Policjant i milicjant

7 minut czytania

/ Film

Policjant i milicjant

Jakub Socha

W kinach możemy obejrzeć dwa kryminały: „Ach śpij kochanie” i „Pierwszy śnieg”.  Trudno się na nich nie zawieść

Jeszcze 2 minuty czytania

Harry Hole chodzi w sztruksach. Zatwardziały abnegat z książek Jo Nesbø w filmie „Pierwszy śnieg” Tomasa Alfredsona przeszedł drobny lifting – zostawiono mu kurtkę wojskową, tylko ją dokładnie uprano, starty jeans wymieniono na wspomniany sztruks, powiększono mu mieszkanie, zabrano brzydki samochód i w finalnym pościgu wsadzono do żółtego jeepa. Jego była dziewczyna już nie obraca się wśród policjantów i polityków, funkcjonuje w środowisku miłośników sztuki – ubrana w kostium z czarnej skóry oprowadza klientów po swojej galerii, prezentując serię grafik. Harry z kolei już nie jest zatwardziałym fanem The Ramones, Joy Division, Niny Simone, The Beatles – w filmie słucha jakiegoś kawałka, który niebezpiecznie przypomina Sigur Rós. Idźmy dalej – knajpę, w której regularnie się zachlewa, pełną ciem barowych i zdechlaków, wymieciono z ludzi. Jemu samemu niby nie zabrano wódki z ręki, ale tylko w pierwszej scenie – przez co mamy wrażenie, że facet lubi czasami pójść w długą, a nie, że jest alkoholikiem. Jeszcze śmieszniej wygląda sprawa z bezsennością – dla książkowego Harry'ego była to prawdziwa udręka, dla tego w filmie, granego przez Michaela Fassbendera, dobra okazja, żeby pokazać się na tle okna w samych bokserkach. Za oknem, wiadomo, Norwegia piękna i zimna – lód zastygły w ekstrawaganckich formach, mosty wiszące nad przepaścią, tunele w śniegu, mgła, która zjawia się znikąd. To w zasadzie jedyny atut „Pierwszego śniegu” – filmu wyreżyserowanego przez pierwszorzędnego reżysera, autora „Szpiega”, zmontowanego przez legendarną Thelmę Schoonmaker, wieloletnią współpracowniczkę Martina Scorsese, który pełnił tu funkcję producenta. Filmu opartego na książce, od której trudno się oderwać.

Bohater Nesbø to budzący ciepłe uczucia dinozaur i mizantrop, alkoholik i obsesjonat. Hole nikogo nie lubi, narzeka na współczesną kulturę, pije jak smok i kocha swoją pracę, chociaż nie wie, czemu. Jest dalekim kuzynem Marlowe'a, tylko jakby bardziej delikatnym – alkohol mocniej miesza mu w głowie, częściej się użala nad sobą, wpada w depresję. W filmie nic z tego nie zostało, wyparowało też to, co jest, oprócz głównego bohatera, chyba największą siłą książek Norwega – dynamiczny montaż scen, umiejętne prowadzenie kilku wątków, ciągłe zmiany perspektyw, które podtrzymują suspens, celne ciosy wymierzone norweskiemu społeczeństwu. W filmie Alfredsona wszyscy oczywiście mówią po angielsku, więc o jakiejkolwiek krytyce społecznej w ogóle można zapomnieć. To jeszcze można by wybaczyć, najgorsze, że scenarzyści w ogóle nie mieli pomysłu, jak zabrać się za adaptację liczącej grubo ponad czterysta stron książki, postanowili więc upchać w scenariuszu wszystko, co w niej znaleźli i jeszcze dodać kilka swoich patentów, które miały wyklarować to i tamto. Wśród tych patentów największą uwagę przyciąga masywnie zbudowany tablet z wbudowaną kamerką i czytnikiem linii papilarnych – najnowszy wynalazek norweskiej policji, który pozwala funkcjonariuszom mieć wszystkie akta kryminalne zawsze pod ręką. Partnerka Hole'a chodzi z nim zawsze pod pachą – w jej rękach przypomina on „zaczarowany ołówek”, stwarza dzięki niemu coś z niczego. A że niczego jest tu sporo, ma się wrażenie, że ten nowoczesny gadżet jest jedynym paliwem filmu, co zważywszy na niechęć głównego bohatera do techniki, brzmi więcej niż ironicznie.

Pierwszy śnieg„Pierwszy śnieg”, reż Tomas Alfredson

Milicjant Karski z „Ach śpij kochanie” Krzysztofa Langa nie ma dostępów do takich wynalazków, jak Hole, choć, jeśli się człowiek dobrze przyjrzy, dostrzeże dwóch panów z lupami ubranych w białe kombinezony – ciekawe, czy rzeczywiście tak w latach 50. w Polsce ubierał się dział techniczny krakowskiej komendy? Poza tymi dwoma przybyszami z przyszłości, bida z nędzą. Milicjanci stoją pod drzewami na czatach i piją wódkę z gwinta, kiedy na głowę srają im gołębie, potem przenoszą się do archiwum, gdzie oprowadza ich zgarbiony archiwista, niemający żadnego pojęcia, dlaczego część teczek zniknęła, a część jest wybrakowana. Najgorsi oczywiście są przełożeni, umoczeni po łokcie troglodyci ubrani w tweedowe marynarki, wypchane obcą walutą i utytłane krwią. Raz chcą, a raz nie chcą, żeby Karski kontynuował swoje śledztwo w sprawie niejakiego Mazurkiewicza, którego milicjant z bidula oskarża o to, że jest mordercą.

Trailer, w którym przylizany równiutko Andrzej Chyra, podający się za Władysława Mazurkiewicza, bawi się bronią i odpalając papierosa, opowiada o swoich zabójstwach, kłamał – w „Ach śpi kochanie” Mazurkiewicz znajduje się na drugim planie, na czoło wysuwa się właśnie Karski (Tomasz Schuchardt), który ścigając zabójcę, musi równocześnie zmierzyć się z sitwą postawionych wyżej od niego kolegów z resortu – majorem Olszowym i prokuratorem Waśko, granych odpowiednio przez Bogusława Lindę i Andrzeja Grabowskiego. To siłowanie się jest więcej niż konwencjonalne: Grabowski zajada kiełbasę, żeby podkreślić, że jest całkiem rubaszny; Linda to chodzący urok wszeteczny, dobrze ubrany cynik i gwałciciel. Nie ma w tym starciu nic zaskakującego i nic wartego uwagi. Wszystko tonie w pewnej charakterystycznej dla polskiego kina gatunkowego konwencji. Jaka to konwencja, najlepiej pokazuje scena gwałtu, której Olszowy dopuszcza się na ładnej kelnerce. Reżyser filmu, Krzysztof Lang, inscenizuje ją tak, jakby nie zdawał sobie sprawy, z czym ma do czynienia: jesteśmy za miastem, dookoła złota polska jesień. Jakiś facet w płaszczu pali papierosa przed maską citroena z epoki, gdy w tym samym momencie na tylnym siedzeniu samochodu Olszowy przyciska głowę kobiety do szyby i równocześnie ściąga majtki, tego drugiego można się oczywiście tylko domyślać. Całemu wydarzeniu towarzyszy liryczna muzyka grana na smykach – liryczna muzyka na smykach? Naprawdę?

Tak jak w „Pierwszym śniegu”, jest tu za dużo wątków i zbyt wielu bohaterów – niektórzy, jak rosyjska matrona grana przez Katarzynę Figurę, pojawiają się tylko w jednej scenie i w zasadzie nie wiadomo po co. W tym całym chaosie ginie Mazurkiewicz: picuś-glancuś, do którego wszyscy mówili „sędzio”, kolaborant i impotent, instruktor prawa jazdy, który zarabiał na spekulanctwie, wreszcie wielokrotny morderca i skuteczny manipulant. W kilku scenach Andrzej Chyra daje prawdziwy popis swoich umiejętności i Mazurkiewicz, ten dziwny i inteligentny demon, nagle ożywa, a wraz z nim cała demoniczna epoka. Potem kamera się obraca i znowu widzimy, że Grabowski je kiełbasę, Gruszka serwuje napoleonkę, a Jakubik, popijając z gwinta, usuwa ptasie odchody z kaszkietu. Takie to kino.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).