OTUCHA: Niewiele
Peter Pham CC BY 2.0

14 minut czytania

/ Literatura

OTUCHA: Niewiele

Maciej Jakubowiak

Aby otucha oferowana przez literaturę była przekonująca, musi konfrontować z rzeczywistością.Tylko czy przeprowadzona z pełnym przekonaniem diagnoza może pozwolić sobie na błąd, który nazwalibyśmy nadzieją?

Jeszcze 4 minuty czytania

Odbierając w listopadzie 2016 roku w Berlinie Nagrodę Literacką „Welt”, Zadie Smith odniosła się do głosów doszukujących się w jej twórczości rozczarowania ideą wielokulturowości, tak silnie eksponowaną w debiutanckiej powieści. Ostatecznie po 2000 roku, kiedy ukazały się „Białe zęby”, wszystko poszło zupełnie inaczej niż sugerowałoby zakończenie książki, w którym wszystkie narastające konflikty zostają niemal magicznie załagodzone. Wydarzył się przede wszystkim 2001 rok, atak na World Trade Center, później wojny w Afganistanie i Iraku, arabska wiosna, ISIS, kryzys uchodźczy, a w końcu sprowokowany nastrojami antyimigracyjnymi Brexit oraz – zaledwie dwa dni przed tym, jak brytyjska pisarka odbierała nagrodę – zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich.

W przemówieniu pisarka mówiła, że tworząc swoją pierwszą powieść, nie zdawała sobie jeszcze sprawy, jak bardzo to, co brała za oczywiste – idea liberalnego, wielokulturowego społeczeństwa – jest nietrwałe. I że znaleźliśmy się w czasach, kiedy należy kultywować wiarę w możliwość istnienia lepszego świata: „Ci spośród nas, którzy pamiętają lepszą muzykę, muszą się teraz postarać, aby ją grać, oraz zachęcać innych, o ile to możliwe, do wspólnego śpiewu”.

O podobnym zadaniu mówił niedawno w wywiadzie dla „Deutsche Welle” Mohsin Hamid, pakistański pisarz, autor nominowanej do Man Booker Prize powieści „Uznany za fundamentalistę”, opowiadającej o doświadczeniach muzułmanina w Stanach Zjednoczonych po 11 września: „Mamy dziś polityczny imperatyw, aby odnaleźć w sobie optymizim. Największym zagrożeniem, z którym się obecnie mierzymy, jest pesymizm względem przyszłości. Ponieważ jesteśmy sceptyczni wobec jutra, przyciągają nas szarlatani, bigoci, szowiniści, ksenofobowie i wsteczne siły, które usiłują porwać nas w przeszłość”.

Nic dziwnego, że tego rodzaju apele – pojawiające się coraz częściej w reakcji na narastającą atmosferę grozy i nadciągającej apokalipsy – znalazły szybką odpowiedź na rynku. Przed dwoma miesiącami „Guardian” donosił o nabierającym siły nurcie „up lit” – pozytywnej literatury, dostarczającej wiary w ludzkość i w możliwość zmiany na lepsze. Zapotrzebowanie na empatię i uprzejmość staje się na tyle zauważalne, że decyduje o strategiach największych wydawnictw.

Krzepa

Ale przecież tego rodzaju zwrot ku literaturze dostarczającej pocieszenia nie jest niczym nowym. I naprawdę nie musimy sięgać aż do Tyrtajosa i Pindara. Wystarczy Sienkiewicz. „Trylogia” temu właśnie miała służyć – „krzepieniu serc”, dostarczaniu Polakom powodów do dobrego samopoczucia w czasach znacznie bardziej złowrogich – kiedy inwazja rosyjska nie była scenariuszem omawianym przy piwie, ale spełnionym faktem. Tak o tym projekcie w „Ciałach Sienkiewicza” pisze Ryszard Koziołek:

Inaczej niż Wyspiański w Weselu, Sienkiewicz chce i potrafi wyzyskać afirmatywną i popędową siłę polskiej historii jako źródło krzepy dla wyczerpanej własnymi dziejami świadomości Polaka końca XIX w. Daje czytelnikom obraz jego przebudzonych popędów, używa literatury, aby zaaplikować mu upojną używkę, rozkołysać fantazje skarłowaciałe przez życie w niewoli.

W gruncie rzeczy Sienkiewicz realizował strategię Zadie Smith (choć już nie Hamida): wyśpiewywał pieśń o lepszej przeszłości, aby jego słuchacze nie zapomnieli, że świat może być lepszy. Jednocześnie okazało się to całkiem opłacalne – jak wielokrotnie podkreśla Koziołek, żaden polski pisarz, ani wcześniej, ani później, nie zdobył takiej masowej popularności jak Sienkiewicz.

Żaden polski pisarz nie stał się również obiektem tak krwiożerczych ataków. Pisanie „ku pokrzepieniu serc” krytykował zajadle na początku XX wieku Stanisław Brzozowski (w artykule o znamiennym tytule „Sienkiewicz – pocieszyciel burżuazji”), zarzucając autorowi „Krzyżaków”, że fałszywie koi ducha Polaków, pozwalając im zapomnieć o rzeczywistej pracy do wykonania. Podobne argumenty podnosił później Witold Gombrowicz, który twierdził, że Sienkiewiczowska „łatwa uroda” zablokowała Polakom możliwość konfrontacji z zachodnią nowoczesnością i zamknęła ich w samouwielbieniu. Tworzenie literatury pocieszycielskiej, usiłowanie odbudowania za jej sprawą wspólnoty, ale i po prostu dostarczanie przyjemności – wszystko to sprawia, że Gombrowicz nazywa Sienkiewicza „pierwszorzędnym pisarzem drugorzędnym”. Sprawnym rzemieślnikiem, ale nie twórcą prawdziwej literatury.

Sad end

Pogląd na literaturę, który przyświecał Brzozowskiemu i Gombrowiczowi – i który obowiązuje w zasadzie do dziś w kręgach akademickich i krytycznoliterackich – jest z gruntu modernistyczny i zakłada, że prawdziwa literatura, artystyczna, wysoka, jak zwał, tak zwał, przede wszystkim jest krytyczna wobec obowiązujących norm. Na początku XX wieku były to normy burżuazyjne (słynne épater la bourgeoisie, choć w Polsce ta bourgeoisie była bardziej wyobrażona niż rzeczywista), na początku XXI wieku – normy masowego rynku. Zadaniem literatury jest rozbijanie utartych sądów, obalanie stereotypów, kontestowanie tego, co zastane. Nie poprawianie, ale psucie samopoczucia. Jak w tezie 27. z „Rozważań o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodze” Franza Kafki: „Został na nas nałożony jedynie obowiązek negacji; to, co pozytywne, zostało nam już dane” (przeł. Roman Karst).

Paradygmat literatury krytycznej w zasadzie zdominował XX wiek i stworzył wzór pisarza jako niezmordowanego krytykanta i prowokatora. Virginia Woolf, James Joyce, Samuel Beckett, Jean-Paul Sartre, Philip Roth – za punkt honoru przyjmowali raczej doprowadzenie czytelników do rozpaczy niż dostarczenie im otuchy. Najbardziej radykalną realizację nurt ten znalazł bodaj w pisarstwie Thomasa Bernharda, u którego bezkompromisowa krytyka wszystkiego stała się naczelną zasadą nie tylko światopoglądową, ale również stylistyczną.

Na tym tle literatura „łatwej urody”, dostarczająca po prostu przyjemności, była – i wciąż jest – relegowana do sfery twórczości popularnej albo gatunkowej – może i trafiającej do masowych gustów, ale niezasługującej na miano sztuki. Wszystkie romanse, których bohaterowie na koniec żyli długo i szczęśliwie; powieści obyczajowe, w których rodzina siada w końcu do wspólnego stołu; kryminały, w których nieuchronnie triumfuje przenikliwy rozum śledczego. Happy end – jako z gruntu fałszywy, bo przecież niemożliwy – działa tu jak niezawodny papierek lakmusowy: kończy się dobrze – szmira, kończy się źle albo (lepiej) ambiwalentnie – literatura.

Zdarzają się oczywiście wyjątki, przewrotnie traktujące ten wymóg. Jednym z najbardziej kłopotliwych jest zakończenie „Życia i czasów Michaela K” J.M. Coetzee’ego – powieści, która niemal wzorcowo realizuje zadanie krytyki społecznej i politycznej, by w finale nieoczekiwanie zaproponować formułę pocieszenia. Tyle że dość specyficznego, bo sprowadzonego do radykalnego minimum, a i tak wyrażonego w trybie przypuszczającym:

Odgarnąłby gruz z wylotu szybu, wygiął trzonek łyżeczki na kształt pętli, przywiązał do niej sznurek, po czym opuścił do szybu, daleko w głąb ziemi, a kiedy wyciągnąłby łyżeczkę z powrotem, byłaby pełna wody. I w ten sposób – powiedziałby – można żyć.
(przeł. Magdalena Konikowska)

Zresztą z kryminałami sprawa też nie jest oczywista. Spośród literatury gatunkowej to one najmocniej zostały zarażone wysokoliteracką skłonnością do pesymizmu. U Raymonda Chandlera czy Charlesa Willeforda, a później już z ogromnym rozmachem u Stiega Larssona i w większości skandynawskiej powieści kryminalnej – nie można liczyć na jednoznacznie optymistyczne zakończenia. Diagnoza dotycząca przyczyn zbrodni sięga bowiem samej tkanki społeczeństwa, sprawia więc, że nie dają się one wyeliminować pojedynczym aktem przenikliwego śledczego. Przeciwnie, nawet jeśli pojedyczna zbrodnia zostaje ukarana, to zasadniczy problem – choć rozpoznany – pozostaje nierozwiązywalny.

Zamiana ról

Mohsin Hamid zwraca uwagę, że paradygmat krytyczny w pewnym sensie przekształcił się w swoje przeciwieństwo. Jeśli dotychczas wydawało się, że zadaniem dziennikarstwa i sztuki było ujawnianie wad obowiązującego stanu rzeczy, to dziś taka krytyka stała się narzędziem zdobywania i sprawowania władzy: „Weźmy na przykład Donalda Trumpa: jego fenomen polega na uznaniu, że Ameryka jest w katastrofalnej sytuacji. Kiedy mówisz, że Ameryka jest w katastrofalnej sytuacji, tak naprawdę nie zmniejszasz władzy kogoś takiego jak Trump, lecz ją wzmacniasz”. Nie oznacza to jednak – dodaje Hamid – że należy porzucić krytykę, lecz że konieczne staje się uzupełnienie jej o moment pozytywny: wskazywanie problemów, ale zarazem możliwości ich przezwyciężenia.

Na tego rodzaju myśleniu opiera się część, zdobywającej w ostatnich latach coraz większą popularność, literatury dla młodzieży, której koronnym przykładem są „Igrzyska śmierci” Suzanne Collins. Punktem wyjścia jest tu totalitarna dystopia, oparta na zradykalizowanych nierównościach społecznych. Nie sposób odmówić trylogii potencjału krytycznego, i to skierowanego wobec współczesnych Stanów Zjednoczonych i panujących tam nierówności społecznych. Jednak równie ważny okazuje się pozytywny scenariusz, w ramach którego główna bohaterka pokonuje wszystkie przeciwności.

Podobny schemat – choć przeznaczony dla dorosłych – pojawia się w ostatniej powieści Michała R. Wiśniewskiego, „Hello world”, określonej zresztą w nocie wydawniczej jako „książka o nadziei”. Krytyczne rozpoznanie nie dotyczy tu jednak jakiejś dystopii, ale współczesnego społeczeństwa – nawet jeśli projektowanego w przeszłość i w przyszłość. Wiśniewski mierzy się z mechanizmami patriarchalnej opresji, które wypychają kobiety, pomimo ich największych starań, na podporządkowane pozycje. To temat oczywiście wielokrotnie już rozpracowywany, ale Wiśniewskiemu udaje się przekonująco przedstawić mechanizm uwewnętrzniania mechanizmów opresji przez same bohaterki. Ale autor nie pozwala im na porażkę i w pozbawiony ironii sposób aranżuje sytuacje, w których bohaterki (bohaterowie zresztą też) wykraczają poza logikę (auto)opresji.

Ani „Igrzyskach śmierci”, ani w „Hello world” happy end nie wypada jednak przekonująco, jakby był konstruowany na zasadzie deus ex machina – ale nie jako błąd konstrukcyjny, lecz sygnał zwątpienia w faktyczną możliwość fortunnego zakończenia tego rodzaju opowieści. Tak jakby szczęśliwego zakończenia nie dało się podać z pełnym przekonaniem. I to nie ze względu na jakiś postironiczny lęk przed powagą. Chodzi raczej o to, że aby literatura mogła skutecznie dodawać otuchy, musi opierać się na konfrontacji z rzeczywistością – musi być dialektyczna. Nie ignorować powodów do zmartwienia, ale brać je pod uwagę i dopiero po ich przepracowaniu mówić o jakiejkolwiek nadziei.

To dlatego pocieszenie, jakie oferuje na przykład Michał Cichy w „Pozwól rzece płynąć”, opierające się na akceptacji świata takiego, jakim jest – choć niezwykle kuszące, okazuje się mało wiarygodne. Dotyka ono, co prawda, okrucieństwa świata – biedy, samotności, śmierci – ale obchodzi się z nimi zbyt łatwo, uchylając się przed wyciągnięciem ostatecznych wniosków. Pewnie, chciałoby się wierzyć narratorowi, ale przecież wiadomo, że to tylko bajka.

Bo im większy ma być ładunek nadziei, tym bezwzględniejsza powinna być diagnoza. Tyle że prawdziwie przenikliwa, przeprowadzona z pełnym przekonaniem diagnoza nie powinna zawierać luk. A tylko w nich mogłaby usytuować się jakakolwiek nadzieja. Ostatecznie więc otucha, aby zyskać wiarygodność, sama siebie musi unieważnić.

Możliwość

A może cała ta kwestia od samego początku jest źle postawiona? Czy nie szukaliśmy otuchy tam, gdzie być jej nie mogło, podczas gdy przez cały ten czas znajdowała się dosłownie pod ręką? Bo czy sama literatura – choćby w bezlitośnie krytycznym wydaniu – nie jest już spełnieniem pokładanych w niej nadziei?

I nie chodziłoby nawet o to, że sama fizjologia lektury dostarcza eskapistycznej ulgi, pozwalającej na chwilę odseparować się od innych bodźców – choć i to nie jest bez znaczenia. Bo też książka, każąc skupić się wyłącznie na sobie, dostarcza usprawiedliwienia, by nie zajmować się światem dookoła – choć na chwilę się z niego wyłączyć. Pewnie dlatego perspektywa czasu spędzonego z powieścią – nawet najbardziej dojmującą – sama w sobie jest pocieszająca. Nie chodzi też wyłącznie o to, że przekształcając rzeczywistość w zamkniętą estetyczną całość, literatura pozwala przez chwilę poczuć się tak, jakby nad światem dało się zapanować. Bo ma skończoną liczbę bohaterów, których można cierpliwie wysłuchać, i zdarzeń, do których zawsze można powrócić. I pozwala objąć się jedną dłonią.

Największa otucha tkwi chyba w samym istnieniu – przecież nie zagwarantowanym raz na zawsze – takiej instytucji, która daje możliwość pomyślenia, że sprawy mogą wyglądać choć trochę inaczej. „Jedną z rzeczy, które mogą robić pisarze, jest służenie za rodzaj wydziału badań i rozwoju dla ludzkiej wyobraźni, dla tego, co może być. Kiedy wyobrażasz sobie w radykalny sposób, co może się zdarzyć, dokładasz się do tego procesu” – mówi Hamid. Otucha wynikająca z możliwości pomyślenia innych możliwości – czy można liczyć na więcej?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).