przyglądać mu się krytycznie, by nie poddawać się regułom rynku filmowego, a wręcz przeciwnie – rzucać im wyzwanie. Był tam rodzaj założenia, że duszą kina jest protest przeciwko zastanej rzeczywistości i że może on wyrażać się na wiele sposobów: od tematu, po styl, od sposobu produkcji, po stosunek do narzędzi filmowych.

MP: Śmieję się, że rok temu była edycja mistrzów, a teraz mamy edycję odrzuconych – najważniejsi filmowcy, którzy do nas przyjadą, to nagrodzony niedawno w Cannes Mohammad Rasoulof i Mohsen Makhmalbaf – pokaże film, który przeleżał na półce ponad 20 lat. Żyjemy w dość dziwnych czasach i cieszę się, że ta edycja będzie żywa i nieoderwana od rzeczywistości – to było chyba moim głównym założeniem.

Czy nowe sekcje stanowią sposób na odświeżenie palety? Zboczenie z pewnego wytyczonego od lat kierunku?
ESz: Na pewno bardzo odświeżająca była dla mnie praca nad Nowym Kinem Izraela. Musiałam wniknąć w konkretne środowisko filmowe: pojechać na lokalny festiwal, poznać nie tylko filmy, ale też ludzi i branżę. Izrael jest małym krajem i już w ciągu kilku miesięcy mogłam wyrobić sobie pojęcie na temat tego, co się tam dzieje. W przypadku Filmów o Sztuce jest to praca znacznie bardziej horyzontalna – szukam w różnych miejscach, myśląc bardziej formalnie. Przez osiem lat zmieniło się jednak wszystko, bo i w sztuce dokonał się pewien zwrot. Tylu artystów robi teraz pełnometrażowe fabuły, dokumenty czy coś pomiędzy, że nadawanie temu osobnych etykietek przestało mieć już sens.

Często zdarza wam się zauważać filmowe mody?
ESz
: Rzeczywiście można zauważyć pewne fale. Był okres neomodernizmu, potem zachwytu formułą dokumentalną przy tworzeniu fabuł. Ostatnio swój rozkwit przeżywało kino gatunkowe w wersji arthouse’owej. Ale z drugiej strony można zadać sobie pytanie, na ile te mody generowane są przez samych twórców, a na ile przez selekcjonerów. Ktoś te filmy zrobił, ale potem ktoś je wybrał. Z ostrożnością podchodziłabym więc do tego, na ile stan, który obserwujemy, jest naturalny, a na ile jest to rzeczywistość, którą sami tworzymy.

No właśnie – jako selekcjonerzy macie możliwość nadania temu wszystkiemu pewnego określonego kierunku. To chyba kusząca perspektywa?
ESz
: Wręcz nieodzowna. Selekcjoner jest tylko człowiekiem, który w danym roku interesuje się konkretnymi rzeczami, czyta określone książki i chodzi w określone miejsca. Bez względu na to, czy chodzi o galerie czy manifestacje. I potem przekłada swoją subiektywną rzeczywistość na pracę, bo opiera się ona na obcowaniu z emocjami innych ludzi. Jestem przekonana, że dokonując wyborów, nie da się uciec od własnej przestrzeni mentalnej.

MS: O kuratorach ze świata sztuki mówi się, że są kreatorami trendów lub poszczególnych nazwisk. Tak samo jest w świecie filmu. Każdy festiwal ma ambicję wyłowienia czegoś oryginalnego, ciekawego, każdy chce postawić na jakieś zjawisko czy twórcę, który zyska rozgłos i przetrze nowe szlaki. Twórcę, który stanie się modny. Festiwalowi T-Mobile Nowe Horyzonty w trakcie niemal dwóch dekad istnienia udało się wykreować modę na arthouse, stworzyć rodzaj świetnego snobizmu na ambitne, wymagające kino; takie, któremu często trudno trafić do regularnej dystrybucji. Za takimi decyzjami czasem stoi intuicja, a czasem kalkulacja. Ale na pewno też wiedza i wyczucie.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.