Jesienne matki
„Top of the Lake”

13 minut czytania

/ Film

Jesienne matki

Klara Cykorz

„Top of the Lake” to serial fantastycznie dwuznaczny, który przykleja się do mózgu i nie daje o sobie zapomnieć

Jeszcze 3 minuty czytania

Pierwszy sezon „Top of the Lake” rozgrywał się na wilgotnej prowincji nowozelandzkiej: tytułowe jezioro, las. Powstały cztery lata poźniej sezon drugi też jest wilgotny, ale raczej wilgocią grzyba za wentylatorem. Do tytułu doklejono podtytuł, „China Girl”, „Chinka”, ponieważ jeziora już nie ma (Chinki też nie, ale o tym zaraz). Akcja przenosi się – jak niegdyś sama opowiadaczka, Jane Campion, Nowozelandka z urodzenia i wychowania – do Sydney. To Sydney, pomimo niebiańskich plaż, jest mało malownicze, właściwie nudne, jasne, ale jakby brudne, parne. Wiadomo, że Campion robi kino sensualne; na „Fortepianie” zawsze stawała mi gula w gardle od nadmiaru wilgoci. Miejski sezon „Top of the Lake” przywodzi na myśl zalany bursztynowym światłem Nowy Jork w „Tatuażu”, chociaż może nie jest aż tak obleśnie lepki. Jest tu po prostu duszno i brzydko. Bohaterka, znana nam z pierwszego sezonu policjantka Robin Griffin (Elisabeth Moss), mieszka w pustym mieszkaniu służbowym, pije piwo i cierpi, otępiała po kolejnym życiowym rozczarowaniu. Na to rozczarowanie jest tylko jedno lekarstwo: więcej mizandrii. Jednak po pierwszym sezonie, którego motywem przewodnim był wszechobecny patriarchat, w drugim pojawia się nowa obsesja spajająca wszystkie wątki – macierzyństwo.

Oczywiście, patriarchat jest w dobrej formie i klepie się z samozadowoleniem po brzuszku, szczególnie w postaci głównego podejrzanego, długowłosego oblecha o ksywie „Puss” („Kicia”) – intelektualnego hochsztaplera, granego brawurowo przez Davida Dencika. Pan Kicia jest oblechem bardzo aktywnym, zarówno zawodowo („uczy angielskiego” grupę tajlandzkich dziewczyn zatrudnionych w domu publicznym), jak i seksualnie (spotyka się ze zbuntowaną siedemnastolatką, na której robi wrażenie rzucanie cytatami z Dostojewskiego; sam jest po czterdziestce). Łączy tym samym dwa wątki, które w kryminale pisanym po bożemu pozostałyby fabularnie rozdzielne: śledczy i osobisty. Policjantka Robin bada sprawę martwej dziewczyny, wyrzuconej na brzeg w wielkiej walizce (przez cały pierwszy odcinek walizka dryfuje sobie w oceanie, z kosmykiem włosów unoszącym się poetycko w wodzie). Jednocześnie bohaterka próbuje nawiązać kontakt z córką, którą po urodzeniu oddała do adopcji: jest nią właśnie siedemnastolatka poderwana przez Pana Kicię metodą „na Dostojewskiego”. Dziewczynę gra Alice Englert, rodzona córka Campion. Jej rodziców zaś – Ewen Leslie jako zrezygnowany, bezbronny w swojej tolerancji ojciec oraz Nicole Kidman jako matka feministka z gatunku nawiedzonych. Tak jak w sezonie poprzednim Holly Hunter ucharakteryzowana była na sobowtóra reżyserki, tak tutaj Kidman – jej wieloletnia współpracowniczka i przyjaciółka – obdarzona zostaje dostojnie splątaną siwizną i piegami. Na tym splocie – Kidman w roli ironicznego porte parole Campion, a zarazem matki nastolatki granej przez córkę reżyserki – chciałabym poprzestać. Ale czym są moje chęci wobec woli białowłosej bogini? Campion idzie dalej, mnoży kolejne dziwaczne zbiegi okoliczności, zagęszcza akcję i świat przedstawiony tak, że nabiera on gęstości mitu.

Zwyczajowe „kto zabił?” zostaje tymczasem zastąpione przez „co z tym macierzyństwem?”. Rodzicielstwem w ogóle, należałoby dodać, chociaż przewaga liczebna leży po stronie matek (ojcowie są zresztą postaciami dość smętnymi, i nawet Przyzwoity Facet wydaje się pozbawiony sprawczości). Policjantka Robin wkracza do rodziny swojego dziecka w newralgicznym momencie (ale czy są jakieś inne?), w środku międzypokoleniowej wojny pomiędzy matką, która wyprowadziła się do kobiety, a nastoletnią córką, która broni swojego związku z ćwierć wieku starszym mężczyzną. Wojna toczy się więc o największe stawki. Są tu jeszcze inne układy macierzyńskie, ale pozwolę sobie w tej kwestii zamilknąć.

„Top of the Lake”

Za śmiercią konkretnej dziewczyny, tytułowej „Chinki”, jak nazywa ją policyjna operacja, chociaż dziewczyna okazuje się pochodzić z Tajlandii – rozciąga się cały krajobraz desperacji i wyzysku. Myśl, że rodzicielstwo jest immanentnie związane z różnymi formami przemocy, zostaje tu doprowadzona do ściany – kosztem najsłabszych, oczywiście, ale nie tylko na płaszczyźnie fabularnej, bo i realizacyjnej, niestety, też. I tak, po piewsze, już kolejny raz w tym roku, po „Opowieści podręcznej”, Elisabeth Moss – aktorka martyrologiczna – cierpi w świecie kryminogennej niepłodności. Po drugie, postaci nielegalnych tajskich imigrantek, podopiecznych Pana Kici, wbrew deklaracji reżyserki zajmują dość konwencjonalne miejsce w fabule. Na przyszłość prosiłabym więc Campion, aby poza sentymentalnymi w gruncie rzeczy żarcikami o australijskiej feministce Germaine Greer poczytała bell hooks i nie wykluczała ze swojego mizandrycznego festiwalu kobiet o np. innym obywatelstwie i kolorze skóry.

Uczciwie jednak trzeba przyznać, że ten mityczny oddech się zasadniczo sprawdza, z wielokształtną figurą Macierzyństwa (przez wielkie „M”) i metafilmowym gestem obsadzenia córki w roli Córki (przez wielkie „C”); w tym braku rozsądku jest jakaś metoda; całość obejrzałam jak w transie. Wszyscy bohaterowie są nieznośni – tu akurat zachowana zostaje konsekwencja. Granica płci przebiega pomiędzy mężczyznami, którzy są albo przemocowi (Pan Kicia), słabi (ojciec), albo jedno i drugie (nerd paskuda), a kobietami, które są widowiskowo skomplikowane i niełatwe w oglądaniu. Alice Englert jest młodą boginką kaprysów i ma wiele bardzo ryzykownych scen, co jest wspaniałe; ma się trochę wrażenie, jakby Campion składała swoją córkę w ofierze. Ale chyba najciekawszy materiał dostała tutaj Gwendoline Christie – aktorka znana główna z roli rycerki Brienne w „Grze o tron”, tu obsadzona jako pomagierka głównej bohaterki. To postać o komediowym rysie, co usypia czujność, ale uwaga: jest zarazem najbardziej paradoksalna, pełna niespodzianek, najbardziej seksualna i żywotna w całej galerii tych – dostatecznie trudnych i zmęczonych – postaci kobiecych. I to ona, swoją tricksterską energią, czyni z drugiej odsłony „Top of the Lake” serial fantastycznie dwuznaczny, który przykleja się do mózgu i nie daje o sobie zapomnieć.


Sam jest zmęczona

Po wyjęciu głowy z emocjonalnego młynka, jaki zafundowało mi brzydkie Sydney, udałam się na poszukiwanie innych reprezentacji macierzyństwa i tak przypomniałam sobie o skromnym, ale świetnym serialu Pameli Adlon pt. „Better Things”. Adlon wiele zawdzięcza Louisowi C.K. (nad którym zbierają się obecnie czarne chmury, ale o tym może kiedy indziej), w sensie branżowym, ale też twórczym, tematycznym; trudno wyobrazić sobie bez niego krajobraz małych, w dużej mierze autobiograficznych formatów, które są we współczesnej telewizji jednym z najciekawszych źródeł obyczajowego mięsa. Chodzi mi o rejon wyznaczany ostatnio przez „Transparent”, „Atlantę”, „Insecure” i amerykański sukces „Fleabag”. Ale, jak zauważa recenzentka „The New York Timesa”, „Better Things” zajmują w tym krajobrazie dość wyjątkowe miejsce: wśród wiecznych poszukiwaczy samych siebie telewizyjne alter ego Adlon, Sam, doskonale wie, kim jest: „nie jest zagubiona, jest po prostu zmęczona”. Można to też ująć inaczej: „Better Things” to nie jest serial o masturbacji.

Oglądanie go uświadomiło mi, jak rzadko stykam się z obyczajową telewizją o ludziach wyglądających na dłużej niż pięć sekund ponad krawędź swojego pępka, odpowiedzialnych za kogoś, tzw. ludziach dojrzałych. Sam nie ma czasu na gapienie się w pępek ani nawet lustro, wychowuje trzy córki w wieku różnym i o temperamentach też różnych, bez wsparcia byłego męża, który do żadnej pomocy się nie poczuwa, i z matką po drugiej stronie ulicy, kolejną osobą, którą należy się opiekować. Matkę gra ze swoim wyspiarskim akcentem brytyjska aktorka Celia Imrie; dziewczęce aktorki też są świetne (i nawet dość podobne do siebie fizycznie), nazywają się Mikey Madison, Hannah Alligood i Olivia Edward, i wymieniam je z nazwiska na wypadek, gdyby któraś z nich zrobiła karierę (będę wtedy zadzierać nosa). Serial ma strukturę luźno połączonych ze sobą epizodów, nigdy nie wiadomo, czym się właściwie zajmie w następnym tygodniu; fabuła dryfuje od jednej domowej awantury do kolejnej, pomiędzy rodzinnymi anegdotami, z życiem towarzyskim Sam rozpiętym pomiędzy udanymi wieczorami z grupą przyjaciółek a nieudanymi randkami. Dziewczynki ciągle czegoś chcą, a potem nie chcą, i tak w kółko; szczególnie średnia wiekiem, trochę prowokatorka, trochę intelektualistka, amatorka gimnazjalnej dekonstrukcji, snuje z myślą o matce fantazyjne intrygi-pułapki. Trudno oczekiwać odpoczynku od serialu, który rozpoczął się zawodzeniem ośmiolatki w środku centrum handlowego, ale „Better Things” paradoksalnie uspokajają: cała rodzina żyje w kontrolowanym chaosie i regularnie trzaska drzwiami, ale Sam bardziej sobie radzi, niż nie radzi; słucha, działa, wspiera. I jeśli już pojawiają się tu wyraźne puenty, to w momentach, kiedy Sam naprawdę córkom pomaga; kiedy sprzeczka kończy się wybuchem czułości. Co ciekawe, przy całej swojej bujnej osobowości Adlon nie pisze swojego alter ego jako osoby przesadnie ekscentrycznej. I w ogóle nie jest to serial ekscentryczny. Cała frajda z jego oglądania polega na barwnej zwyczajności, małych, ale wciąż możliwych, dziwactwach codzienności i słusznych (!) złośliwościach.

„Better Things”

Piszę to przed połową drugiego sezonu, na który w prasie amerykańskiej posypały się zgodnie jeszcze większe niż rok temu pochwały. Wydaje się jednak, że można zaryzykować pewne ogólne stwierdzenie: że (ostrożny, zmęczony, ale jednak) optymizm tego serialu ma wymiar etyczny. Adlon, która sama wychowuje trzy córki, po prostu nie daje sobie prawa do katastrofizmu. Musi przy całym swoim wysiłku mieć nadzieję, że jest dobrą matką; na samoużalanie nie ma już siły. Poza tym od zbytniego samoużalania się już tylko krok do narcyzmu.


Idzie nowe

Destrukcyjny wpływ radykalnej refleksji wewnątrzpępkowej zauważyła w końcu u siebie Jill Soloway, i dlatego z dużą radością obejrzałam najnowszy, czwarty już sezon serialu „Transparent”. (To wciąż najważniejsza produkcja platformy Amazona, co chyba nie jest powodem radości dla samych producentów, ale dla mnie oczywiście jest, wielką. Netflix finansuje kolejne superprodukcje, a kartą przetargową Amazona pozostaje indie wrażliwość i intymne rozmemłanie). Dwie matrony rodu Pfeffermanów wszystkie krzywdy swoim dzieciom zdążyły już wyrządzić; mleko się rozlało, ale życie toczy się dalej. Relacje międzypokoleniowe od początku były sercem, a może raczej korzeniem, autorskiego projektu Soloway, współtworzonego zresztą w duecie z siostrą, Faith, jako że punktem wyjścia scenariusza była relacja z ich własną matką. Ale Soloway, osoba uparta, nigdy nie zatrzymała się na poziomie rodzinnej anegdoty i grzebała dalej, przedzierając się przez archiwum rodowych tajemnic aż do niteczek DNA. Tożsamość żydowska i tożsamość płciowa splatają się tutaj w sposób daleko wykraczający poza powtarzany wzorzec wykluczeń – Soloway traktuje płeć trochę analogicznie do żydowskości, a trochę jako coś przekazywanego z pokolenia na pokolenie na poziomie głębinowej nieświadomości. Matka Maury, uchodźczyni z hitlerowskich Niemiec, nigdy nie powiedziała córce prawdy o ciotce Gittel (podopiecznej i pacjentce pioniera seksuologii Magnusa Hirschfelda); to milczenie/niedopowiedzenie staje się w nowym sezonie nad wyraz istotne.


Paradoksem „Transparent” (jak również innego serialu Soloway, „I Love Dick”) było to, że pomimo radykalnej retoryki kolejne gesty emancypacyjne przynosiły głównie alienację bohaterów i krzywdziły bliskich im ludzi (zwłaszcza kobiety fantazjujące o stałych związkach i wyrzucane poza krawędź kadru dzieci). W „Transparent” rozpad relacji międzyludzkich wydawał się niepowstrzymany; tylko rodzeństwo trzymało się razem, niczym jakaś queerowa mutacja sióstr Borejko. Ale w czwartym sezonie coś się zaczyna ruszać w nowym kierunku; obie starsze panie Pfefferman próbują porozumieć się ze swoimi egoistycznymi dziećmi. A przynajmniej z dwojgiem z nich, jakby nagły sygnał matczynej intuicji popychał je ku tym, w których odnajdują analogiczne do swoich doświadczenia: Shelley zbliża się do syna Josha, a Maura do rodzinnego beniaminka, Ali. Od czasu pierwszego sezonu nie było tu tyle bliskości, bliskości wykraczającej poza wybór, bliskości, której nie da się z dnia na dzień zerwać. Idzie nowe, chyba lepsze, chyba mądrzejsze.

 Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).