Symulowany bunt, programowa radość  i kac moralny

Symulowany bunt, programowa radość
i kac moralny

Darek Arest

„Świąteczne opowieści” Arnauda Desplechina, które właśnie ukazały się na DVD, uświadamiają dlaczego termin „kino świąteczne” ma w sobie tyle uroku, co „sezonowa grypa”

Jeszcze 2 minuty czytania

Święta są wrogiem nowego, więc kulturalny stół będzie pewnie zastawiony tradycyjnie. Znani serialowi bohaterowie wstawią do swoich M-8 choinki, by udawać, że żyją z milionami widzów w jednej telewizyjnej magmie. Na małym ekranie polecą świąteczne i paraświąteczne klasyki. W kinie można zapoznać się z siedemdziesiątym trzecim wcieleniem Ebenezera Scrooge’a. Animowana „Opowieść Wigilijna” Roberta Zemeckisa nie ma wielkiej konkurencji, bo nikt nie chce rywalizować z „Avatarem” – gigantycznym projektem Jamesa Camerona, który pewnie i tak zgarnie w grudniu całą widownię. Bezwstydnie mało świąteczne „Świąteczne opowieści” są na tym tle powiewem świeżości. Wolnym od pewnego okrucieństwa, jakie zwykle cechuje filmowe wywoływanie Ducha Bożego Narodzenia.

TWARZ ŚWIĄTECZNEGO TERRORU

W „A Charlie Brown Christmas” (1965), jednej z animowanych odsłon komiksowych „Fistaszków”, tytułowy bohater próbuje dociec, dlaczego ogarniające wszystko i wszystkich świąteczne uniesienie pogłębia jego depresyjny nastrój. Niepiśmienna młodsza siostra dyktuje mu list do świętego Mikołaja, który jest mieszanką wazeliniarstwa i materialnych roszczeń; przyjaciele proszą, by nabył efekciarskie sztuczne drzewko. W obłąkanym komercyjnym wyścigu bierze udział nawet pies Snoopy, wystawiając swą przyozdobioną lampkami budę do świątecznego konkursu. Charlie Brown, nastawiony do życia tak filozoficznie, jak to umieją tylko ośmiolatki, czuje zaciskający się na jego szyi choinkowy łańcuch, który udusi go, jeśli nie znajdzie dla siebie jakiegoś sensu w tym świątecznym zamęcie.

„Opowieść wigilijna”, reż. Robert Zemeckis.
USA 2009, w kinach od 20 listopada 2009
Nie chodzi o komercjalizację – Charlie nie ulega złudzeniu, że kiedyś w świętach było coś, czego teraz nie ma (magia, głębia, czystość, pierwotne znaczenie…), ani że nie są już tak święte. Może amerykański „season” laicyzuje się w sposób paranoiczny i nieco zanika pamięć o właściwym solenizancie, ale akurat Fistaszki z brakiem Boga radzą sobie całkiem dobrze. Chłopiec ma wyrzuty sumienia, że nie czuje w sobie podniosłości, kiedy wszystko wokół zdaje się do tego obligować. Głęboko, w żołądku czuje pustkę i smutek. Taki podejrzliwy Charlie Brown „odpalić” się powinien w widzu kina świątecznego. Na początek, na widok Ducha Bożego Narodzenia w najnowszej „Opowieści wigilijnej”, który łudząco przypomina Mikołaja Coca-Coli.

Coś musiało się zmienić od czasu powstania pierwowzoru, bo Dickensowski klasyk najwyraźniej przestał trzymać się kupy. Dziś zachowanie głównego bohatera ciężko oceniać w kategoriach moralnych, bo budzi ono głębokie wątpliwości natury psychiatrycznej. Nie wydaje się złe, raczej kompletnie nielogiczne. Bo jeśli starzec nie chce dzielić się bogactwem, to wypadałoby, żeby swoje pieniądze na coś samolubnie wydawał, inwestował, czy chociaż kąpał się w nich, niczym Disneyowska wersja Scrooge’a, czyli Sknerus McKwacz. Jego skąpstwo ma wymiar programowy i nie jest nastawione na konkretną korzyść. Wolny od ludzkich słabości, nie kupuje sobie odrobiny miłości, zainteresowania, czy towarzystwa. Mieszka w smutnym, niedogrzanym domu, ślęczy nad księgami i zapełnia wysuszony żołądek owsianką. Bardziej niż o świetlanej przyszłości zdaje się myśleć o zakupie taniej trumny. A przecież nad tą trumną jego troskliwie kumulowany kapitał, zostanie niedługo rozszarpany. Czy można nawracać na ścieżkę dobra kogoś tak niespełna rozumu?

Scrooge musi wierzyć we własną nieśmiertelność albo jakąś wyższą ideę, w imię której warto prowadzić tak smutne życie. Chyba że paranoiczny strach przed ubóstwem dawno pozbawił go władz umysłowych. Trudno inaczej tłumaczyć szok, jaki wywołują w nim dwie przyniesione przez ducha wieści: Scrooge wkrótce umrze (przecież jest stary i nie dba o siebie), a do tego nikt nie będzie go ciepło wspominać (jest podły dla ludzi i nie chce być lubiany). Po nagłym „nawróceniu” zachowuje się, jakby spożył halucynogenne grzyby, ale nikt nie obserwuje go z niepokojem i nie pakuje w kaftan bezpieczeństwa. Zamieszkujący filmowy świat ludzie uśmiechają się do niego z wdzięcznością. Scenariuszowy walec wyrównuje wątpliwości i równo rozwalcowuje nastrój świąteczny. Nieważne jak dziwnie się zachowujesz, dopóki jest to zgodne z gwiazdkową konwencją.

PONOWOCZESNE KOLĘDY

Niby klasyka wyraźnie zachodzi pleśnią, a jednak według rankingów, ulubionymi filmami świątecznymi Amerykanów pozostają ramotki w rodzaju „To wspaniałe życie” Franka Capry (1946). Na tę tradycję Polacy z oczywistych względów nie mogli się załapać, ale za to całkiem swojskie jest już u nas amerykańskie „kino świąteczne” lat dziewięćdziesiątych. Wobec tradycji usytuowane jest ono nieco buntowniczo. Obie części przygód Kevina McCallistera, najpierw samego w domu, a potem w Nowym Jorku (napisane przez zmarłego w tym roku Johna Hughesa) i dwie pierwsze części „Szklanej pułapki” to już „nasze” kulturowe dziedzictwo. Narzekamy, gdy co roku pojawiają się w telewizji, by za chwilę rzucić się na nie zachłannie. Nie jest to wyłącznie kwestia telewizyjnej posuchy. Ta oswojona świąteczna rebelia po prostu ciągle zdaje się nam smakować.

W końcu przygody Kevina, to zgodnie z oryginalnym hasłem promocyjnym – „rodzinna komedia bez rodziny”. Kevin, podobnie jak John McClane ze „Szklanej pułapki”, wyróżnia się pomysłowym okrucieństwem i potężnym poczuciem ironii – a to koktajl idealny, kiedy zewsząd wylewają się dobrotliwe świąteczne banały. Ale bunt niegrzecznych okrutników jest oczywiście symulowany. Nawet oni nie unikną wprasowania w tło. Wszyscy zostaną ustawieni w śpiewającym kolędy szeregu. Żaden „Zły Mikołaj” nie ma szans w starciu z magią świąt. Okrucieństwo zostaje przykryte puszystym, sztucznym śniegiem, a na końcu i tak zapanuje miłość i rodzina. Przewrotność to tylko marketingowe zagranie. Nie tylko scenografia jest tu prawdziwie świąteczna. Czy można wyobrazić sobie w kinie bardziej świąteczną ideę, niż (występujące w obu seriach) wznoszenie się ponad rodzinnymi podziałami, choćby po trupie dwójki złodziei i kilkudziesięciu terrorystów?

„To właśnie miłość”, reż. Richard Curtis.
Wielka Brytania 2003

Idealny film świąteczny musi spełniać jeszcze jedną funkcję – musi być wielkim prezentem dla widzów. Pudełkiem pralinek, wypełnionym dobrymi żartami i sukcesami protagonistów. Spójrzcie na hojność Richarda Curtisa w „To właśnie miłość” (plakat filmu wystylizowany jest na elegancko zapakowane prezentowe pudło). Zbolały wdowiec obiecuje synowi, że zainteresuje się inną kobietą jedynie, jeśli będzie to Claudia Schiffer, by wkrótce zderzyć się z nią na szkolnym korytarzu. Inny bohater, cierpiący na brak powodzenia u kobiet, wyjeżdża do Ameryki, by już w pierwszym barze stać się przedmiotem uwielbienia czterech króliczków Playboya. Każda postać ma dużo czasu, by poznać się na swoich błędach, bo druga strona zawsze cierpliwie czeka na jej gwałtownie romantyczną decyzję i nie zawraca sobie głowy jakimiś przejściowymi związkami. Konwencja komedii romantycznej idealnie realizuje konwencję świąteczną.

NOWY ROK BEZ KACA

Curtis zabezpiecza sobie tyły, dodając do miodu łyżkę dziegciu. Jedna z bohaterek po dwóch latach podchodów dowiaduje się, że jej skryte uczucie jest odwzajemnione, ale rezygnuje ze szczęścia, by poświęcić się obowiązkowi opieki nad chorym psychicznie bratem. Miłość pewnego małżeństwa będzie toczyć się nieco cierpką ścieżką, bo wygasła już w niej namiętność. Ale każda sytuacja, która obiecuje patologię, kończy się ostatecznie poklepaniem po plecach. Jest więc jedynie wybór pomiędzy miłością a… miłością. Czasem łatwiejszą i piękniejszą, kiedy indziej trudną, ale wzniosłą. Problemy rodzą się jedynie z jej nadmiaru, nigdy braku. Tylko nieśmiałość nie pozwala ludziom od razu wpadać sobie w ramiona. Wszystko musi skończyć się szczęśliwie i zgodnie z tradycyjnymi wartościami, bo w końcu – idą święta! Świąteczny nastrój jest nieubłagany, ludzie muszą się mu PODDAĆ bez względu na okoliczności. Jest coś okrutnie nieludzkiego w tej wizji świata i jej nienaruszalności.

W tym samym „To właśnie miłość”, bohater grany przez Collina Firtha, z paką prezentów pod pachą wkracza uśmiechnięty do rodzinnego domu, witany entuzjastycznymi okrzykami. Nagle uśmiech spływa mu z twarzy, obraca się na pięcie i wychodzi. Gdy domownicy orientują się, że dalszej części przedstawienia nie będzie, zaczynają mu złorzeczyć, jakby zaszlachtował na ich oczach świętego Mikołaja. W szczęśliwych domach nie ma miejsca dla tych, którzy opuszczają konwencję świąteczną (choćby zrobili to tylko po to, żeby gonić tę komediowo-romantyczną).

„Świąteczne opowieści”, reż. Arnaud
Desplechin
. Francja 2008, na DVD od
19 listopada 2009
Nie jest jednak tak, że świąteczna obłuda nie doczekała się w kinie zdemaskowania. Istnieje cały schemat, w którym uroczystości są tylko punktem wyjścia do wielkiego rodzinnego prania brudów i obnażania kryjącej się za rytuałami pustki. Nieważne, czy chodzi o święta, wesele, czy pierwszą komunię. Pozornie wpisują się w ten porządek i „Świąteczne opowieści”, gdzie Boże Narodzenie obchodzone jest w pełnym rodzinnym składzie tylko dlatego, że trwają poszukiwania dawcy szpiku dla umierającej na raka matki. Ale  film Arnauda Desplechina, na szczęście, zwodzi i zawodzi także jako „film świąteczny” tego typu. Trudne relacje wraz z zabłyśnięciem pierwszej gwiazdki wznoszą na nowy poziom zawiłości, ale obywa się bez inkwizytorskiej pasji. Kinowe pranie świątecznych brudów zwykle bowiem opiera się na tym samym fundamencie, co niepokój Charliego Browna i hollywoodzkie opowieści o nawróconych grzesznikach; na przekonaniu, że pod wpływem świąt coś powinno się samoczynnie zmieniać, na gorsze albo na lepsze. Gdy rodzina świątecznie rozpada się na atomy, a niedoszły cud pada w gruzy, za plecami bohaterów wciąż majaczy widmo „Cudownego życia” Capry.

W „Opowieściach świątecznych” po Duchu Bożego Narodzenia nie ma śladu, ale też nikt go nie opłakuje. Ludzie zamiast czekać na cud, zanurzają się w życiu (lub, mniej chętnie, w śmierci). Dzięki temu po świętach być może nikt nie będzie miał fistaszkowego, moralnego kaca. A to wróży całkiem niezły początek nowego roku.