Festiwal w Gdyni: Polska
„Cicha noc”

7 minut czytania

/ Film

Festiwal w Gdyni: Polska

Jakub Socha

Czy nasze kino trzeba zawsze traktować ze specjalną troską? Być jego niestrudzonym akuszerem? Może nie ma innego wyjścia, gdy jest się w Gdyni

Jeszcze 2 minuty czytania

Idąc na „Lato 1993”, podejrzewałem, że to może być jeden z najlepszych filmów spośród tych, które zobaczę w Gdyni. I się sprawdziło. Jest tylko mały problem (chociaż to żaden problem) – to film hiszpański, nakręcony przez Carlę Simón, jurorkę sekcji Inne Spojrzenie.

Simón przygląda się w swoim debiucie (bo to na dodatek jest debiut!) sześcioletniej Fridzie, która po śmierci matki trafia do rodziny wujka, mieszkającej na katalońskim wzgórzu, blisko rzeczki i lasu. Dziewczynka ma ładne kędziorki na głowie i muchy w nosie – to drugie jest całkiem zrozumiałe, w końcu jest w nowym miejscu, przekonana, że nie ma nikogo. Próbuje jakoś o tym zapomnieć. Na młodszą od niej o kilka lat córkę wujka patrzy z góry, odmawia wiązania sznurówek i picia mleka. Podkrada dorosłym fajki ze stołu i kładzie je na ołtarzyku w lesie, żeby mama w niebie miała co palić. Zakłada kowbojki, maluje policzki i udaje znudzoną damę. Co jakiś czas przyjeżdżają do niej w odwiedziny dziadkowie i ciotki – goście rozpieszczają ją, a nowym rodzicom udzielają porad wychowawczych. Ci powoli tracą cierpliwość, zarówno wobec gości, jak i Fridy. Zwykłe życie, a szerokie jak Amazonka, dostrzeżone w wielu wymiarach, nie podbijane przez żadne fabularne wymysły. Są tu bóle menstruacyjne i skakanie po łóżku, żałoba i drzazgi w nogach, wreszcie epidemia AIDS, która zabrała Fridzie mamę, i wakacje, w trakcie których można chodzić po drzewach tyle, ile się chce.

Gdy porówna się „Lato 1993” z „Tarapatami” Marty Karwowskiej, trudno uwierzyć, że powstały one w tym samym z grubsza czasie i na tej samej planecie. Jasne, „Tarapaty” to inna bajka – Karwowska celuje w masową widownię, opowiada historię z cyklu „wakacje z przygodą”, w której jest zaginione dzieło Picassa oraz szajka złodziei – ale dzieci są i tu, i tu. Te hiszpańskie – z krwi i kości, drapią strupy na nogach i z dziwną fascynacją przyglądają się zużytej podpasce; te polskie – jakby uciekły z TVN-owskiego serialu, to żelki, zlizujące cukier z papierków po słodyczach. Zdaję sobie sprawę, że przez ostatnie lata w ogóle nie było w Polsce kina o dzieciach dla dzieci, teraz jest, więc może nie ma co narzekać.

Czy musi być jednak tak, że to nasze kino trzeba zawsze traktować ze specjalną troską i być jego niestrudzonym akuszerem? Może nie ma innego wyjścia, gdy jest się w Gdyni. To w końcu wydarzenie specyficzne, nasz Trójkąt Bermudzki. Jeden z najważniejszych polskich festiwali filmowych, który obywa się bez dyrektora artystycznego. Festiwal, który najpierw ustami pracujących przy nim ludzi opowiada, że sekcja Inne Spojrzenie wzoruje się na canneńskiej Un Certain Regard, prezentującej rzeczy odważne i nowatorskie, a potem zaprasza do przeglądu tradycyjnie opowiedziane i poczciwe „Tarapaty”. I dorzuca na dokładkę 24-minutową etiudę Marcina Giżyckiego „Theatrum magicum”, choć krótkie metraże mają swoją osobny blok. Trudno znaleźć jakiś sens w tych decyzjach.

I trudno nie zapytać, czemu na przykład „Dzikie róże” Anny Jadowskiej zepchnięto do Innego Spojrzenia, czyli tak naprawdę sekcji pobocznej, skoro jest to film o niebo lepszy od większości tych, które są w Konkursie Głównym? Tego typu pytania można mnożyć, można też zanucić za Lechem Janerką: „Pytania są wciąż takie same, na przykład dlaczego jest źle?”. Ale nudno jest być bez przerwy smerfem marudą. Na całe szczęście nie trzeba. 

Życie festiwalowe jest dynamiczne. Wchodzi człowiek na film nieznanego mu debiutanta, Piotra Domalewskiego, i szybko zdaje sobie sprawę, że wszystko jest tu na swoim miejscu – na piecu kaflowym stary boom-box, na szafce mikrofalówka, pamiątki z budowlanych saksów, na kuchni emaliowane gary, niepamiętające lepszych czasów, na tapczanie dzieciaki oglądające „Kevina samego w domu”, na podwórku szklarnia, do której nikt nie zagląda, i sterta rupieci, które przecież jeszcze na coś mogą się przydać. Sytuacja wyjściowa jest bardzo prosta i bardzo polska. Do rodziny na Wigilię zjeżdża syn z zagranicy. Syn ma na imię Adam, zjeżdża autobusem, wysiada kilkadziesiąt kilometrów od domu i w wypożyczalni pożycza lexusa, żeby dojechać do celu jak człowiek sukcesu. W domu już krząta się rodzinka: mama szykuje czerwony barszcz, dziadek znęca się nad kundelkiem, który zżarł mu gołębie, zabawny wujcio opowiada zabawne historyjki, ojciec biedzi się z autem, które musiało popsuć się na kilka godzin przed pasterką, a młodszy brat udaje przed wszystkimi, że wie, jak je wyleczyć. Wódki jeszcze nie ma na stole, za to w szufladzie schowany jest akt notarialny działki, na której stoi dom dziadka – to po niego przyjechał dawno niewidziany gość, a nie dlatego, że się stęsknił.

W tej krzątaninie przed pierwszą gwiazdką, kiedy trzeba jeszcze rozłożyć naczynia, zwędzić z prywatnego lasu choinkę i przekonać pozostałych członków rodziny, żeby zrzekli się praw do pożądanej posesji, wyłażą prawdziwe charaktery i frustracje. Wyłazi też wielka opowieść o polskiej emigracji zarobkowej – o samotnych matkach, które chciałaby mieć wszystkich blisko siebie, o nieobecnych ojcach, którzy już zapomnieli, po co wyjechali, i ich dzieciach, które wcale nie mają lepszych perspektyw. Domalewski broni przegranych i pokazuje, że ich przegrana tak naprawdę może jest tylko pozorna. Broni też prawa Adama do wyjazdu i do tego, że może wrócić z niego jak ojciec – na tarczy. W „Cichej nocy” ojciec, po tym, gdy wreszcie się napije, bełkocze, że za granicą był zawsze Polakiem i tylko w Polsce mógł poczuć się człowiekiem. Nie powinno to brzmieć dumnie ani dorzecznie, ale przez chwilę brzmi. Tak samo zresztą jak słowa jego najmłodszej córki, która bratu próbującemu uciec jak najdalej mówi, że sama chce być tam, gdzie wszyscy.

Z tej perspektywy „Wyklęty” Konrada Łęckiego jest filmem skrajnie odmiennym – tu w Polsce człowiek może być tylko Polakiem. Tu ten prawdziwy Polak, zaszczuty przez władzę ludową, pozbawiony wszystkiego, w ostatniej scenie może tylko krzyknąć z rozpaczą: jestem sam. I nie zmieni tego zjawiający się chwilę później obraz arkadyjskiego dworku z międzywojnia ani współczesny obrazek ze zniczem złożonym pod pomnikiem. Ani prezydent, który przyznaje synowi zmarłego żołnierza pośmiertny order.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).